Liderem jest naród

Kiedy milkną echa niedzielnych protestów, życie Białorusinów tylko pozornie wraca do normy. O zmianę władzy po partyzancku walczą każdego dnia.
z Mińska i Borysowa

28.09.2020

Czyta się kilka minut

Mińsk, niedziela 20 września 2020 r. / VIKTOR TOLOCHKO / EAST NEWS
Mińsk, niedziela 20 września 2020 r. / VIKTOR TOLOCHKO / EAST NEWS

Przemian żądają nasze serca,
Przemian żądają nasze oczy,
W naszym śmiechu i w naszych łzach,
I w pulsowaniu żył
Przemian!

Na szkolnym korytarzu, zza drzwi kantorka nauczycielskiego, wybrzmiewa cicho hymn białoruskich protestów. Song „Pieremien!” („Chcemy zmian!”) autorstwa Wiktora Coja ma już swoje lata: jego twórca, znany rockman, zmarł jeszcze w czasach Związku Sowieckiego, w 1990 r. Dziś pieśń wraca, nagle znów aktualna.

Polina, bo to ona słucha właśnie Coja, pedagogiem jest od 20 lat. Za chwilę poprowadzi lekcję. Wie, jak trudno będzie realizować program, gdy w oczach dzieci zobaczy znajomy strach. Od razu rozpozna, czyj ojciec lub matka zostali wczoraj aresztowani. Jeszcze gorzej, gdy krzesło będzie puste.

Od tamtej wyborczej niedzieli 9 sierpnia codziennie ktoś znika. Wtedy rodzina rozpoczyna dramatyczne poszukiwania, które prowadzą zwykle do tego samego miejsca: mińskiego aresztu przy ulicy Akreścina. Do celi może trafić każdy: uczestnik protestu, ale i przypadkowy przechodzień, który akurat wyszedł po chleb. Bo gdy nadjeżdża OMON (specjalne jednostki milicji służące do rozpędzania demonstracji), nikt nie może czuć się bezpieczny.

Słuchanie Coja zakłóca Polinie dochodzący z korytarza krzyk: – Jak pani może? To trzeba wyłączyć!

– Oho! Będzie donos – Polina patrzy na rozwścieczoną koleżankę i czuje w kościach, że ta nie zawaha się naskarżyć na nią do dyrektorki. Na palcach jednej dłoni może policzyć kolegów, z którymi otwarcie rozmawia o sytuacji w kraju. Wyczuwalna jest atmosfera strachu przed zwolnieniami.

Polina pracuje w szkole w Mińsku. Podczas wyborów prezydenckich było u nich w szkolnym budynku kilka komisji, w większości złożonych z nauczycieli. I to właśnie nauczycielom wielu Białorusinów nie potrafi wybaczyć podpisania się pod sfałszowanymi protokołami z wynikami głosowania. Niezależni obserwatorzy nie mogli nadzorować przebiegu wyborów, bo gdy pojawili się na terenie szkoły, dyrektorka Tatiana wezwała OMON. Według oficjalnych danych większością 80 proc. wygrał urzędujący od 26 lat Alaksandr Łukaszenka.

„Nauczyciele, ile kosztuje wasze sumienie?” – takie hasła zaczęły pojawiać się po 9 sierpnia na drzwiach i ogrodzeniu budynku. Część rodziców zapowiedziała, że nie będzie dokładać się do materiałów edukacyjnych czy remontu szkoły. „Kupcie to wszystko ze sprzedaży własnego sumienia” – mówili. Uczniowie pisali na korytarzach: „Pomożemy Tatianie przeliczyć głosy”. Personel szkoły starał się je zamalowywać.

Rewolucyjna bielizna

Kiedy spotykamy się z Poliną, wielokrotnie powtarza, że dzieci się buntują, i podaje przykłady: – Podczas przerw uczniowie wykrzykują „Żywie Biełaruś!”. Kiedy ostatnio dyrektorka podeszła, żeby ich uciszyć, zapytali ją o przebieg wyborów. A ona szybko uciekła do swojego gabinetu.

Na szkolnych tablicach regularnie pojawiają się namalowane kredą biało-czerwono-białe flagi. Uczniowie noszą na rękach smartwatche z patriotycznym tłem albo białe opaski – na znak sprzeciwu wobec reżimu Łukaszenki.

Polina też ma taką. – Ostatnio kupiłam sobie koszulkę z Pogonią. Mąż zapytał mnie, jak będę w tym chodzić w pracy. Odpowiedziałam, że to proste: na przerwach będę zapinać marynarkę, jak na przykładną nauczycielkę przystało. A podczas lekcji rozpinać.

Swoje poglądy Polina manifestuje też poza pracą: – Usłyszałam, że flaga narusza fasadę budynku. Powiesiłam więc na balkonie majteczki kupione w second-handzie: rozmiar XXL, w kolejności białe, czerwone i białe. Przyszedł pewnego dnia dzielnicowy i zapytał: „Czy to pani balkon? Pani bielizna?”. Odparłam, że nie jestem anorektyczką, ale na wyrost było widać, że to nie jest mój rozmiar. Poprosił, żebym powiesiła tak: białe, białe, czerwone, bo wtedy nie będzie to przeszkadzać jego komendantowi. Odpowiedziałam, że tego nie zrobię, bo lubię symetrię.

Polina tłumaczy, że wśród milicjantów są i tacy, którzy rozumieją, że czas na zmianę władzy. Ludzie z sektora informatycznego zaproponowali, że tym milicjantom, którzy odejdą ze służby, zapewnią pomoc finansową i kurs IT, żeby mogli się przebranżowić [patrz: tekst o branży IT na Białorusi].

– To walka z własnym sumieniem. Niektórzy uważają, że nie ma wyboru. Ja myślę, że wybór jest zawsze – przekonuje Polina.

Czarna lista

Pracownikom Fabryki Preparatów Medycznych w Borysowie – 160-tysięcznym mieście, położonym 80 km na wschód od Mińska – dyrektor dał wybór: albo siedzisz cicho i masz pracę, albo protestujesz i zostaniesz zwolniony.

Była to powszechna taktyka zastraszania, gdy po sfałszowaniu wyników wyborów w zakładach produkcyjnych w całym kraju zaczęły wybuchać strajki.

Na obrzeżach Borysowa rozmawiamy z Nikitą, który od sześciu lat pracuje w tutejszej fabryce. – Nasz dyrektor przygotował listę osób, które chodziły na protesty. Powiedział, że albo ich zwolni, albo sam zostanie zwolniony. Musieli podpisać, że odchodzą na własne żądanie – opowiada.

Spis robotników nieprzychylnych władzy powstał na podstawie donosów. Ale, jak mówi Nikita, wystarczyło też, żeby dyrektor przejrzał profile w mediach społecznościowych, aby znaleźć tam dowody na niesubordynację wobec władzy.

Na Białorusi obowiązuje system kontraktowy, który umożliwia zwolnienie pracowników bez uzasadniania po roku. To daje kierownictwu narzędzie, by rozprawić się z niewygodnymi osobami.

Zastraszanie robotników przez dyrektora fabryki w wielu przypadkach zadziałało. Nikita z troski o żonę i trójkę dzieci już na protesty nie chodzi.

Ale, jak mówi, to z myślą o nich chce, aby w kraju coś się w końcu zmieniło.

Rewolucja ma twarz kobiety

– Moje serce jest rozdarte – mówi 25-letnia Ilaria, była już aktorka Narodowego Teatru Janka Kupały (to najstarszy teatr w kraju, powstał w 1920 r.). Spotykamy się z nią na 22. piętrze Biblioteki Narodowej w Mińsku, skąd widać panoramę całego miasta.

Gdy po wyborach Ilaria zobaczyła na ulicach tłumy, poczuła dumę z tego, jak Białorusini potrafią się zjednoczyć: – Zrozumiałam, że wielu ludzi podobnie jak ja pragnie zmian. Taką więź poczułam po raz pierwszy w życiu.

Kiedyś częściej myślała o wyprowadzce z kraju. Dziś, choć ciężko jej żyć w reżimie Łukaszenki i płacić podatki dla tego rządu, już tak często nie mówi o wyjeździe.

Z pracy w teatrze, który jest instytucją państwową, zrezygnowała 1 sierpnia.

– Artyści są kreatywni, ale ja od dawna czułam, że jesteśmy niewolnikami ideologii. Nasza ścieżka rozwoju jest mocno ograniczona – tłumaczy.

Kilkanaście dni później, po fali brutalnych zatrzymań przez OMON, do strajków dołączyli jej koledzy, którzy przestali grać. Na budynku teatru zawisła biało-czerwono-biała flaga. Za aktorami wstawił się dyrektor Paweł Łatuszka (potem Łatuszka dołączył do Rady Koordynacyjnej opozycji; dziś jest w Polsce). A kiedy został za to zwolniony przez samego premiera, odeszło blisko 60 pracowników. Teatr jest zamknięty do listopada. Ilaria, choć żałuje, że swoich kolegów nie zobaczy na razie na scenie, to jest z nich dumna.

Mówi się, że białoruska rewolucja ma twarz kobiety, bo to one są motorem napędowym protestów. Ilaria bierze w nich udział w każdą niedzielę. Podkreśla, że nie boi się aresztowania, bo i tak „sytuacja w kraju wystarczająco ją przytłacza”.

Nagle podczas rozmowy sięga po torebkę, z której wyjmuje kartki papieru: białe i czerwone. Wspólnie z tłumem utworzą z nich w niedzielę (to w każdym tygodniu dzień największych protestów) wielką flagę. Umówili się na to w sieci.

Media społecznościowe i komunikatory – na czele z Telegramem – odgrywają teraz kluczową rolę w przekazywaniu informacji. Dlatego kiedy wybuchły w kraju protesty, służby Łukaszenki rozpoczęły blokadę internetu.

– Razem jesteśmy nie do zatrzymania, władza przecież nie może nas wszystkich aresztować – mówi 25-latka i zaciska pięści.

– Nie wiem, co więcej mogę zrobić, naprawdę nie wiem… – zastanawia się. – Pytałyście, co irytuje mnie najbardziej? To, że Łukaszenka widzi, że kilkaset tysięcy ludzi wychodzi na ulicę, ale udaje, że nas nie ma.

Droga do tożsamości

W białoruskiej telewizji państwowej protestów albo nie pokazują wcale, albo znacząco zaniżają liczbę uczestników. Nie mówi się też o brutalnych aresztowaniach i pobiciach. Raz pojawił się materiał, który miał zniechęcić do udziału w manifestacjach. A w nim: skruszona młodzież, która z widocznymi siniakami przekonywała, że „odechciało im się rewolucji”.

21-letnia Dzijana, która od roku pracuje w telewizji Biełsat (nadawana z Polski, jest telewizją satelitarną i dlatego odporną na wyłączanie internetu), na Uniwersytecie Warszawskim pisała pracę licencjacką o represjach wobec dziennikarzy na Białorusi.

– Wybrałam studia w Polsce, bo na Białorusi nie ma wolności słowa – wspomina. – Ale zawsze wiedziałam, że tu wrócę. Bo jako dziennikarka niezależnych mediów mogę pomóc mojemu krajowi.

Kiedy Dzijana przeprowadza wywiady, z premedytacją zadaje pytania po białorusku, choć zdecydowana większość Białorusinów mówi na co dzień w języku rosyjskim. – Mamy swój język, ale go nie używamy, a bez tego nie będzie niezależności. Dzięki protestom, podczas których ludzie wracają do symboli narodowych sprzed czasów Łukaszenki, kształtuje się nasza tożsamość – przekonuje.

21-latka nie przypuszczała, że początek jej dziennikarskiej drogi będzie wyglądał jak praca korespondenta wojennego. Dlatego gdy zaczęły się brutalne zatrzymania, wyprowadziła się od rodziców. – Nie chcę, żeby się o mnie martwili. Wiem, że moja praca wiąże się z ryzykiem, ale każdy teraz ryzykuje. Nie mogę siedzieć bezczynnie, gdy za rogiem kogoś aresztują – mówi.

Kiedy wychodzi na materiał, zawsze ma ze sobą plecak. A w nim: paszport, apteczkę, bieliznę na zmianę, orzechy (dobre źródło kalorii), identyfikator Białoruskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy i płócienną kamizelkę z napisem PRESS. Choć zamiast pomóc w pracy, dziś taka kamizelka może zaszkodzić. Władza stara się jak może utrudniać reporterom pracę. Lokalni dziennikarze zwykle są zatrzymywani i karani grzywnami, a zagraniczni wydalani z kraju.

Dzijana wspomina w rozmowie, jak 30 sierpnia relacjonowała demonstracje przy Pałacu Niepodległości – siedzibie Łukaszenki, który obchodził wtedy 66. urodziny. Do Mińska wjechały tego dnia opancerzone wozy bojowe BTR-80.

Wspomina: – Były cztery, jeden stał na bramach, a trzy kolejne za rzędem milicjantów. W pewnym momencie zauważyłam, że działko tego BTR-u jest skierowane w naszą stronę. Nie mogłam uwierzyć, że to jest mój Mińsk. Nie rozpoznawałam już miasta, w którym się urodziłam.

Ścieżka zdrowia

Wład widzi Pałac Niepodległości ze swojego okna w kuchni.

– Wszyscy chcą, żeby Łukaszenka ustąpił, a ten kurczowo trzyma się stołka. I ja jeszcze muszę na to patrzeć – denerwuje się, po czym podchodzi do szafki i wyjmuje dzbanek na herbatę. – Czaj? – pyta i zaprasza nas do dużego pokoju. Za chwilę opowie, jak został aresztowany podczas protestu 9 sierpnia.

Tamtego wieczora Wład był przy pomniku Miasta Bohatera (zwanym powszechnie Stelą) na prospekcie Zwycięzców. Obok niego wybuchały granaty hukowe, a OMON upychał ludzi do auto- zaków – busów więźniarek.

Złapali go, gdy już wracał z protestu. – Mogłem wziąć nogi za pas, ale pomyślałem sobie, że nie zrobiłem nic złego, żebym musiał przed nimi uciekać – mówi.

Gdy przyjechali do aresztu na Akreścina przepełnioną więźniarką, funkcjonariusze OMON-u uformowali korytarz, który prowadził do budynku. Każdego, kto przez niego przechodził, okładali pałkami (metoda znana w Polsce z czasów komunistycznych, nazywana była ścieżką zdrowia).

Potem kazali aresztowanym upaść na kolana z głową zwróconą do ściany. Próbowali ich zastraszyć, celując do nich z karabinów. A gdy już weszli do środka, rozebrali wszystkich do naga.

– Po rewizji upchnęli nas w 30 osób do celi pięć na pięć metrów. Było strasznie duszno. Jedna milicjantka była wyjątkowo okrutna. Czerpała ogromną satysfakcję z poniżania ludzi. Śmiała się, gdy bici z bólu robili pod siebie – opowiada.

Po 72 godzinach spędzonych w takich warunkach Wład stanął przed sądem, który sam nazywa cyrkiem. W protokole wpisali zupełnie inne miejsce i godzinę zatrzymania. – Mam dowód w postaci nagrania z kamery monitoringu, że o tej porze wchodziłem do mojego bloku.

Kropla za kroplą

Wład dostał wyrok: 14 dób aresztu. Odsiedział łącznie cztery, bo cele były przepełnione. W ciągu czterech dni aresztowano wtedy ok. 7 tys. osób. Do dziś liczba zatrzymanych urosła do ponad 12 tys. osób.

– Nie wiadomo, ilu ludzi zabili w pierwszych dniach protestów – mówi Wład. – Coraz częściej pojawiają się informacje o trupach znalezionych w różnych częściach miasta. Mówią, że ktoś powiesił się w parku, a tak naprawdę to służby nie chcą się przyznać do odpowiedzialności. Niektórzy z tych katów już wyjechali z kraju, bo boją się, że ludzie, którzy wyszli z aresztu, ich rozpoznają. Jak nie są w grupie, nie są tacy mocni.

Gdy rozmawiamy, przychodzi jego prawnik. Razem zaskarżyli decyzję sądu, choć wiedzą, że na sprawiedliwość można liczyć dopiero, gdy odejdzie Łukaszenka.

Wład mówi, że każdy teraz dokłada swoją kroplę, żeby na Białorusi zaszły zmiany.

Gdy pytamy, czy Białorusinom w końcu może zabraknąć determinacji, odpowiada: – Władzom zdawało się, że gdy użyją siły, ludzie będą się bać. A stało się odwrotnie. Będziemy wychodzić na ulicę tak długo, jak długo będzie trzeba.

Już następnego dnia po wyjściu z aresztu Wład był na kolejnym proteście.

– Ogromne wrażenie zrobił na mnie Wiktar Babaryka. Bankowiec, który miał wszystko i to poświęcił, żeby zmienić ten kraj – Wład wspomina jednego z rywali Łukaszenki w kampanii prezydenckiej, który pod swoją kandydaturą zebrał 425 tys. podpisów (w dziewięciomilionowym kraju), po czym został aresztowany i od czerwca siedzi w areszcie. Centralna Komisja Wyborcza, kontrolowana przez ludzi Łukaszenki, odmówiła zarejestrowania jego kandydatury.

– Ja też chcę być częścią tej zmiany. Wiem, że to nie opozycja, tylko naród wygra z Łukaszenką. Te protesty nie mają lidera. To każdy z nas jest liderem – przekonuje Wład.

Mężczyzna nadal uczestniczy we wszystkich manifestacjach, ale nie wierzy już w pokojową rewolucję. – Naprawdę bardzo bym jej chciał. Ale nie da się wygrać z Łukaszenką, kiedy oni mają karabiny, a my kwiaty – mówi.

Dodaje, że gdy będzie trzeba, nie zawaha się chwycić za broń.

Na co dzień jest wychowawcą w przedszkolu.

Diagnoza narodu

– Jak żyję, nie widziałam takiego terroru – mówi Elena, która od 10 lat prowadzi w Mińsku Centrum Pomocy Psychologicznej.

Jej 31-letni syn Iwan był przetrzymywany na Akreścina. Trafił tam 4 sierpnia, gdy w kraju rozpoczęło się głosowanie (można było oddać głos już na kilka dni przed niedzielą 9 sierpnia). Elena i jej synowie byli niezależnymi obserwatorami z inicjatywy „Uczciwi ludzie”. Chcieli patrzeć komisjom na ręce. Ale w całym kraju takim jak oni nie pozwalano nawet wejść do lokalu wyborczego.

Elena: – Iwana aresztowali, bo dowiedzieli się, że dał ludziom z komisji ulotki, w których nawoływał o uczciwe podliczenie głosów. Kiedy przyszła po niego milicja, nie awanturował się, choć w raporcie napisali: „stawiał opór podczas zatrzymania”. Skazali go na 10 dób aresztu.

Z Akreścina przewieźli go potem do oddalonego o 60 km Żodzina, do tamtejszego więzienia. Elena uważa, że Łukaszenka przeczuwał skalę tegorocznych protestów i chciał zrobić miejsce dla kolejnych zatrzymanych w stołecznych aresztach.

– Kiedy Iwan wrócił do domu, opowiadał, że w areszcie zamiast o siebie bał się o rodzinę. Nie wiedział, co dzieje się za murami. Cele były przepełnione i sypiali na zmiany. Ale tych zatrzymanych przed wyborami jeszcze tak nie bili – przyznaje matka.

Potem zaczęły się brutalne pobicia i gwałty. Syn przyjaciółki Eleny został złapany przez OMON 12 sierpnia. Do domu wrócił skatowany, z siniakami na całym ciele. Opowiadał o trupach przykrytych płachtą, które widział w areszcie na Akreścina.

Psycholożka: – Poczułam ogromny ból i gniew. Nie mogłam znieść myśli, z jaką traumą będą żyć ci ludzie. Od tego czasu w Centrum, które prowadzę, udzielamy bezpłatnej pomocy dla ofiar tych tortur.


PROTESTY NA BIAŁORUSI – ZOBACZ SERWIS SPECJALNY >>>


 

Do Eleny odezwało się także wiele osób z tzw. traumą świadka. Zwłaszcza byli aresztanci, mężczyźni i kobiety, którzy sami nie zostali pobici podczas pobytu na Akreścina, ale widzieli, jak tuż obok nich ludzie są torturowani, i słyszeli ich przeraźliwe krzyki.

Przychodzą do niej pojedynczo albo z bliskimi. – Wyrzucenie z siebie tych emocji przynosi ogromną ulgę – mówi Elena.

O tym wszystkim opowiada nam w swoim gabinecie psychologicznym.

– To nie jest tak, że tylko pojedyncze osoby przeżywają to, co się teraz dzieje, i nie mogą poradzić sobie z gniewem. Dla każdego z nas są to trudne doświadczenia. Traumę będzie mieć cały naród – mówi Elena, sięgając po chusteczkę.

Teraz sama pozwala sobie na łzy. ©

Ze względów bezpieczeństwa imiona niektórych rozmówców zostały zmienione.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka mieszkająca w Andaluzji, specjalizująca się w tematyce hiszpańskiej. Absolwentka dziennikarstwa, stosunków międzynarodowych i filologii hiszpańskiej. Od 2019 roku współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W przeszłości pracowała m.in. w telewizji… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2020