Liczenie łódek

Hiszpańskie wyspy na Atlantyku to nowy cel afrykańskich migrantów. Liczą, że staną się dla nich przystankiem w drodze do Europy. Czy Kanary będą jak Lesbos?
z Hiszpanii

14.12.2020

Czyta się kilka minut

Imigranci na molo w Arguineguín. Wyspy Kanaryjskie, 24 listopada 2020 r. / JAVIER FERGO / AP / EAST NEWS
Imigranci na molo w Arguineguín. Wyspy Kanaryjskie, 24 listopada 2020 r. / JAVIER FERGO / AP / EAST NEWS

Mieszkańcy Arguineguín, niewielkiej miejscowości na południowym wybrzeżu Wysp Kanaryjskich, liczą łódki. Do portu przypływają jedna, dwie, w końcu nawet siedem w ciągu dnia. Większość z nich zostaje w porcie, porzucone dryfują przy brzegu.

Niektórzy będą wrzucać do internetu zdjęcia łódek – na specjalnie utworzone konto na Twitterze, taką małą platformę dla zaniepokojonych sąsiadów. Do sieci powędruje też fotografia tych, którzy łódkami przypłynęli. Szerokie ujęcie, dobrze widać tłum. Pod spodem ironiczny dopisek: „Nasi nowi turyści”.

Molo w Arguineguín

– Ponad dwa tysiące osób w miejscu, które przeznaczone jest na pomieszczenie zaledwie czterystu – mówi mi Natalia González Vargas.

Natalia jest dziennikarką, od dziecka mieszka na Wyspach Kanaryjskich – niewielkim wyspiarskim archipelagu na Atlantyku, który położony jest na zachód od marokańskiego wybrzeża Afryki i od XV w. należy do Hiszpanii. Od brzegu Afryki Wyspy dzieli tylko jakieś 100 km. Do Hiszpanii jest stąd znacznie dalej – ponad 1200 km.

W prowizorycznym obozie, zorganizowanym na molo w Arguineguín, Natalia zjawia się w listopadzie. – Wolontariuszy też jest tam za mało. Robią, co mogą, ale w momencie, kiedy ostatnim osobom kończą rozdawać obiad, trzeba już zabierać się za kolację – wspomina.

Jadłospis nie należy do urozmaiconych: każdy z trzech posiłków składa się z kanapki. Takiej z supermarketu, pakowanej w plastik. Mniej niż litr wody dziennie na głowę. Nie wolno używać szklanek, to obostrzenia związane z pandemią. Pryszniców brak. Nawet jeśli ktoś chce się pomodlić, nie ma jak umyć rąk. W namiotach mieści się kilkaset osób: to ci, którym się udało. Szczęściarze. Dla reszty brakuje nawet koców, przykrywają się kawałkami kartonu.

– W ciągu dnia bywa gorąco, ale noce są tu zimne – tłumaczy Natalia.

Imigranci teoretycznie mają zostać tutaj przez 72 godziny. Ale nie brakuje i takich, którzy spędzili na molo nawet 24 dni. – Nikt mi nie powiedział, że jest w ogóle szansa na wyjście z tego miejsca! – młody chłopak, z którym rozmawia Natalia, jest zszokowany.

– Część mówi po francusku, ale wielu tylko w swoich językach. Nikt im nie tłumaczy, co się tak naprawdę dzieje – mówi Natalia, która wie, że w momencie, kiedy oni tłoczą się na molo z głową pełną pytań, urzędnicy załatwiają im już gwarancję na bilet w jedną stronę.


 

UCHODŹCY I MIGRANCI – CZYTAJ WIĘCEJ W SERWISIE SPECJALNYM >>>


Devoluciones en caliente – czyli natychmiastowe deportacje, bez szansy na wytłumaczenie powodu, dla którego tu przybyli, czy ubieganie się o azyl – są etycznie trudne do obronienia, ale wciąż praktykowane. Teraz to jednak tylko skrawki papieru: pandemia wszystko utrudnia, nie ma jak i dokąd deportować.

Dwa tysiące osób zebranych na molo, głównie młodych chłopaków, siedzi więc ramię w ramię. Tutaj, na wyspie Gran Canaria, która dla żadnego z nich nigdy nie była celem wyprawy. O swojej przyszłości nie wiedzą nic. Na ich nieszczęście kręcący się wokół nich Europejczycy wiedzą niewiele więcej.

„Korek” dla Unii

Pierwsze łódki pojawiają się na Wyspach Kanaryjskich pod koniec 2019 r. i od razu przypominają miejscowym o wydarzeniach sprzed trzynastu lat: kryzysie cayucos (nazwanego tak od własnoręcznie robionych przez imigrantów łódek) z roku 2006, kiedy do hiszpańskiego archipelagu przypłynęło ponad 36 tys. Afrykanów.

– Już końcówka poprzedniego roku powinna być dla władz sygnałem, że trasa przez Atlantyk się reaktywuje – twierdzi dziś Natalia González Vargas, zaskoczona brakiem konkretnego planu działania ze strony polityków.

Zgromadzeni w porcie Arguineguín to zaledwie niewielka część z prawie 17 tys. imigrantów, którzy według danych hiszpańskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych przypłynęli na Wyspy do 15 listopada 2020 r. Choć to ogromna różnica w porównaniu z poprzednim rokiem – wówczas przybyło ich niecałe półtora tysiąca – liczba nie robiłaby takiego wrażenia, gdyby przybyszy regularnie wysyłano na kontynent i rozdzielano pomiędzy hiszpańskie regiony autonomiczne. No właśnie: gdyby.

„Wyspy Kanaryjskie nie mogą przyjąć całej napływającej imigracji. To nie jest ani sprawiedliwe, ani możliwe” – mówi pod koniec października w wywiadzie dla dziennika „El País” Ángel Víctor Torres, szef autonomicznego rządu na Kanarach i członek Partii Socjalistycznej (PSOE).

Torres będzie ponawiać prośby o solidarność w kryzysie, ale z Madrytu (gdzie władzę sprawują także socjaliści) nie dostanie satysfakcjonującej odpowiedzi. Jeśli imigranci trafiają na kontynent, to w niewielkiej liczbie i załatwia się to po cichu.

To jeden z wielu tematów, które dzielą koalicyjny rząd centralny w Madrycie: podczas gdy część polityków PSOE (w tym minister transportu José Luis Ábalos) uważa, że przyjęcie imigrantów byłoby zachętą dla kolejnych do wybrania się w niebezpieczną podróż, członkowie lewicowej partii Podemos odwiedzają port w Arguineguín i przekonują o potrzebie współpracy między hiszpańskimi regionami w relokacji przybyszów.

Najwięcej ma tu jednak do powiedzenia osoba, której podejście do imigracji od dłuższego czasu pozostaje niezmienne: działania podejmowane przez ministra spraw wewnętrznych Fernanda Grande-Marlaskę jasno wskazują, że z Wysp Kanaryjskich chętnie stworzyłby „korek” zamykający napływ imigrantów do Unii Europejskiej.

Na ministra Marlaskę spada jednak ostra krytyka, w tym od własnej partii, kiedy w listopadzie ponad 200 osób z obozu w Arguineguín zostaje znalezionych w Las Palmas, stolicy regionu Wysp Kanaryjskich. Przywieziono ich tam po cichu, pod osłoną nocy i pozostawiano samych sobie – bez jedzenia, picia czy wskazówki, co dalej.

„Przyjrzę się temu” – obiecuje minister, który utrzymuje, że nic o sprawie nie wiedział.

Jeszcze więcej tego samego

– Zachowanie lewicowego rządu przypomina to, do czego przyzwyczaiła nas wcześniej prawicowa Partia Ludowa. Różnice są subtelne, ostatecznie mówimy o tej samej strategii co zawsze – uważa Lorenzo Gabrielli, analityk z Uniwersytetu Pompeu Fabra w Barcelonie, który od lat zajmuje się tematem migracji. – To skupianie ludzi w jednym miejscu, w prowizorycznych obozach i tworzenie tym samym widowiska. Nie chcę za bardzo wybiegać w przyszłość, ale z tego może powstać druga Lesbos.

Lorenzo Gabrielli uważa, że taka strategia to rozwiązania nastawione na gaszenie pojedynczych pożarów, i że brakuje rozwiązań strukturalnych, które byłyby realnie efektywne. Bo i sam problem to nie nagły kryzys, ale część naszej współczesnej rzeczywistości: imigranci zaczęli pojawiać się w Hiszpanii nieformalnymi drogami już w latach 90. XX w.

– Mam wrażenie, że niczego się przez tych 30 lat nie nauczyliśmy. Deportacja nie powstrzymuje prób przekroczenia granicy, a zablokowanie jednej drogi do Europy skutkuje pojawieniem się fali migracji w innym punkcie – uważa Gabrielli.

Imigranci nie bez powodu wybierają teraz wędrówkę morską drogą okrężną, bo poprzez Wyspy Kanaryjskie. Popularniejsze wcześniej drogi – jak ta przez hiszpańskie eksklawy na marokańskim wybrzeżu Morza Śródziemnego, Ceutę i Melillę – są w tym roku niemal zupełnie niedostępne. Maroko szczelnie zamknęło granice wokół eksklaw, z obawy przed pandemią. Jednocześnie to katastrofalne skutki pandemii są jednym z powodów, dla których wielu Marokańczyków chce opuścić swój kraj. To oni dominują wśród osób, które trafiają na Kanary. Ale łódkami nie przestali wypływać też mieszkańcy Afryki Subsaharyjskiej.

– Na morze wypycha ludzi także niestabilna sytuacja polityczna, prześladowania – mówi Gabrielli. – W wielu miejscach do migracji przyczyniamy się zresztą sami, poprzez naszą imperialną politykę, jak choćby europejskie umowy na połów w Senegalu czy Mauretanii, które od lat wyniszczają lokalne rybołówstwo. Wolimy jednak wydawać mnóstwo pieniędzy na kontrolę granic, zamiast na rozwiązanie realnych, głębokich problemów.

W tej kontroli istotną rolę spełniają także kraje pochodzenia imigrantów. Zarówno Hiszpania, jak też Unia Europejska mocno się starają, aby uczynić z nich skutecznych strażników europejskiego spokoju. W zamian za utrzymanie szczelnych granic Europa oferuje im m.in. finansową pomoc w rozwoju. Chociaż, jak twierdzi Gabrielli, czasem trudno stwierdzić, kto bardziej korzysta na nowych rozwiązaniach: – No bo czy wprowadzenie biometrycznego dowodu osobistego rzeczywiście jest priorytetem dla takiego kraju jak Senegal? Czy to po prostu kolejne narzędzie kontroli?

Ruchoma granica

Zebrani na molo w Arguineguín myśleli pewnie, że wystarczy dotrzeć do skrawka Hiszpanii, choćby tu, na Atlantyku, aby znaleźć się już w Europie. A to przecież dopiero początek. Jeśli nawet jakimś cudem wydostaną się z Kanarów i trafią do Hiszpanii kontynentalnej, granicę zabiorą ze sobą. Możliwe, że najpierw trafią do CIE, ośrodka pobytu tymczasowego, w którym będą czekać na deportację. Politycy często podkreślają, że CIE to nie więzienia. Może dlatego, że na pierwszy rzut oka trudno zauważyć różnicę.

– Powiedziałbym, że jest tam dużo gorzej, bo w więzieniu mamy przynajmniej klarowne normy i reguły funkcjonowania – twierdzi Gabrielli. – Ośrodki CIE to przestrzeń, w której może wydarzyć się wszystko, ich działanie jest nieprzejrzyste, a dostęp dla osób z zewnątrz bardzo ograniczony.

Tylko w ostatnim miesiącu aktywiści obywatelscy wielokrotnie alarmowali o pogarszającym się zdrowiu osób zatrzymanych w CIE w Madrycie oraz o niewystarczającej liczbie testów na koronawirusa. Informowali też o dwóch próbach samobójczych, co jednak w historii ośrodków nie jest niczym wyjątkowym.

Pobyt w CIE teoretycznie powinien zakończyć się deportacją, ale w wielu przypadkach do niej nie dochodzi, a po 60 dniach trzeba zatrzymanego z ośrodka wypuścić. Jego sytuacja nie jest jednak w żaden sposób uregulowana.

– Żyją w kraju, ale trochę tak, jakby w ogóle nie istnieli. Za to przy każdym wyjściu z domu muszą liczyć się z tym, że do niego nie wrócą. Jeśli akurat organizuje się jakąś deportację, policja szuka na ulicy osób o konkretnym profilu – tłumaczy Gabrielli. – Uregulowanie pobytu trwa latami, a warunki, które trzeba spełnić, byłyby trudne do osiągnięcia nawet dla rodowitego Hiszpana.

Ale to wszystko jeszcze nie teraz. Na razie przed zebranymi w Arguineguín kolejny etap wędrówki. Jest koniec listopada i w końcu opuszczają port.

Mamy to w DNA

Sąsiedzi z Arguineguín zniknięcie imigrantów przyjmują z ulgą: przedłużająca się sytuacja budziła kontrowersje, w pewnych momentach przybyszów było niemal tyle, co samych mieszkańców tej małej miejscowości.

Nie wszystkim podoba się jednak, że część imigrantów została tymczasowo zakwaterowana w opuszczonych hotelach na Kanarach. „Za nasze pieniądze się tak bawią?” – pytają miejscowi internauci pod zdjęciami uśmiechniętych chłopaków na hotelowych balkonach.

Na początku grudnia na Gran Canarię przylatuje Santiago Abascal, lider skrajnie prawicowej partii VOX, i bierze udział w proteście przeciwko przyjmowaniu imigrantów. „Wyspy Kanaryjskie przeciwstawiają się inwazji” – głosi komunikat partii.

– Mam wrażenie, że jesteśmy w tym temacie coraz bardziej spolaryzowani – przyznaje Natalia González Vargas. – Jedni wezmą udział w proteście, a inni, jak widzą tych chłopaków na ulicy, przynoszą im wodę i pytają o samopoczucie.

Trudniej przejmować się losem imigrantów, kiedy samemu nie ma się klarownej wizji przyszłości. Na Wyspach Kanaryjskich ponad 40 proc. miejsc pracy uzależnionych jest od sektora turystycznego, tymczasem wiele osób pracujących wcześniej w tym sektorze od marca pozostaje bez zatrudnienia. Na łamach magazynu „Hacienda Canaria” ekonomista José Luis Rivero ocenia, że skutki pandemii mogą być tu odczuwalne nawet do 2025 r.

Szef regionalnego rządu Ángel Víctor Torres prosi jednak mieszkańców o zrozumienie dla sytuacji, w jakiej znajdują się imigranci. „Na Wyspach Kanaryjskich nie ma miejsca na kseno- fobię” – pisze na Twitterze i przypomina, że przodkowie wyspiarzy również byli zmuszeni do porzucenia wszystkiego i wyruszenia w podróż. „Mamy to w naszym DNA”.

W PONIEDZIAŁEK 7 GRUDNIA z Gran Canaria odlatuje pierwszy samolot transportujący z powrotem do kraju znaczącą liczbę marokańskich imigrantów. To najpewniej efekt podróży i niedawnych negocjacji prowadzonych z Marokiem przez ministra Fernanda Grande-Marlaskę.

Mieszkańcy Arguineguín wciąż liczą przypływające łódki.

Na Gran Canaria niektórzy do wody rzucają kwiaty. Chcą upamiętnić te setki ludzi, którym nie udało się dotrzeć do brzegu. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51-52/2020