Lęk przed zamknięciem

Michał Głowiński: Latami zachowywałem się tak, jakby sfera życia osobistego w ogóle dla mnie nie istniała. Nie miałem tej pewności siebie, aby przyjąć samego siebie takim, jakim jestem, i trwać w przekonaniu, że nikt nie ma prawa mną pogardzać. Rozmawiała Katarzyna Kubisiowska

11.05.2010

Czyta się kilka minut

Michał Głowiński / fot. Grażyna Makara /
Michał Głowiński / fot. Grażyna Makara /

Katarzyna Kubisiowska: Korzysta Pan z metra? Z centrum Warszawy dojechałam nim prawie pod Pański dom.

Michał Głowiński: Klaustrofobia mi na to nie pozwala, żałuję, bo to by mi ułatwiło życie. Jeśli wyruszam do śródmieścia, metrem byłbym tam błyskawicznie, a tak, muszę się tłuc tramwajami. Na moje szczęście nie zostały zlikwidowane.

W"Klamce", opowiadaniu z tomu "Historia jednej topoli", opisuje Pan sytuację, kiedy został Pan zamknięty z kolegami w szkolnej klasie.

W kolegach ta sytuacja wzbudziła radość, we mnie paniczny lęk. Oni byli radzi, że nie odbędą się lekcje właśnie ze względu na zepsutą klamkę; z jej powodu nauczyciel nie mógł wejść do klasy. A mnie w tym samym czasie oblewały to zimne, to gorące poty. Trząsłem się ze strachu. Nie znałem wtedy jeszcze słowa "klaustrofobia", w ogóle się w tamtych czasach, czyli na początku lat 50., na ten temat nie mówiło. Nawet nie wiedziałem, że klaustrofobia oznacza lęk przed zamknięciem.

Mógłby Pan opisać ten stan?

Człowiek ma poczucie, że się dusi. Traci zdolność racjonalnego myślenia. Jedyna rzecz, która przychodzi mu do głowy, to co zrobić, żeby najszybciej wyjść z zamkniętego pomieszczenia... Kiedy opowiadam o tym różnym osobom, często słyszę: "ale ja też mam klaustrofobię, też nie lubię być zamknięta". Nie o to jednak chodzi. Nikt nie lubi być zamkniętym, zwłaszcza wbrew własnej woli, jest to elementarne ograniczenie wolności. W przypadku osoby cierpiącej na klaustrofobię problem jest poważniejszy, bo nie wiadomo, kiedy i w jakiej sytuacji ona się pojawi. Miejski autobus, do którego kiedyś wsiadłem, zapełnił się ludźmi i stanął w korku na kwadrans. Myślałem, że oszaleję. Zachowywałem się dziwnie i to dodatkowo potęgowało mój stres - bałem się, że zostanę uznany za wariata.

Samolotem też Pan nie może latać?

Latałem kilkakrotnie, ale bardzo niechętnie. Ciekawe jest to, że mój największy lęk ujawniał się wtedy, kiedy samolot jest już zamknięty, ale czeka jeszcze na start, a potem ten lęk wraca chwilę po lądowaniu. Boję się więc, gdy stoi.

Klaustrofobii zapewne nabawił się Pan w czasie wojny.

Nie można powiedzieć tego na pewno. Klaustrofobia może być też wrodzona, a nie nabyta w wyniku jakichś trudnych doświadczeń. Ale w amerykańskiej ankiecie przeprowadzonej wśród żydowskich ocaleńców jedno z pytań brzmiało: "czy zamykasz się w toalecie?". Większość odpowiedzi brzmiała: "nie".

W wieku 60 lat, czyli stosunkowo późno, postanowiłem coś zrobić z moją klaustrofobią. Udałem się do psychoterapeuty, bardzo sympatycznego pana Jerzego Pawlika. Dociekliwymi pytaniami uruchomił mi pamięć, wróciło masę wspomnień, które w końcu wykorzystałem w książkach, najbardziej w "Czarnych sezonach". Z klaustrofobii się nie wyleczyłem, ale za to gruntownie uporządkowałem własną biografię.

Były momenty w Pana życiu, kiedy ta klaustrofobia ewidentnie się wzmagała?

Najgorzej było w marcu 1968 r. Ta antysemicka nagonka zwyczajnie mnie przeraziła. Atmosfera zagrożenia była tak silna i wszechobecna, że i stan klaustrofobii się wzmocnił. A przecież nie trafiłem do więzienia.

Bycie Żydem w całej peerelowskiej epoce wiązało się z niesłabnącym lękiem. Za komuny nie można było swobodnie wypowiedzieć słowa "Żyd".

Ten lęk przezwyciężyłem chwilę po ustrojowej zmianie. Od tego momentu nie miałem żadnych obaw. Moje książki narracyjne mają charakter autobiograficzny, o żydowskim pochodzeniu piszę otwarcie. Ale nie nastąpiło to od razu. Jeszcze w 1990 r., kiedy Stowarzyszenie Dzieci Holokaustu poprosiło mnie o wypowiedź, wolałem posłużyć się pseudonimem.

Za komuny obracał się Pan w środowisku żydowskim?

Nie obracałem się. Nie żegnałem też po marcu 1968 zbyt wielu bliskich ruszających za granicę z Dworca Gdańskiego. Wyjątek stanowili ciotka Teodora z synem Piotrem oraz Samuel Sandler, o 10 lat starszy kolega z Instytutu Badań Literackich. Oni wyemigrowali.

Nigdy mnie nie interesowało, kto jest Żydem, a kto nie. Podam przykład: ważną postacią w świecie polonistyki, a szczególnie w Instytucie Badań Literackich, była wybitna uczona Maria Renata Mayenowa. Dobrze znaliśmy się i lubili, ale dopiero po wielu latach dowiedziałem się o jej żydowskim pochodzeniu, o tym, że autorka artykułu ogłoszonego w 1937 r., podpisanego Rachela Kapłanowa, to właśnie ona.

Jako pracownik naukowy zetknął się Pan z przejawami antysemityzmu?

Na szczęście nie. Moi koledzy z pracy byli ponad tego rodzaju podziałami. Pewnie gdyby przyszło mi pracować z innym typem ludzi, byłoby gorzej. W "Kręgach obcości" relacjonuję dwie rozmowy ze skrajnymi antysemitami, jedną z okolic roku 1968, drugą z roku 1983. Ten drugi powiedział mi, że Hitler przysłużył się Polsce, robiąc porządek z Żydami. Tragiczną śmieszność naszego spotkania potęgowało jego przekonanie, że Żyda pozna na kilometr.

Powiedział mu Pan coś do słuchu?

Nie miałoby to żadnego sensu. Ten z roku 1983 był człowiekiem wykształconym, ten z czasu marcowego, sądząc po stylu, jakim mówił, a mianowicie połączeniu retoryki peerelowskiej propagandy z przedwojennym wysłowieniem antysemickim spod znaku Dmowskiego i księdza Trzeciaka, był to jakiś komunistyczny aparatczyk, a może nawet drobny ubek. Żaden argument nie dotarłby do jego pustawej głowy, w której wszystko było raz na zawsze poukładane.

Mówi Pan, że nie spotkały Pana żadne przykrości ze strony kolegów z IBL-u. A jednocześnie w "Kręgach obcości" przywołuje Pan sytuację, kiedy Pana znajoma, po zakończeniu świeckiego pochówku Pańskiej mamy, mówi, że może i Pana mama dostąpi zbawienia. W tym zdaniu jest głęboko ukryty antysemicki podtekst.

Ta pani prezentowała typ tradycyjnej przedwojennej polskości, w której katolicyzm stanowił jej podstawowy wyróżnik. Tym bardziej było to dziwne, że ta osoba z Kościołem katolickim niewiele miała wspólnego. Więcej: ona wielokrotnie mówiła, szczerze i z pełnym przekonaniem, że wszelkie przejawy antysemityzmu są dla niej nie do przyjęcia. I rzeczywiście, przyjaźniła się z wieloma osobami pochodzenia żydowskiego. Postawa tej osoby pokazuje, jak mocno są w języku zakotwiczone kulturowe klisze, które powodują, że człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego, co mówi.

W czasie epoki peerelowskiej podpisywał Pan szereg protestów humanitarnych, ale unikał tych politycznych.

W"Nieznośnej lekkości bytu" Milana Kundery jest wspaniała scena, kiedy to główny bohater, doktor Tomasz, nie podpisuje jakiegoś humanitarnego protestu, bo boi się utraty pracy...

Wszyscy wiedzieli, że antykomunistą byłem od zawsze. I ważne rzeczy podpisałem. Moje nazwisko widnieje pod listem z sierpnia 1980 r., a więc z czasu wielkich strajków, który został zawieziony do stoczni przez Mazowieckiego i Geremka. Podpisałem też deklarację założycielską Towarzystwa Kursów Naukowych. Zaagitował mnie do tego Stefan Amsterdamski.

Z dzisiejszej perspektywy uważam to jednak za lekkomyślność. Gdyby wtedy wzięto mnie pod klucz choćby na godzinę, ubecja mogłaby ze mną zrobić absolutnie wszystko. Z panicznego lęku przed zamkniętymi drzwiami powiedziałbym każde głupstwo tylko po to, aby mnie wypuszczono.

Czyli można mówić o szczęściu, że ta jedna rozmowa, do której zmusiła Pana ubecja, odbyła się w kawiarni?

O tych kawiarnianych spotkaniach bez całkowitego zrozumienia pisał kiedyś Herling-Grudziński. Mieszkał w Neapolu i zupełnie nie znał polskich realiów. Zanim uformowała się mocna opozycja, te "spotkania" były być może pewną normą, choć oczywiście były okropne. Kilkakrotnie byłem indagowany przez ubeków, na ogół zachowujących się uprzejmie, uważałem w takich sytuacjach na to, żeby czegoś nie chlapnąć, by nie wymienić żadnych nazwisk, nie wdawać się w żadne oceny, polemiki i dyskusje. Konsekwentnie udawałem, że nie rozumiem, o co chodzi, grałem rolę durnia. Kiedy powiedziałem, że nie będę informatorem, to się odczepili na wiele lat. Nie wiem, czy któregoś z moich kolegów udało im się zwerbować na informatora. Zresztą, wolę tego nie dociekać.

Dlaczego?

Bo to tworzyłoby atmosferę powszechnej nieufności. W IBL-u, w którym przepracowałem całe życie, na pewno byli jacyś donosiciele. Ale co oni mogli donieść? Że źle myślę o rządach partii? Przecież wszyscy źle myśleli.

Czy właśnie dlatego nie działał Pan w opozycji, bo bał się Pan, że trafi pod klucz?

Ja się po prostu do tego typu roboty kompletnie nie nadaję, lepiej mi wychodzi siedzenie przy biurku. Nie mam temperamentu działacza, bałbym się, i to by mnie spalało. Ale ja też uprawiałem opozycję, tyle że prywatną. Napisałem do szuflady kilka książek o języku propagandy, mało kto się tym zajmował, ja zacząłem tę robotę w połowie lat 60. Traktowałem ją do pewnego momentu jako hobby, a zawsze jako sferę wolności, mogłem pisać to, co chcę i co uważam za słuszne, nie musiałem się liczyć z żadnymi ograniczeniami. Nie żywiłem nadziei, że kiedykolwiek uda się te teksty legalnie wydać. Trudno było uwierzyć, że ustrój komunistyczny kiedyś się skończy. W głowie mi się nie mieściło, że usłyszę formułę: "były Związek Radziecki".

Część ludzi nauki dało opór komunizmowi, wybierając zawodowe milczenie.

To byli moi starsi koledzy. Choćby znakomita historyczka literatury Maria Podraza-Kwiatkowska i jej mąż, wielkiej klasy krytyk literacki Jerzy Kwiatkowski. Oni nie szukali kompromisu z władzą ludową. Woleli zająć się niezbyt efektowną pracą bibliograficzną. Skądinąd bardzo pożyteczną, ale akurat oni nie musieli tego robić, potrafili naprawdę więcej. Moje późniejsze urodzenie było w jakimś sensie prezentem od losu. Jeśli ktoś z mojego pokolenia zajmował się teorią literatury, dysponował dużą swobodą.

Nie do końca. Wydanemu w 1976 r. "Słownikowi terminów literackich", którego był Pan jednym z czterech współautorów, zarzucono, że nie jest pisany w duchu marksistowskim.

Ta afera była robotą kilku partyjnych drabów z warszawskiej polonistyki. Publikacje Janusza Sławińskiego i moje stanowiły dla nich niewygodną konkurencję. Instytut Badań Literackich tworzył wysokie standardy, nie mogli tego znieść. I ci faceci nawet już nie kładli akcentu na to, że nasz "Słownik" nie jest pisany w duchu marksistowskim; aby działać skutecznie, twierdzili, że on jest antyradziecki. Uderzyli w hasło "realizm socjalistyczny", które musiałem pisać tak, aby było rzeczowe, obiektywne, niezakłamane i żeby nienaruszone przeszło przez cenzurę. W końcu przez cenzurę przeszło, ale oponenci uznali, że definicja realizmu nie odpowiada radzieckiej ortodoksji.

W "Kręgach obcości" robi Pan rzecz bezprecedensową w polskim środowisku literackim, a mianowicie otwarcie opowiada o swojej tożsamości homoseksualnej. Wcześniej zdobył się na ten krok tylko Julian Stryjkowski.

A Dąbrowska i Iwaszkiewicz?

Ale oni pisali o swoim homoseksualiźmie w dziennikach, które z założenia miały się ukazać wiele lat po ich śmierci.

Proszę mi wierzyć, to była dla mnie decyzja bardzo dramatyczna. Ale gdybym nie napisał o mojej orientacji seksualnej, to nie miałbym w ogóle prawa wziąć się za "Kręgi obcości". W relacji autobiograficznej, zwłaszcza tak obszernej, muszą się pojawić te wszystkie rejony życia, które dla człowieka są istotne.

Spotkał się Pan już z czytelniczymi reakcjami?

Ktoś oczekiwał, że przeczyta gejowskiego harlequina. No, niestety, ta literacka forma kompletnie mnie nie interesuje. Natomiast inna znajoma nie była kontenta, że piszę o sprawach intymnych, twierdząc, że nie powinienem się tak obnażać. Ale przecież ja tego nie robię, dbam o dyskrecję.

Pan przede wszystkim pisze o tym momencie swojego życia, w którym pojawiła się emocjonalna pustka. To ona uzmysłowiła Panu, jak ważne są uczuciowe relacje.

Latami zachowywałem się tak, jakby sfera życia osobistego w ogóle dla mnie nie istniała. Nie miałem w sobie tej pewności siebie, aby przyjąć samego siebie takim, jakim jestem, i trwać w przekonaniu, że nikt nie ma prawa mną pogardzać.

Homoseksualizm w Polsce Ludowej nie był karalny, ale powszechnie traktowano go jako zboczenie, a w okresie stalinowskim jako przejaw zdegradowanych burżuazyjnych obyczajów i jeden z dowodów świadczących o upadku mieszczańskiej moralności. Za młodu zabiegałem przede wszystkim o to, by ukryć swoje położenie przed wzrokiem innych. Uważam to za stracony czas.

Jestem świadom, że mój homoseksualizm był oczywisty dla wielu ludzi, którzy mnie znali. Nie udawałem kogoś, kim nie jestem, choć też niczego nie demonstrowałem. Bycie homoseksualistą nie należy do porządku moralności, tu wybór nie istnieje, za człowieka decyduje natura. No i oczywiście nie zapewniła łatwego życia.

Niewartościująca pod względem moralnym definicja homoseksualizmu znajduje się w przedwojennej Encyklopedii Gutenberga.

Proszę spojrzeć za siebie na pierwszą półkę, tam stoją jej tomy. Wiele zawdzięczam tej krótkiej definicji, wiele razy do niej wracałem. Najczęściej jako młodzieniec, który widział, jak bardzo różni się od kolegów. Oni non stop gadali o dziewczynach, a ja stałem z boku. Encyklopedyczne hasło było dla mnie budującym świadectwem tego, jak w międzywojniu, w środowisku liberalnej inteligencji patrzono na orientację homoseksualną. I kiedy dzisiaj profesor Bralczyk poucza miliony Polaków, że w słowie "pedał" nie ma nic obraźliwego, to mnie to zdumiewa, mówiąc delikatnie. Bo to jest bardzo obraźliwe słowo, jeśli nie dotyczy części fortepianu lub roweru. Zapewne i o mnie mówiono "pedał".

Spotykałem się z rozmaitymi afrontami, ale chcę zaznaczyć, że nigdy ze strony kobiet. Ze słowem "pedał" wiążą się też rozbrajające językowe lapsusy, choćby komentarz Wyścigu Pokoju prowadzony przez Bohdana Tomaszewskiego, który o Ryszardzie Szurkowskim powiedział "cudowne dziecko dwóch pedałów". Jeszcze w latach 70. w Marsylii zobaczyłem parę mężczyzn trzymających się za rękę. Ten obraz zrobił na mnie ogromne wrażenie. Pomyślałem wówczas, że taka sytuacja nie byłaby możliwa w Polsce.

Ona wciąż nie jest możliwa, nawet w dużych miastach. Istnieje mocny społeczny ostracyzm wobec osób homoseksualnych.

To jest też kwestia języka polskiego i w istocie każdego innego, zorientowanego na heteroseksualnych mężczyzn. Kobiety dzisiaj protestują, chcą, aby mówiło się prezeska, a nie prezes. Myślę, że wkrótce o swój słownik zaczną upominać się homoseksualiści...

W praktyce językowej każde słowo może być obraźliwe, to zależy wyłącznie od intencji, w której jest wypowiadane. Np. słowo "Żyd" powinno być neutralne, tak jak Francuz, Włoch czy Portugalczyk. Ale w pewnych kontekstach brzmi obraźliwie.

Pana rodzice wiedzieli o Pana orientacji?

Nie wiedzieli. Szanowali moją autonomię. Nie szukali mi narzeczonych, nie swatali, nie pytali, kiedy będę miał dzieci. Jestem im za to bardzo wdzięczny. Ale jednocześnie bardzo dbali o formy, o to, abym przestrzegał reguł dobrego wychowania, żebym się nie garbił przy stole itd. I żyli tak, jakby problem seksualnego dorastania w ogóle nie istniał. Wstydziłem się nie tylko swojej orientacji, ale w ogóle siebie. Przyszedł nawet moment, kiedy bałem się, że oszaleję.

Czy rodzice opowiadali o wojnie?

Mówili o getcie i ukrywaniu się po aryjskiej stronie, ale naprawdę rzadko. Wyłącznie wtedy, kiedy przyjeżdżał znajomy, z którym łączyły ich wspomnienia. A na co dzień milczeli. Ta wojenna trauma unosiła się w powietrzu, była stale obecna poza słowami. Ona na całe życie określiła moją matkę.

Na Panu jako dziecku jak się odcisnęła wojna?

Długo byłem otępiały, mogłem uchodzić za zatrzymanego w rozwoju. W szkole niewiele mnie interesowało, uczyłem się gorzej niż średnio. Niechętnie wychodziłem z domu, nie miałem kolegów. Przez wiele lat obawiałem się spotkanych przypadkiem na ulicy młodych mężczyzn - kojarzyli mi się z gestapowcami i z oddziałami idącymi w zwartym szyku w celu likwidacji warszawskiego getta.

Które ze wspomnień są najbardziej dotkliwe?

Pobyt na Umschlagplatzu, stąd wywożono pociągiem prosto do Treblinki. Mieliśmy szczęście: ojciec spotkał znajomego, który stamtąd wyprowadził nas przez dziurę w płocie. Straszne było też najście szmalcownika w mansardzie na Srebrnej. Grałem z nim w szachy, podczas gdy ciotka biegała po mieście, aby zdobyć dla niego pieniądze. I jeszcze sześć dni spędzonych z mamą w kopcu ziemniaków, które w zimie nie zamarzają, więc i my nie mogliśmy zamarznąć.

Wiedział Pan, że tu chodzi o życie?

Tak, ostateczny strach otwiera oczy każdemu. Nawet dziecku.

W Pana rodzinie można mówić o szczęściu, bo z Zagłady ocalał Pan z mamą i ojcem.

To jest wielkie szczęście w tym całym nieszczęściu. Swoje życie zawdzięczam szeregu ludziom, wśród nich Irenie Sendlerowej, która umieściła mnie w Turkowicach, ale też anonimowym osobom niosącym bezinteresowną, a jakże ryzykowną pomoc. Moje ciotki straciły mężów - Henryka Szpilfogla i Józefa Zysmana - w tzw. aferze Hotelu Polskiego. Dziadek, Lajzer Głowiński, jeszcze będąc w getcie popełnił samobójstwo, wkrótce po tym, jak zaczęto z Umschlagplatzu wywozić do Treblinki. Nie miał żadnych złudzeń, wiedział, że nie ma ratunku. Rzucił się z okna, zginął na miejscu. Zosia, siostra ojca, wraz ze swoją córką zginęły w Treblince, nikt nie wie, kiedy się to stało.

Nie wiadomo też, kiedy na Umschlagplatz pognano Erazma, brata matki, z żoną i dzieckiem, młodszym ode mnie Adasiem, a także jej rodziną, Heleną i Henrym Rubinami. Wszyscy zostali zagazowani.

Był Pan po wojnie w Treblince?

Nie byłem. Nie byłem też w Oświęcimiu. Byłem natomiast w Bełżcu. Trafiłem tam tylko dlatego, że często jeździłem na urlop na Roztocze. Do wizyty tam zmobilizował mnie kolega. Obóz zagłady w Bełżcu to dzisiaj wspaniałe dzieło architektoniczne, wielka nekropolia z masą tabliczek z wygrawerowanymi imionami pomordowanych.

A czy po wojnie pojechał Pan do Turkowic, zakładu prowadzonego przez zakonne siostry, które dały Panu schronienie jako dziecku?

Pojechałem tam dopiero w 2000 r. Wcześniej nie potrafiłem, obawiałem się silnych emocji. Po latach wciąż były mocne.

Wysłałem nawet egzemplarz "Kręgów obcości" siostrom służebniczkom Najświętszej Marii Panny, tyle dobrego piszę tam o siostrach. W odpowiedzi dostałem bardzo uprzejmy list, ale myślę, że ta książka nie będzie się tam podobała ze względu na fragmenty odnoszące się do mojej seksualnej tożsamości.

"Kręgów obcości" chyba nie mógł Pan napisać wcześniej. Podobno tak szczegółowa pamięć otwiera się w dość późnym wieku.

Wydarzenia niedawne pamiętam słabiej, dawne pamiętam wyśmienicie. Np. repertuary koncertów, na których byłem przed 50 laty.

A pierwsze wspomnienie z dzieciństwa, jakie Pan może przywołać?

Jadę z rodzicami jakąś bryczką. Wjeżdżamy w zamkniętą przestrzeń. Zaczynam się strasznie bać. Ale nie mam pewności, czy to nie mój sen.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2010