Latynoska wędrówka ludów

Granica USA i Meksyku jest wyjątkowa: to nie tylko jedna z najdłuższych granic świata, ale także najczęściej ze wszystkich przekraczana, głównie nielegalnie. Jest to też jedyne miejsce na ziemi, gdzie Trzeci i Pierwszy Świat sąsiadują ze sobą i gdzie beznadzieję od doczesnego zbawienia dzieli kilka kroków. Piędź pustyni, nurt Río Grande czy blaszany płot odgradzają rzesze desperatów od mitycznej drugiej strony.

05.06.2005

Czyta się kilka minut

Ochotnicy z "Minuteman Projeket" chcą chronić "naszą granicę" /
Ochotnicy z "Minuteman Projeket" chcą chronić "naszą granicę" /

Dla Meksykanina jest to zarazem granica iluzoryczna: imperialistyczna uzurpacja i wspomnienie niesławnej wojny, w której dyktator Antonio Lopez de Santa Anna przed niemal 160 laty stracił na rzecz USA dwa miliony kilometrów kwadratowych, czyli połowę ówczesnego terytorium Meksyku. Poczucie historycznej krzywdy jest żywe, a Meksykanie nie pominą żadnej okazji, by wystawić pokątnie podziwianemu sąsiadowi rachunek za zamierzchłe niegodziwości. I są święcie przekonani, że mają bliżej nieokreślone moralne prawo do przekraczania tej granicy wedle swego uznania, a paszport to niegodny uwagi kaprys biurokratów.

O zbyt wysoką chodzi też stawkę, by napływ imigrantów można było skutecznie powstrzymać: przesyłane przez nich do Meksyku pieniądze to w 2004 r. aż 16 miliardów dolarów, co stanowi drugie (sic!) źródło dochodu narodowego kraju i jest podstawą utrzymania milionów rodzin. Dla wielu - jedynym.

Nie ma w Meksyku miejsca, skąd bieda i nadzieja nie gnałyby desperatów ku Teksasowi, Arizonie, Kalifornii i innym amerykańskim stanom. Wprawdzie prezydent Vincente Fox wierzy, że miarą powodzenia jego polityki są kalkulacje ekonomiczne i z irytującą pompą głosi, że “podejrzewa, iż spadły wskaźniki ubóstwa". Tylko ubogim nic o tym nie wiadomo. Miernikiem dobrobytu była tu zawsze stolica, a gdy ona rozkwitała i zapełniała się rezydencjami, prowincja przymierała głodem.

Masowa migracja do USA to wreszcie nieuchronny refleks meksykańskiej historii, w której dla mas nigdy nie było miejsca, a elity wynosiły swe przywileje do rangi racji stanu. Imperium azteckie, hiszpańska kolonia, niepodległy kraj - zmieniały się systemy władzy, ale trwała struktura kastowa. Do dziś wydaje się, że dla rządzących tym krajem “dobry Indianin to Indianin niewidoczny", a ubóstwo mas nie jest problemem, póki wskaźniki bankierów i ekonomistów pozwalają łudzić się, że kraj stoi jedną nogą w Pierwszym Świecie.

Demografia i polityka

Szacuje się, że w USA żyje dziś ponad 20 mln Meksykanów (w USA mówi się: Latynosów), którzy wkrótce stanowić będą większość mieszkańców niektórych stanów. Już dziś spacer po przedmieściach Los Angeles wywołuje wrażenie, że to miasto meksykańskie. Latynosi stanowią prawie połowę z 3,7 mln mieszkańców “Miasta Aniołów", ale ponieważ wielu nie jest obywatelami USA, tworzą tylko 22 proc. wyborców.

Niemniej to ich głosy zadecydowały w maju o tym, że w bezpośrednich wyborach na burmistrza Los Angeles wygrał Antonio Villaraigosa, polityk Partii Demokratycznej i zdeklarowany krytyk irackiej polityki prezydenta Busha. Rodzice burmistrza byli imigrantami z Meksyku. Pikanterii tym wyborom nadał nie tylko fakt, że poprzedni latynoski burmistrz rządził Los Angeles w 1872 r. (gdy miasto należało jeszcze do Meksyku), ale przede wszystkim to, że w walce o fotel burmistrza Villaraigosa - który karierę zawdzięcza własnej ciężkiej pracy (rodzina była biedna, przyszły burmistrz dorastał w ubogiej dzielnicy) - starł się z dotychczasowym, należącym do tej samej Partii Demokratycznej i pochodzącym z białej warstwy wyższej, z rodziny, która wydała wielu lokalnych polityków.

Jeśli już dziś głosy amerykańskich Latynosów przesądziły o sukcesie Villaraigosy, to można zapytać, jak zmiany demograficzne w południowo-zachodnich stanach wpłyną na politykę, gdy obywatelami USA zostanie kiedyś tych parę milionów - może sześć, może dziewięć, nikt nie potrafi zliczyć dokładnie - nielegalnych dziś imigrantów?

Ich przemyt przez granicę to w Meksyku dobrze zorganizowany przemysł, ze stolicą w nadgranicznej Tijuanie. Także pustynie Arizony i Teksasu to popularne miejsca przepraw, w których od udaru słonecznego i z wycieńczenia ginie każdego roku kilkuset z setek tysięcy śmiałków, którym udaje się przedostać “na drugą stronę". Ich napływ powoduje w południowych stanach USA narastające poczucie zagrożenia. Coraz więcej nadgorliwych obywateli Stanów Zjednoczonych, którym obojętne są historyczne czy socjologiczne źródła emigracji, jest tam gotowych wziąć swój przygraniczny los w swe własne, patriotyczne ręce.

Uszczelnianie granic

W 2002 r. w Arizonie, gdzie nielegalny ruch graniczny wzrósł w ostatnich latach o 500 proc., rozpoczęła działalność prywatna straż graniczna American Border Patrol. Popierało ją aż 94 proc. stanowego społeczeństwa, zmęczonego napływem pielgrzymów do Ziemi Obiecanej. Jej wysiłki w niczym jednak nie zmieniły sytuacji, która w oczach wielu Amerykanów w zatrważającym tempie przybiera wymiary rekonkwisty i inwazji. Tymczasem hasło “uszczelniania granic" nabrało szczególnego i nie całkiem histerycznego (jak chcą meksykańscy krytycy) wydźwięku po zamachach z 11 września.

Od 1 kwietnia tego roku nieszczelnej granicy Arizony i Meksyku pomaga strzec obywatelskie stowarzyszenie pod nazwą “Minuteman Project". Szybko okazało się ono kolejną okazją do oskarżania USA o “barbarzyński rasizm" i do przybrania postawy niewinnych ofiar. “Minuteman Project" to jednak przedsięwzięcie raczej symboliczne. Jego szef zapowiadał, że chodzi o “wykonanie roboty, której nie chce się podjąć rząd", a tworzący go ochotnicy mieli zatrzymywać imigrantów na 500-kilometrowym odcinku granicy, gdzie na przełomie marca i kwietnia Straż Graniczna USA przechwytywała 300 osób dziennie. Później wyjaśniono, że wolontariusze będą tylko powiadamiać pograniczników o obecności tzw. indocumentados.

Początkowo zgłosiło się tysiąc chętnych, ale ostatecznie do pracy przystąpiło nieco ponad pięciuset ochotników. Wedle strony internetowej organizacji, w pierwszych dniach kwietnia przyczynili się oni do zatrzymania blisko trzystu osób.

Tymczasem wśród meksykańskich polityków, obrońców praw człowieka i dziennikarzy zawrzało. Najostrzej krytykował całe przedsięwzięcie histerycznie lewicowy, nacjonalistyczny, bulgocący z oburzenia dziennik “La Jornada". Twierdził on, że “Minuteman Project" powołały “osoby agresywne, które ochoczo będą poniżać, maltretować, a nawet mordować imigrantów". Rektor El Colegio de la Frontera Norte, Jorge Santibańez, wtórował: “Czy 400 trupów rocznie na granicy z USA to nie dość?".

Owszem, amerykańskie tradycje “czystości rasowej" i “obywatelskie inicjatywy" strażników odrębności ras mają karty haniebne. Ale nie sposób dopatrywać się rasistowskich skłonności w najdrobniejszej wzmiance na temat nielegalnej imigracji w USA. Grupka obywateli, którzy sądzą, że wyposażeni w lornetki staną na drodze nielegalnej imigracji pchanej siłą desperacji i ubóstwa, są raczej śmieszni niż niebezpieczni.

Jak wiele razy w przeszłości, także i tym razem “La Jornada" (której zdarzało się porównywać Busha i gubernatora Kalifornii Arnolda Schwarzeneggera do Hitlera) jest w błędzie, który jest tak oczywisty, że można go eufemistycznie nazwać błędem umyślnym. Zabójstwa imigrantów to wymysł chorobliwie antyamerykańskiej lewicy, a owe 400 trupów to nie ofiary amerykańskich szowinistów, lecz miara desperacji emigrantów, którzy rzucają się w nurt Río Grande lub w palącym słońcu wędrują przez pustynię. Jedynym nadużyciem ochotników z “Minuteman Project" było, jak dotąd, sfotografowanie jednego z zatrzymanych, którego skłoniono do pozowania w koszulce z szyderczym napisem.

Podwójne standardy

W swym nacjonalistycznym uporze “La Jornada" ślepa jest na fakt, że ryzyko, o którym trąbi, nie jest udziałem imigrantów meksykańskich w USA, lecz imigrantów z Ameryki Środkowej w Meksyku. Z tą różnicą, że zagrożeniem na granicy Meksyku z Gwatemalą nie są obywatelskie zrzeszenia wyrośniętych harcerzy, lecz bandy morderców, które poczynają sobie swobodnie, nie nękane przez meksykańską policję. A meksykańska straż graniczna systematycznie dopuszcza się na imigrantach nadużyć, przy których oskarżenia wobec “Minuteman Project" skłaniają do pobłażliwego uśmiechu.

O “Minuteman Project" meksykańskie media donosiły unisono krytycznie (nikt nie zwrócił uwagi, że w projekcie tym nie chodzi o imigrantów meksykańskich, lecz o imigrantów nielegalnych). Oburzenia nie krył też José Luís Soberanes, przewodniczący Komisji Praw Człowieka, który wspominał o “nietolerancji, barbarzyństwie i zdziczeniu".

W jakim jednak sensie mówi się o tolerancji wobec nielegalnych imigrantów? Czy to apel do obcego rządu, by przymknął oko na wędrówkę ludu bez paszportu? Dlaczego żąda się takiej tolerancji, gdy imigrantów są miliony i gdy, jak mówi pisarz Carlos Fuentes, wkrótce będzie ich więcej? W końcu to nie usposobienie obywateli USA, lecz decyzja urzędnika, który wydaje wizy wedle w miarę przejrzystych kryteriów, przesądza o statusie obcokrajowców.

Oczywiście, wszelka obrona przed nielegalną imigracją na nic się nie zda, dopóki imigracja będzie ostatnią nadzieją na przetrwanie dla milionów Meksykanów oraz imigrantów z Gwatemali, Salwadoru, Boliwii, Ekwadoru czy Peru. To nie kaprys, ale desperacja pchają ich ku “drugiej stronie". Rozwiązaniem nie byłoby otwarcie granicy w myśl zasady, że skoro nie można zatrzymać wszystkich chętnych, to niech sobie ją przekracza, kto tylko zechce.

Zaś słowa “zdziczenie" i “barbarzyństwo", tak chętnie używane przez Meksykanów wobec Amerykanów, pasują raczej do meksykańskich coyotes, trudniących się zawodowo przemytem ludzi, którzy bez skrupułów porzucają nie znających drogi desperatów, nierzadko na pewną śmierć. Tu jednak meksykańska Komisja Praw Człowieka nie widzi skandalu, a rząd ogranicza się do ostrzeżeń kierowanych pod adresem naiwnych, by broń Boże nie korzystać z usług coyotes, bo to może się źle skończyć.

Szef MSZ Meksyku Luís Ernesto Derbéz wystosował nawet pełen zgorszenia komunikat, w którym potępił obywatelską straż graniczną i poinformował rząd USA, że działalność taka leży w wyłącznej kompetencji władz państwowych. To bez wątpienia prawda, ale nie mniej prawdziwy jest (przemilczany) fakt, że jeśli Straż Graniczna USA nie radzi sobie z imigracją, to na skutek nieudolności jej meksykańskiego odpowiednika. Derbéz nie zaoferował uszczelnienia granicy, wierząc, że najstosowniejszą reakcją będzie pomachać pięścią.

Paradoksalna jest gotowość Derbeza do pouczania władz USA zaledwie kilka tygodni po raporcie CIA, wedle którego meksykańskie kartele narkotykowe kontrolują granicę i grożą destabilizacją kraju. Zarówno Derbéz, jak i minister spraw wewnętrznych Santiago Creel zakrzyknęli wówczas, że nie ma powodów do zaniepokojenia i niedopuszczalne jest, by obcy rząd pozwalał sobie na takie uwagi, bo “nikt nas nie będzie pouczał". Tymczasem nie ma dnia, by meksykańskie gazety nie donosiły o egzekucjach na zlecenie narkotykowych gangów (od początku roku było ich ponad 550). Coraz częstsze są też zabójstwa dziennikarzy, którzy odważyli się pisać o wzrastającej potędze narkotykowych klanów.

Prezydent Fox zapewnia, że przestępczość w Meksyku nie zagraża USA, bo tam wybierają się jedynie szlachetni obywatele, by uczciwie pracować. Bez wątpienia rzesze nielegalnych imigrantów to szlachetni ludzie, gotowi na każde poświęcenie, by zapewnić byt rodzinom. Ale prawdą jest też, że jedno z najniebezpieczniejszych miejsc Los Angeles to meksykańska Santa Ana, której unikają nawet mieszkający w innych częściach miasta Meksykanie.

Miliony w kolejce

Rząd meksykański od lat mami społeczeństwo wizją traktatu migracyjnego z USA, który rzekomo otworzy granicę. W rzeczywistości legalna emigracja jest coraz bardziej odległa i będzie się oddalać tym bardziej, im bardziej granica z USA będzie oblegana. Gdyby własny rząd zaoferował Meksykanom coś więcej niż wegetację, pewnie w większości zostaliby we własnym kraju. Że jednak przyjdzie na to czekać dziesięciolecia, jedynym rozsądnym krokiem ze strony władz meksykańskich byłoby podjęcie wysiłków w kierunku kontroli ruchu granicznego. Inaczej takie inicjatywy jak “Minuteman" będą się mnożyć. W którymś momencie może to rzeczywiście doprowadzić do tragedii.

Traktat migracyjny nie zostanie podpisany, gdyż chęć emigracji do USA deklaruje dziś kilkanaście milionów Meksykanów. A spośród nich kilka milionów i tak spróbuje szczęścia na pustyniach Arizony i Teksasu czy przeskoczy płot graniczny w Kalifornii. Aby ryzyko to nie było warte podejmowania, oba rządy musiałyby działać wspólnie, a rząd USA mógłby potraktować wsparcie dla Meksyku nie jako kwestię dobroczynności, ale inwestycję. Bo tylko względny dobrobyt Meksyku może załagodzić problem na granicy między Pierwszym i Trzecim Światem. Na co się jednak nie zanosi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2005