Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Porozumienie zakłada, że podniesiony zostanie limit długu publicznego, jaki może zaciągnąć państwo (aby przeprowadzić to prawnie, potrzebna była zgoda obu partii), czemu towarzyszyć mają oszczędności w wysokości, bagatela, trzech bilionów dolarów. Walka o warunki tego kompromisu, która toczyła się od tygodni między konserwatywnymi Republikanami a liberalnymi Demokratami, na "ostatniej prostej" przypominała ostry poker, gdzie stawką było państwo. Prezydent Obama mówił nawet o "Armagedonie", katastrofie o wymiarze biblijnym, gdyby parlamentowi nie udało się podwyższyć limitu zadłużenia. I chyba nie przesadzał, bo gdyby nie doszło do kompromisu, amerykańskie supermocarstwo, posiadające najpotężniejszą gospodarkę na świecie, nie byłoby w stanie płacić swych rachunków.
Podobnie jak wiele krajów Europy - w tym prosperujące ostatnio Niemcy - również Stany cierpią z powodu wysokiego długu publicznego; w USA przekroczył on właśnie 14 bilionów dolarów. Nie znaczy to jednak, że USA byłyby tak po prostu bankrutem. W USA zadłużenie, choć w liczbach bezwzględnych astronomiczne, odpowiada 59 proc. PKB, który wygospodarowują Stany; tymczasem dług Niemiec to prawie 79 proc. ich PKB. Aby powstrzymać jego wzrost, w Niemczech zmieniono nawet niedawno konstytucję, ustalając limit, którego zmienić nie można. Inaczej jest w USA: tu podnoszenie limitu zadłużenia jest możliwe, dzięki ustawie jeszcze z 1917 r. Od tego czasu czyniono to wielokrotnie; w tym za 8-letnich rządów George’a W. Busha aż dwunastokrotnie.
W obecnym konflikcie chodzi mniej o pieniądze, a przede wszystkim - o władzę. To zażarty "Kulturkampf", między myśleniem arcykonserwatywnym, reprezentowanym przez Republikanów i ich "prawe skrzydło" tzw. Tea-Party, a drugą stroną, reprezentowaną przez Obamę, a za nim także miliony nowych migrantów, nie wywodzących się już z Europy.
Stany zmieniają się bowiem szybko także w aspekcie demograficznym. Coraz liczniejsi są przybysze z Indii, Chin i Ameryki Łacińskiej, za chwilę stający się nowymi obywatelami. Republikanie, w tym elektoracie przegrywający z Demokratami, zwracają się ku tej Ameryce, zmniejszającej się dziś liczebnie, w której tożsamości kluczową rolę odgrywają nadal związki z Europą. Ale za 30 lat większość mieszkańców USA nie będzie już mieć żadnego europejskiego dziedzictwa, żadnych korzeni sięgających Starego Kontynentu.
Powstanie Tea-Party było odpowiedzią na wybór Obamy, pierwszego kolorowego prezydenta USA. W tych środowiskach coraz powszechniejszy jest pogląd, że państwo to coś złego; tym bardziej, gdy rządzone jest przez nie-Białego. Wielu zwolenników Tea-Party wywodzi się z białych środowisk wiejskich, gdzie wielu ludzi wierzy, iż Obama to utajony muzułmanin, a już na pewno nieprawdziwy Amerykanin.
Stawką w tej rozgrywce są więc nie tylko pieniądze i wypłacalność państwa. Chodzi też o wybory prezydenckie w 2012 r. - i reelekcję (lub nie) Baracka Obamy. Kampania już się zaczęła.