Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Jest w tym pewien rodzaj obojętnego okrucieństwa. Na zewnątrz gwiaździsty mróz, a tam wśród czterech drewnianych i wcale nie najcieplejszych ścian przychodzi na świat coś tak kruchego. W dotyku jest zimne, bo pokryte błonami płodowymi, wydzielinami, resztkami tego poprzedniego życia, które było na poły życiem wodnym, a tutaj ten mróz i trochę strach, że zaraz zamarznie. Trzeba więc wziąć wiecheć siana, wytrzeć to, rozmasować, aż stanie się jako tako suche. Lecz nie zawsze jest się na miejscu – mimo to dają sobie jakoś radę. Zwłaszcza te tak zwane prymitywne rasy, pradawne, niezepsute hodowlą, bo ta dzikie zwierzę zamienia często w wyrafinowany produkt, który bez człowieka już sobie nie poradzi.
No ale ten lutowy mróz zawsze sprowadzał coś w rodzaju obawy i współczucia. Dopóki nie pojechałem do Mongolii i nie zobaczyłem owczych zimowisk gdzieś na skraju Altan Els – tej najdalej na północ wysuniętej pustyni na Ziemi. To nawet nie były budynki, tylko zagrody z kamienia ukryte w zagłębieniach terenu, by chronić od północnych wiatrów ciągnących znad Syberii. I zimowych temperatur oscylujących w okolicy -350C.
Więc teraz już się tak nie przejmuję. Wycieram tym wiechciem i sprawdzam, czy stają na nogi. A nogi mają największe, nieproporcjonalnie długie, na zapas, bo przecież to będzie jedyna broń tych stworzeń, dość bezbronnych. Czasem z tym wstawaniem się ociągają, bo słabe, bo ciut za wcześnie, bo życie się jeszcze nie rozpaliło i trzeba pomagać: przede wszystkim pokazać drogę do maminego cycka. Podstawić cycek pod nos, wetknąć do pyszczka, przytrzymać. Bo cycek rzecz najważniejsza. Właściwie jak się zastanowić, to reszty matki mogłoby nie być. Tylko ten obrzmiały, gorący cyc, pełen mleka. W porównaniu z taką na przykład kozą owca ma go mniej, ale jest za to tłuściejsze, gęściejsze, słodsze i w istocie nie przypomina w smaku mleka, ale jakiś wyrafinowany deser. Może przypomina samo życie, jego esencję? I gdy już ta ciepła maszyneria ruszy, gdy to spłaszczone jak ryba, długonogie i – na pierwszy rzut oka – całkiem nieudane jagnię dopadnie źródła, to raczej możemy być spokojni: będzie żyło.
I to jak! Coraz bardziej. Z dnia na dzień coraz mocniej. Zaraz spęcznieje, zaokrągli się, nabierze masywnej cielesności. Żeby ssać, będzie bodło bezlitośnie cyca w tym swoim jagnięcym przyklęku i merdając na boki wpółbezwładnym, zwisającym jagnięcym ogonkiem. Pięć merdnięć i z byka w wymię, pięć merdnięć i znowu brutalny masaż, żeby lepiej płynęło do pyszczka. To ciało tak wątłe na początku, takie jakieś ledwo spojone, rozlazłe, po dwóch-trzech tygodniach zamienia się w cielesną kulę. W mięsny pocisk. Toczy się, turla, rwie do przodu, pokryte młodą, delikatną wełną, odbija się tylnymi nogami, wykonuje piruety i salta na przednich. W chwilach absolutnego owczego szczęścia, w idiotycznie komiczny sposób wybija się ze wszystkich czterech i niczym na czterech sprężynach podąża w baranią dal. Wystarczy pogodny dzień i trochę słońca. Ponieważ owce są w tym względzie całkiem jak ludzie.
Tej zimy przybyły trzy i wszystkie są czarne. Zachodzę do nich częściej, niż nakazywałby owczarski obowiązek, i po prostu patrzę. Emil Cioran napisał kiedyś, że zamiast wciąż obłędnie i na wyprzódki się cywilizować, „powinniśmy zawszeni i pogodni kucać w cieple zwierząt” albo jakoś podobnie. Czytam wyrafinowanych filozofów, ale potrafię ich nauki przyjąć jedynie prostodusznie i bezpośrednio. Idę więc i kucam. Czekam, aż się zbliżą i poczują mój obcy, ludzki, ale przecież znany zapach. Aż zapomną na chwilę o nieufności, dzięki której żyją, i podejdą w zasięg dotyku. Teraz ja wciągam w nozdrza ich woń. W ciepłe, suche dni jest ostra, wyrazista i odurza. Jest w niej coś dalekiego i archaicznego. Jeśli to mieliśmy, to utraciliśmy dawno i na zawsze.
Kiedyś zabłądziliśmy nocą na Gobi. W ciągu paru chwil zrobiło się absolutnie ciemno. Do obozu mieliśmy parę kilometrów. Nie było ani iskry, ani światełka – nic. Szedłem przed siebie i wąchałem mrok. Myślałem: cóż, najwyżej zwiniemy się w kłębek i doczekamy świtu. Ale wąchałem ciemność i w końcu poczułem tę przedwieczną woń zwierząt stojących pod gołym niebem, niby udomowionych, ale nie do końca. Za nitką zapachu po kilkunastu minutach dotarliśmy do jurty. Obok była zagroda dla bydląt. Pasterze pomogli nam dotrzeć do naszej furgonetki i namiotów.
Tak więc kucam pogodny, rezygnując jednak z zawszenia, i wącham moje mini-stado. Pachnie jak tamto gobijskie. Pięknie, mocno i odurzająco. Człowiek – mówię to starając się oczywiście naśladować ton Ciorana – powinien mieć owce. Nie ocalą, nie uwolnią z samotności, ale mogą wskazać drogę w mroku. Niekoniecznie tym, w którym zmierzamy, ale w tym, z którego przyszliśmy.
Jedna nie jest całkiem czarna. Ma białą gwiazdkę na głowie.