Kto ochroni naszą prywatność

Im więcej czasu mija od ujawnienia faktu, że rząd USA gromadzi dane o aktywności milionów ludzi w sieci, tym ciekawiej zmienia się ton dyskusji. Na czoło wysuwa się autor przecieku, przesłaniając rzecz ważniejszą: nadużycia władzy.

17.06.2013

Czyta się kilka minut

 / Rys. Zygmunt Januszewski
/ Rys. Zygmunt Januszewski

Kim jest Edward Snowden, 29-letni pracownik firmy zatrudnionej do obsługi sieci informatycznych Narodowej Agencji Bezpieczeństwa (NSA)? Dlaczego chłopak, który nie ukończył nawet szkoły średniej i nie wyróżniał się ponoć szczególnym talentem, a jeszcze w 2006 r. pracował jako dozorca, nagle otrzymał dostęp do informacji pozwalających na kompromitację służb specjalnych USA? Dlaczego zdecydował się na ich ujawnienie i odkrycie własnej tożsamości? Dlaczego uciekł potem akurat do Hongkongu?

To ważne pytania, a niedługo z pewnością poznamy więcej faktów z życia Snowdena. Być może okaże się łasym na pieniądze cwaniakiem, komputerowym dziwakiem, beztalenciem – albo przeciwnie: geniuszem zła, agentem obcego wywiadu itd. Ale to wszystko ma drugorzędne znaczenie. Postać posłańca nie powinna przesłaniać wagi ujawnionych informacji: rząd USA gromadzi ogromną ilość danych o milionach ludzi, choć większości z nich nigdy nie zostały i nie zostaną postawione żadne zarzuty kryminalne. To tak, jakby policja miała permanentne i wystawione in blanco prawo do rewizji mieszkania każdego z nas.

Czy takie praktyki można w jakikolwiek sposób usprawiedliwiać? Część amerykańskich mediów i polityków dowodzi, że tak. Oto argumenty, jakimi się posługują.

ŚWIĘTOŚĆ PRAWA

Prezydent Obama i jego podwładni utrzymują, że proces zbierania danych dokonuje się z poszanowaniem prawa, a o procedurach informowane są na bieżąco zarówno Kongres USA, jak i sądy. To twierdzenie prawdziwe tylko po części, i to niewielkiej. Niektórzy kongresmani – ze względu na pełnione funkcje czy wcześniejszą pracę w administracji Obamy lub George’a W. Busha – wiedzieli o takich praktykach, ale zapewne nie była to wiedza powszechna.

Co więcej, gdy amerykańscy prawodawcy próbowali uzyskać informacje na ten temat, byli wprowadzani w błąd. W marcu tego roku, na posiedzeniu senackiej komisji do spraw wywiadu, senator Partii Demokratycznej Ron Wyden zadał dyrektorowi wywiadu państwowego (National Intelligence) pytanie, czy zbierane są „jakiekolwiek dane dotyczące milionów lub setek milionów Amerykanów”. Zeznający pod przysięgą generał James Clapper odparł krótko: „Nie, proszę pana”. Teraz zmienił zdanie: wydał oświadczenie, w którym przyznał, że NSA archiwizowała wykazy rozmów telefonicznych milionów Amerykanów.

Także kontrola władzy sądowniczej pozostawia wiele do życzenia. Co prawda specjalny sąd (Foreign Intelligence Surveillance Court, FISC), wydający zezwolenia na inwigilację osób podejrzewanych o szpiegostwo, weryfikował prośby NSA o zgodę na zebranie prywatnych informacji, ale podania te nie dotyczyły pojedynczych ludzi, lecz ogromnych grup. Decyzja FISC, którą Snowden wykradł i przekazał dziennikowi „Guardiana”, dotyczyła wszystkich klientów sieci telefonicznej Verizon, których w USA jest... ponad 120 milionów. Nie ma dowodów, że podobne wyroki wydawano w przypadku innych operatorów, ale najprawdopodobniej tak było – wiemy bowiem, że z niemal 34 tys. podań o zgodę na inwigilację, które służby USA złożyły od momentu utworzenia sądu w 1979 r., odrzucono zaledwie jedenaście.

BEZPIECZEŃSTWO PONAD WSZYSTKO

Formalnie Obama ma więc rację, gdy twierdzi, że działania wywiadu były kontrolowane przez legislaturę i władzę sądowniczą. Ale problematyczny jest zakres i ścisłość tej kontroli. Na ironię zakrawa fakt, że wszystkie działania rządu USA były najprawdopodobniej prowadzone legalnie. Jak zauważa pewien amerykański satyryk, najgorsze w tym skandalu jest nie to, że demokratyczne władze monitorują życie prywatne milionów ludzi, ale to, że aby to zrobić, nie muszą nawet łamać prawa.

Drugi z argumentów przywoływanych przez Obamę dla uzasadnienia praktyk rządu, który sam prezydent uznaje za najważniejszy, nawiązuje do jego obowiązku zapewnienia Amerykanom bezpieczeństwa. Część komentatorów o prawniczym zacięciu natychmiast wytknęła Obamie – nota bene wieloletniemu wykładowcy prawa konstytucyjnego – błędną interpretację zadań głowy państwa. Obejmujący urząd prezydent, przysięga bowiem „zachować, osłaniać i bronić konstytucji Stanów Zjednoczonych”. Tymczasem działania wywiadowcze kolejnych prezydenckich administracji ducha tej konstytucji jawnie gwałcą.

Wątpliwe jest także, czy zagrożenie terrorystyczne, którym straszy się Amerykanów od lat, jest rzeczywiście na tyle duże, by usprawiedliwiać tak daleko posuniętą ingerencję w życie prywatne. Przez ostatnie cztery dekady w wyniku ataków terrorystycznych przeprowadzonych na terenie USA śmierć poniosło około 3,5 tys. ludzi – większość w zamachach z 11 września 2001 r. Ale w ciągu kolejnej dekady na skutek działań terrorystów na amerykańskiej ziemi zginęło zaledwie 30 osób.

Profesor Uniwersytetu Harvarda, Stephen Walt, zauważa na łamach „Foreign Policy”, że statystyczny Amerykanin ma większą szansę zginąć pośliznąwszy się w wannie niż z ręki terrorysty. Dlaczego więc NSA nie prowadzi tajnego programu inwigilacji zmierzającego do redukcji liczby tych tragicznych łazienkowych wypadków? – ironizuje znany politolog. Nawet jeśli uznamy, że najważniejszym zadaniem prezydenta USA jest ochrona życia Amerykanów, terroryzm – co pokazują statystyki – wcale nie jest największym zagrożeniem.

INFORMACJE POTENCJALNE, INFORMACJE REALNE

Statystyka to jednak nauka wyjątkowo lekkich obyczajów i swoje usługi oddaje również obrońcom polityki władz. Cóż złego w zbieraniu informacji na temat milionów ludzi, pytają przychylni inwigilacji komentatorzy, jeśli ogromna większość z nich nigdy nie zostanie wykorzystana? Szansa na to, że wśród bilionów gigabajtów danych ktoś dotrze do kompromitujących maili przeciętnego, nikomu niewadzącego Johna Smitha jest bliska zeru. W tym sensie to informacje wyłącznie potencjalne, nie realne. Dopiero wówczas, gdy ów Smith stanie się zagrożeniem dla bezpieczeństwa USA, mogą zostać wykorzystane przeciw niemu.

To jednak czysta teoria. Nie istnieją bowiem żadne zapisy prawne, które regulowałyby możliwości użycia tych informacji. O tym, że człowiek staje się zagrożeniem, decydują urzędnicy agencji na podstawie tajnej wiedzy pozyskanej bez zgody zainteresowanego, jeszcze zanim ten zdąży złamać prawo.

Co więcej, nie ma również żadnych gwarancji, że dane nie zostaną wykorzystane w celach innych niż poprawa bezpieczeństwa państwa. Czy w przyszłości każdy stojący przed trudną walką o reelekcję prezydent powstrzyma się przed pokusą poszukania informacji kompromitujących jego konkurenta? Czy niesforny obywatel słusznie rzucający wyzwanie władzy nie zostanie przywrócony do porządku ujawnieniem kilku ośmieszających maili? Czy wszyscy z tysięcy ludzi zaangażowanych w obsługę programu inwigilacji będą wykorzystywać posiadane informacje tylko w szczytnych celach?

GDZIE GOOGLE, GDZIE RZĄD

Zwolennicy Obamy ripostują: a czy w szczytnych celach posługują się zebranymi o nas danymi prywatne korporacje? Informacje gromadzone przez NSA nie zostały przygotowane specjalnie na życzenie agencji. Pozostawione przez nas z własnej i nieprzymuszonej woli funkcjonowały od dawna w wirtualnej przestrzeni wykorzystywane przez internetowych gigantów – jak Google, Yahoo, Facebook – głównie do celów komercyjnych. Rząd USA tylko zgromadził w jednym miejscu to, co dotąd pozostawało w rozproszeniu.

A czy prywatne firmy miały prawo użyczyć władzom tych informacji? Tak, odpowiadają niektórzy dziennikarze, gdyż demokratycznie wybrany rząd, którego zadaniem jest ochrona obywateli, nie powinien być poinformowany gorzej niż prywatne firmy działające na jego terenie. Czy rząd może wiedzieć mniej niż Google? – pyta tygodnik „Economist” i przekonuje, że sednem problemu nie są naruszenia prywatności ze strony władz, ale brak szerszego systemu ochrony prywatności przed wszelkimi innymi podmiotami. „Musimy myśleć kompleksowo. (...) Jeśli nie będziemy mieli praw i regulacji tworzących faktyczne sfery zabezpieczenia przed naruszeniem prywatności ze strony korporacji, wówczas wszelkie starania o zabezpieczenia się przed naruszeniem prywatności ze strony rządu zakrawają na absurd”.

Kłopot w tym, że podmiotem ustanowionym dla ochrony naszych praw – w tym prawa do prywatności – jest demokratycznie wybrana władza. Jeśli ona sama rażąco owe prawo narusza, jak ma skłonić prywatne korporacje do jego przestrzegania? 


ŁUKASZ PAWŁOWSKI jest sekretarzem redakcji tygodnika internetowego „Kultura Liberalna” i doktorantem w Instytucie Socjologii UW.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2013