Kto nie dotknął piłki ni razu

Mundial i futbol to nie są tylko fenomeny sportowe, polityczne, ekonomiczne i społeczne. To są, proszę państwa, fenomeny kulturalne.

02.07.2018

Czyta się kilka minut

Mecz LKS Łyskornia – LZS Hetman Żdżary (3:0), Łyskornia, sierpień 2016 r. / PRZEMEK NICIEJEWSKI
Mecz LKS Łyskornia – LZS Hetman Żdżary (3:0), Łyskornia, sierpień 2016 r. / PRZEMEK NICIEJEWSKI

Nie będę ukrywał: mnie to wkurza. Wkurza mnie ta mina polskiego inteligenta, intelektualisty, artysty albo i aktora, że futbol jest niedobry i be, piłkarze to gromada przepłacanych fircyków (kiedyś: gromada przepłacanych osiłków, coś się jednak zmieniło…), polscy kibice zaś, jak zechciała się wyrazić Krystyna Janda, „przy byle sukcesie dostają po prostu jakiegoś zupełnie irracjonalnego obłędu i manii wielkości”. Nie żebym sam się za intelektualistę uważał, ale z drugiej strony: od ponad ćwierć wieku pracuję w piśmie, któremu faktycznie zdarza się inteligentów i intelektualistów drukować, artyści i aktorzy czasem się tu też pojawiają. Co pewnie ważniejsze: zdarza mi się czytać teksty i książki o piłce, niepisane bynajmniej przez opitych piwem troglodytów; teksty i książki, w których o futbolu mówi się tym samym językiem, jakim analizuje się obrazy, filmy czy sztuki teatralne.

Nie mówiąc już o książkach i tekstach, które należą wprost do literatury pięknej.

Jak futbol objaśnia świat

Czytałem także „Futbol w cieniu Holokaustu” Simona Kupera, gdzie autor, biorąc pod lupę piłkę nożną czasu okupacji i używając etnologicznych w gruncie rzeczy narzędzi, kreśli skomplikowany portret ówczesnych społeczeństw europejskich, swoim holenderskim rodakom stawiając pytania równie nieprzyjemne, co te, które nam postawił kiedyś Jan Tomasz Gross. Czytałem „Odwróconą piramidę”, historię taktyki piłkarskiej napisaną przez Jonathana Wilsona, i wiem, że sto lat temu w kawiarniach Wiednia o futbolu rozmawiano równie chętnie jak o sztuce, literaturze i teatrze. „Istotę taktyki pojąć mogli tylko ludzie, w których naturze leżało teoretyzowanie i dekonstrukcja, którzy równie komfortowo czuli się w roli abstrakcyjnych teoretyków i praktyków na murawie”…

To jeden z licznych paradoksów tej historii: akurat w naszej części Europy piłka nożna, choć zaszczepiona przez anglofilów z wyższych sfer, została szybko przejęta przez klasę robotniczą, ale – choć gracze w ogromnej mierze pochodzili właśnie z proletariatu – teorią futbolu, jego opisywaniem, nie mówiąc o kibicowaniu, zajmowali się intelektualiści. Obraz metropolii, w której każdy klub miał własną kafejkę – miejsce spotkań piłkarzy, kibiców, trenerów, ale także pisarzy, a oprócz tego wszyscy gromadzili się jeszcze na dyskusje w Ring Cafe, „czymś w rodzaju rewolucyjnego parlamentu przyjaciół i fanatyków piłki nożnej”, gdzie „postrzeganie piłki z perspektywy jednego klubu nie miało racji bytu”, nie mieści się zapewne w wyobraźni wielu z tych, którzy dziś uważają futbol za zjawisko po pierwsze niepokojąco plemienne, a po drugie niegodne poważnej refleksji.

A przecież istnieje taka rozmowa o piłce nożnej, która dostrzega zależności między tym, w jaki sposób poszczególne drużyny biegają po boisku, a tym, jak wyglądają współczesne prądy intelektualne. Wilson w „Odwróconej piramidzie” wykazuje związek między futbolem totalnym jednej z najlepszych drużyn klubowych w dziejach, Ajaksu Amsterdam trenera Rinusa Michelsa (to w składzie tego zespołu występował Johann Cruyff), a teoriami literackimi i semiotycznymi Rolanda Barthes’a, antropologicznymi tezami Claude’a Levi-Straussa i psychoanalizą ­Jacques’a Lacana.

David Winner, autor znakomitej książki poświęconej „neurotycznemu geniuszowi holenderskiego futbolu”, wiąże talent Cruyffa do odnajdywania wolnej przestrzeni na boisku właśnie z miejscem urodzenia: twierdzi – przywołując w tym kontekście Vermeera i Mondriana – że Holendrzy mają szczególny dar gospodarowania przestrzenią (zawężania pola gry, gdy się bronią, i poszerzania, gdy atakują), ponieważ nauczyli się tego w innych dziedzinach życia – płaskie, często zalewane terytorium kraju zmuszało ich do jak najbardziej kreatywnego wykorzystywania dostępnego terenu.


Czytaj także: Michał Okoński: Messi, oto człowiek


Kiedy tłumaczyłem inną książkę przywołanego tu Jonathana Wilsona, piłkarską historię Argentyny zatytułowaną „Aniołowie o brudnych twarzach”, uderzyło mnie, do jakiego stopnia futbol naprawdę może objaśniać świat, a nawet – chętnie podjąłbym się kiedyś takiej próby – pozwala zrozumieć pontyfikat papieża Franciszka. Przez kilkanaście miesięcy poznawałem dzieje rozwianych argentyńskich marzeń – historię kraju, który przed wiekiem należał do najdynamiczniej rozwijających się państw świata, dziś będącego smutnym symbolem upadku. Co przy tym uderzało: kiedy argentyńskie społeczeństwo pełne było optymizmu, gospodarka się rozwijała, a w kraju panowała demokracja, to argentyńscy piłkarze grali najpiękniejszy futbol świata. Kiedy przyszły lata zamachów stanu, terroru, chaosu i utraty nadziei, w tamtejszej piłce nastał czas antyfutbolu.

Argentyńscy bohaterowie – pisałem o tym niedawno w „Tygodniku” w tekście o Leo Messim – oprócz talentu i odwagi zawsze musieli wykazywać się mocno kreatywnym podejściem do sztywnych zasad Starego Świata; najlepszym przykładem jest tu oczywiście Diego Maradona.

Jak futbol objaśnia naturę ludzką

Gdy po porażkach reprezentacji Polski na rosyjskim mundialu pozwoliłem sobie napisać, że żal mi piłkarzy, którzy pełni nadziei jechali na najważniejszą imprezę sportową w życiu, i że wszystko się we mnie sprzeciwia czynieniu z nich teraz łatwego przedmiotu szydery i hejtu, na marginesie tego tekstu wywiązała się interesująca facebookowa dyskusja (na nie byle jakiej ścianie, dodajmy, bo należącej do redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”). Pewien wybitny krytyk literacki zapytał, dlaczego miałby się zdobyć na współczucie dla kogoś, kto grał tak fatalnie. „Nie współczuję w ogóle – pisał. – Sami takie zajęcie (bo to przecież nie zawód!) sobie wybrali i w dodatku niektórzy dostają za to niewspółmierną do niczego kasę. Niech cierpią. Szybko się pocieszą”.

Tak się składa, że to dzięki rekomendacji owego krytyka przeczytałem prawie 30 lat temu „Śmierć pięknych saren” Oty Pavla – książkę, która od tamtej pory stała się jedną z moich ukochanych. Śmiejąc się i płacząc nad losami ojca narratora nie wiedziałem jeszcze, że autor zmagał się przez lata z chorobą psychiczną, a pisanie było dlań formą terapii. Nie wiedziałem też, że zanim zachorował, zajmował się dziennikarstwem sportowym i że pisał o sporcie świetne reportaże i opowiadania – część z nich ukazała się zresztą niedawno po polsku w tomach „Bajka o Raszce” i „Puchar od Pana Boga”.

Tytułowe opowiadanie z tego drugiego zbioru to historia kończącego karierę piłkarza, który nagle traci miejsce w drużynie i w trakcie rozmowy z żoną konfrontuje się z pytaniami o sens tego, co robi. „Dla wielu osób nie znaczysz nic. Nie potrafią zrozumieć, że ganiacie po murawie z jednego końca na drugi tylko po to, żeby któraś z drużyn wygrała. A co się stanie, kiedy któraś drużyna wygra? Nic” – mówi kobieta. I dalej: „Ludzi, dla których nic nie znaczysz, są tysiące. Jesteś dla nich zerem”. Albo: „Miałeś wokół siebie koleżków, którzy poklepywali cię po plecach, i to ci wystarczało. Tyle że oni są jak muchy siadające na słodkie ciasto, a kiedy przestaje być słodkie, odlatują”. Dramatyzm sceny zwiększa niespodziewanie wracające do domu dziecko. Płacze, bo w barze podszedł do niego jakiś mężczyzna i powiedział, że tata jest skończony i że dawno powinni byli go wyrzucić. W telewizji przez cały czas idzie transmisja meczu, w którym ten, co zastąpił bohatera opowiadania w jego drużynie, daje popis młodzieńczej energii i strzela gola za golem.


Czytaj także: Dariusz Kosiński: Mistrzostwa świata dla opornych


Nie myślę tu streszczać całego „Pucharu od Pana Boga”. Nie powiem, kto za chwilę odwiedzi mieszkanie Piotra i Aleny Hendrychów. Nie zdradzę, że Pavel i tym razem pokaże sport jako coś sensownego i pięknego, nawet jeśli odpowiedź, jakiej w pewnym momencie rozmowy z żoną udzieli piłkarz u schyłku kariery, będzie gorzka: „Kiedy ludzie mnie oglądali, mieli rozrywkę i na dwie godziny zapominali o problemach w pracy albo o tym, że dzieci kiepsko się uczą. Przez dwie godziny brali opium, po którym nie bolała ich głowa. Dawałem im podobną zabawę jak cyrkowcy. Już chyba nie jestem piłkarzem, jestem klaunem. Moją areną jest zielona murawa. Praca jak każda inna. A przecież lubię ludzi, tylko czasem ich nienawidzę i nie umiem sobie tego wyjaśnić”.

Powiem tylko, że przeleciało mi przez głowę, co by było, gdyby oprócz bajki o Jirzim Raszce, wielkim czeskim skoczku narciarskim, Ota Pavel mógł napisać bajkę o Jakubie Błaszczykowskim. Jak opowiadałby o chłopcu, który w wieku dziesięciu lat widział, jak ojciec zabija matkę: który poradził sobie z traumą przez duże „t”, by stawiać czoło trudom piłkarskiego losu? O chłopcu, który mierzył się z poczuciem, że zawiódł, niewykorzystując kluczowego karnego na ostatnich mistrzostwach Europy. Który stoczył kilkumiesięczny bój z własnym zdrowiem o to, by móc wystąpić na mundialu w Rosji. Którego setny mecz w drużynie narodowej, podczas nieszczęsnego meczu z Senegalem, zakończył się po pół godzinie, a sto pierwszego nie było, bo Japończycy tak długo wymieniali się podaniami w spotkaniu kończącym polską przygodę z mistrzostwami, że zniesmaczony sędzia postanowił skrócić cierpienia oglądających to widzów, uniemożliwiając rezerwowemu Polakowi wejście na boisko.

Za chwilę Błaszczykowski także przestanie grać w piłkę. Czy będziemy pamiętać, ile radości dał ludziom przez ostatnich kilkanaście lat? Ile – użyjmy tego słowa, zwłaszcza, że użył go też Pavel („Młodzi grali dobrze. Ale nie są tacy jak pan. Pan gra całym sercem, można by wręcz powiedzieć, że pan gra, jakby bronił pan prawdy…”) – włożył w to serca?

Jak futbol objaśnia Trzecią Rzeczpospolitą

Jest taki, ironiczny rzecz jasna, tekst Marcina Świetlickiego: „Żyliśmy w czasach, / w których Adam Michnik / wybornie znał się na poezji”. Otóż zastanawiam się, co by było, gdyby Adam Michnik wybornie znał się na piłce nożnej. I nie, nie zapisuję się niniejszym do obozu, który redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej” czyni odpowiedzialnym za wszystko, co się w III Rzeczypospolitej nie udało. Chcę jedynie powiedzieć, że w polskich mediach (może z chwalebnym wyjątkiem „Tygodnika”, gdzie publikujemy choćby piłkarskie eseje Marka Bieńczyka, czy wydawanego nieregularnie Magazynu „Kopalnia”) piłka nożna nie była w ciągu ostatnich 30 lat opisywana językiem, na jaki zasługuje.

To w „Guardianie” np. czytałem po śmierci Johanna Cruyffa tekst wspomnianego już Davida Winnera o wpływie tego zawodnika na kulturę holenderską. To w tym samym brytyjskim dzienniku fenomen zdobycia przez maleńkie Leicester mistrzostwa Premier League dwa sezony temu analizował kibic tego klubu, świetny prozaik i laureat Bookera Julian Barnes. To w „New Yorkerze” ukazał się (akurat szczęśliwie przez „Tygodnik” przedrukowany) esej Salmana Rushdiego o nieszczęśliwej na ogół miłości pisarza do londyńskiego Tottenhamu („Znosić dziesięciolecia rozczarowań, lecz nie mieć wyboru w kwestii, komu dochowujemy wierności” – opisuje to autor „Szatańskich wersetów”, zabierający na jedną ze swoich wizyt na nieistniejącym już stadionie White Hart Lane Maria Vargasa-Llosę; „trzeba mieć kamienne serce, żeby nie włączyć się w nurt zbiorowego podniecenia”, dodaje w innym miejscu). To w „New York Timesie” o mundialu w Rosji pisze autor znakomitego „Głodu” Martin Caparrós. We Włoszech, gdzie miałem szczęście trochę mieszkać, obecność na trybunach stadionów profesury, podobnie jak obecność w rozmowach na uniwersyteckich korytarzach tematyki futbolowej, jest czymś całkowicie normalnym. Zapewniam, że rozmowy te nie mają wiele wspólnego z „irracjonalnym obłędem i manią wielkości”.

Zgoda: u nas także zdarzało się Gustawowi Holoubkowi, Stanisławowi Dygatowi i Tadeuszowi Konwickiemu dywagować o piłce nożnej na łamach prasy kulturalnej, a na stadionie Cracovii regularnie widywano Kazimierza Wykę. Wiktor Osiatyński napisał o sporcie dwa świetne reportaże, wznowione niedawno nakładem wydawnictwa Dowody na Istnienie. Ale to stare dzieje. Teraz jest wspomniany już Bieńczyk, jest Jerzy Pilch. Są ślady piłkarskich fascynacji u innych twórców. Za każdym razem, kiedy ktoś taki pojawia się w mediach, mam jednak wrażenie, że przywdziewa autoironiczną maskę, jakby próbował usprawiedliwić się ze wstydliwego hobby. Podobne odczucia towarzyszyły mi podczas lektury materiałów ze zorganizowanej w 2012 r. konferencji „Futbol w świecie sztuki” pod redakcją Jana Ciechowicza i Waldemara Moski): że podjęcie takich tematów jak futbol jako sztuka, kreatywność w piłce i sztuce (doskonałość wykonania a efekt estetyczny), mecz jako dramat bez scenariusza, semantyka widowiska piłkarskiego, elementy happeningu i performansu w meczu, mecz jako konfiguracja nieprzewidywalności itd. – za każdym razem wymagała puszczenia oka do czytelnika/słuchacza, że wiecie, ja tak nie do końca serio. Prawie nikt, jak Ota Pavel, nie sięga po tematy sportowe, by mówić o sprawach najważniejszych: życiu i śmierci, miłości i przyjaźni, lojalności i pasji, smaku sukcesu i goryczy godzenia się z porażką. O wierze i niewierze.

Jak futbol objaśnia kwestię klasową

Skąd ten dystans? Odpowiedzi jest masa, a wiele z nich wiąże się z faktycznymi schorzeniami współczesnego futbolu. Trudno zachwycać się mundialem w Rosji bez wspomnienia o głodówce Oleha Sencowa, trudno też zadeklarować fascynację piłką bez równoczesnego zmierzenia się z towarzyszącymi jej, niewymyślonymi przecież, problemami: komercjalizacji, brudnych pieniędzy i korupcji, szemranych właścicieli wielu czołowych klubów świata, a z innego porządku: przemocy, seksizmu, homofobii czy rasizmu. W mojej bibliotece, wśród licznych książek o pięknie futbolu (także matematycznym, które opisuje David Sumpter w wydanej właśnie przez Copernicus Center Press „Piłkomatyce”), są także te, które podejmują problem utraconej duszy tego sportu.


Czytaj także: Michał Okoński: Kompletna i nie tak znowu krótka metafizyka piłki nożnej


Ale są inne możliwe odpowiedzi. Jeden z powodów ostentacyjnego lekceważenia, wręcz pogardy dla kolejnych wielkich imprez piłkarskich, okazywanych w mediach czy na portalach społecznościowych przez wybitnych luminarzy naszego życia intelektualno-artystyczno-duchowego, może mieć podtekst klasowy (pisał o tym m.in. bloger posługujący się piłkarskim, bo odwołującym się do Ferenca Puskása, pseudonimem Galopujący Major w tekście „Dlaczego wielkomiejska lewica nie lubi futbolu”). Ciekawy to zaiste paradoks: wykluczania całych rzesz społeczeństwa przez ludzi tak, wydawałoby się, uwrażliwionych na zjawisko wykluczenia i ludzi, którzy sami nieraz deklarują, że czują się wykluczani.

Przypomina mi się w tym miejscu wielki brytyjski reżyser Ken Loach. Kiedy w jego filmach pojawia się futbol, bohaterami nie są piłkarskie gwiazdy (choć w jednym z nich rolę tytułową otrzymał napastnik Manchesteru United Éric Cantona). Dzięki piłce szare życie bliskich sercu artysty robotników, listonoszy, ludzi bez pracy, nabiera ważnego sensu; dzięki piłce zapominają o biedzie, piciu, ćpaniu, stając się częścią wspólnoty – czasem (jak w nowelce „Happy Ending”) międzypokoleniowej, czasem (jak w „Jestem Joe”) lokalnej, skupionej wokół małego stadionu i drużyny, której częściej się nie wiedzie, niż zdoła cokolwiek wygrać.

No tak, Anglicy to potrafią, czemu nie my? Czy chodzi o niepokój, jaki w elitach budzi wspólnota? Nie zawsze przybiera ona przecież postać idących równym krokiem nazioli i nie zawsze to naziole dominują na polskich trybunach (na deskach teatru pokazał to choćby ubiegłoroczny spektakl Teatru Żydowskiego „Kibice”, podobnym językiem przemawiał już kilka lat temu duet Strzępka-Demirski). Czy można na chwilę przestać widzieć w piłce nożnej wyłącznie rozrywkę masową i przestać szydzić z niej jak, nie przymierzając, z disco polo?

Niestety, odpowiedź, jaką niosą ostatnie dni, brzmi: nie można. O ileż prościej przecież okazywać pogardę zafascynowanym futbolem „Januszom” – tym łatwiej zresztą, im szybciej odwracają się oni od polskiej reprezentacji po niepowodzeniach, choć wcześniej zdawali się wynosić ją pod niebiosa. O ileż prościej mówić: „Ja tego nie mogę słuchać”, obawiając się nawet… wygranej.

„W skrócie nazywam to: zwycięstwo jest dla mądrych. Gdybyśmy zwyciężyli, to nie dałoby się wytrzymać dalej tej euforii zwycięstwa” – tłumaczyła Krystyna Janda w programie „Drugie Śniadanie Mistrzów” na antenie TVN24.

Jak futbol objaśnia moje życie

Czy naprawdę nie dałoby się wytrzymać? Ja bym powiedział raczej, że radość w ogóle jest dobra, a nadreprezentacja ponurych czerepów bywa przyczyną wielu groźnych chorób polskiego życia ­publicznego. I dodałbym jeszcze, że dobrą cechą radości polskich kibiców było to, że nie wydawała się wymierzona w kogokolwiek. Kto zresztą widział bawiących się przed meczem Polska-Senegal fanów na placu Czerwonym, ten wie, że nie mieliśmy do czynienia z ludźmi, którzy przybyli tu wziąć odwet za kapitulację broniącego się na Kremlu oddziału pułkownika Strusia. Przeciwnie nawet: ta rozbawiona grupa kibiców wydawała się rozbrajać antyrosyjskie fobie, aż nadto obecne w naszej debacie ostatnich lat. Pojechali do Rosji i przekonali się, że Rosja to nie Putin, a po ulicach nie chodzą białe niedźwiedzie z bałałajkami.

Jeszcze kilkanaście dni temu były do tej radości powody. Niekoniecznie związane z triumfem jakiejś narodowej Sprawy – z mojej perspektywy wyglądało to raczej tak, jakby źródłem powszechnej frajdy była grupa kilkunastu fajnych chłopaków, których zdążyliśmy polubić w ciągu kilku ostatnich lat za to, że wydawali się tak wolni od wszystkich dręczących nas kompleksów, że zdawali się cieszyć tym, co robią, i dobrze wykonywać swoją pracę.

Chłopaki przegrały – i nic się nie stało. Przegrały, bo także na tym polega istota tego sportu. Bo cykl, w jakim funkcjonowała ich drużyna, już się wypełnił. Z perspektywy kibica porażka to najnormalniejsza rzecz na świecie: każdy, kto związał swoje serce z jakąś drużyną, wie, że nawet jeśli przez jakiś czas idzie jej naprawdę dobrze, to prędzej czy później przyjdzie kryzys. Zapytajcie aktualnych wciąż mistrzów świata Niemców, którzy też pożegnali się z mundialem w Rosji. Powiedzą wam może i to, że porażka i kryzys (zwłaszcza wolne od atmosfery polowania na czarownice) są szansą na rozpoczęcie nowego etapu.

To jednak zupełnie inny temat. Ota Pavel tłumaczył kiedyś znajomej pisarce: „Sport nie sport, czy to nie wszystko jedno? Najważniejsze: wysłowić coś nowego, pisać jakoś inaczej o tym dziwnym świecie”. Dlatego teksty o piłce nożnej mogą się pojawiać na łamach działu Kultury. „Kto nie dotknął ziemi ni razu, / Ten nigdy nie może być w niebie” – powiedziałbym tym wszystkim, którzy obawiają się ubrudzenia światem futbolu. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2018