Kraj, który istnieje tylko latem

Sentymenty i odruchy serca są tu po nic. Najważniejsze jest przetrwanie kolejnej zimy, by dalej zdobywać mięso i futra, płodzić dzieci, tępić Czerwonych Indian i kiełznać naturę.

11.07.2016

Czyta się kilka minut

Michael Crummey, autor „Rzeki złodziei”, 2009 r. Po prawej: Nowa Fundlandia na mapie z 181o r. / Fot. Ian Willms / TORONTO STAR VIA GETTY IMAGES // LIBRARY&ARCHIVES CANADA
Michael Crummey, autor „Rzeki złodziei”, 2009 r. Po prawej: Nowa Fundlandia na mapie z 181o r. / Fot. Ian Willms / TORONTO STAR VIA GETTY IMAGES // LIBRARY&ARCHIVES CANADA

Kim dla Warszawy był Marek Nowakowski czy Tadeusz Konwicki, dla Wisły i okolic jest Jerzy Pilch, a dla wsi polskiej Wiesław Myśliwski, tym dla Nowej Fundlandii jest kanadyjski poeta i prozaik Michael Crummey, jej kronikarz, wielbiciel, mieszkaniec i sprawiedliwy krytyk – jej Márquez i Faulkner w jednym.

Dorobek beletrystyczny Crummeya udowadnia, że nie jest on jednym z tych, którzy do imentu eksploatują jakąś prozatorską formę, jeśli ta już zapewniła im rozgłos, nagrody i komercyjny sukces. Wydany właśnie u nas błyskotliwy debiut powieściowy Crummeya z roku 2001, czyli „Rzeka złodziei”, to rzecz napisana w zupełnie innej konwencji niż reszta jego powieści – realno-magiczny „Dostatek”, „Pobojowisko” mające za tło II wojnę światową i współczesny „Sweetland”. W tym konkretnym przypadku mamy bowiem do czynienia z realistyczną powieścią historyczną – wzbogaconą o elementy powieści przygodowej i sensacyjnej – której akcja została osadzona w pierwszych dekadach wieku XIX, choć jej bohaterowie w swoich reminiscencjach i opowieściach wracają i do drugiej połowy wieku XVIII. To pierwsza książka Crummeya tworząca i wpisująca się w nowofund- landzkie uniwersum, które z tytułu na tytuł będzie przez niego coraz intensywniej i bardziej świadomie rozbudowywane.

Wszystko jest inaczej

„Rzeka złodziei” to na pozór historia Johna Peytona, ambitnego, skonfliktowanego z otoczeniem gniewnego młodzieńca, który żyje w dzikich ostępach Nowej Fundlandii wraz z ojcem, legendarnym, poważanym osadnikiem-myśliwym Johnem Peytonem Seniorem i starszą o sześć lat swoją byłą nauczycielką Cassie Jure, która po zakończeniu edukacji, w tym literackiej, najmłodszego z Peytonów postanowiła zostać w ich domu i teraz jest tutaj ni to gosposią, ni to bliską przyjaciółką rodziny. W dodatku – swoją obecnością i urodą rozpala zmysły i serca obu mężczyzn. Cała trójka wiedzie dość monotonną egzystencję w tych nader ciężkich warunkach dietetyczno-klimatycznych, jakie do zaoferowania ma północno-zachodni zakątek wyspy. W miarę postępów w lekturze okazuje się jednak, że to nie losy dynastii Peytonów – miga bowiem jeszcze w tej opowieści i praszczur rodu, zmarły na kiłę dziad Johna, ojciec Johna Seniora – stanowią główny temat tej powieści. Są tylko jednym z równorzędnych, przeplatających się wątków.

Crummey nie wykłada tu niczego kawa na ławę, nie ułatwia i nie mówi wprost. W efekcie „Rzeka złodziei” to blisko 400-stronicowa, wyrafinowana formalnie powieść, w której autor z wprawą posługuje się techniką zmiennych perspektyw narracyjnych i czasowych.

Czyni to, by najważniejsze, wyjątkowo bolesne czy przełomowe wydarzenia w życiu swoich bohaterów ukazać z różnych punktów widzenia – by zademonstrować, jak długotrwały wpływ mają ludzkie postępki i wybory. Bywa, że nawet i te wydawałoby się błahe lub przedsiębrane automatycznie, bez głębszego zastanowienia, bez premedytacji. Ledwie niekiedy zasygnalizowane na początku informacje, plotki czy wspomnienia znajdują swoje dopełnienie po kilkudziesięciu i więcej stronach – i diametralnie odmieniają naszą ocenę, wzbogacają wiedzę.

Dzięki tego rodzaju zabiegom „Rzeka złodziei” zyskuje nie tylko na psychologicznej autentyczności, ale zarazem sama lektura staje się jeszcze bardziej atrakcyjna, bo do końca nie wiemy, jak zachowa się ta lub ów, po czyjej stronie się opowie, co ma na sumieniu, kto tak naprawdę kryje się pod maską. Crummey lubi też wodzić na manowce – jego bohaterowie mylą się w swoich interpretacjach i sądach, a my razem z nimi.

Postać oficera marynarki wojennej Davida Buchana i misja, jaką powierzył mu gubernator – nawiązanie trwałych, przyjaznych relacji z rdzennymi mieszkańcami Nowej Fundlandii, czyli Beothukami – wydatnie zdynamizuje intrygę powieści, uruchomi falę znaczących reminiscencji oraz wprowadzi nowe wątki. Ekspedycja w poszukiwaniu Czerwonych Indian – jak powszechnie nazywano Beothuków, gdyż ci malowali swoje ciała i twarze ochrą – odsłoni przy okazji historię brutalnego podboju tej krainy. Jej prawowici właściciele i gospodarze zostali skutecznie wytępieni za pomocą mordów, śmiertelnych chorób, drastycznego ograniczenia terenów łowieckich oraz porwań i ostatecznie zredukowani do marginalnej grupy, która stara się funkcjonować jak najdalej – choć z rzadka dopuszcza się kradzieży i napaści – od bezwzględnych, zarozumiałych białych. Ci zaś nadal traktują Czerwonych Indian jak wrogów lub co najwyżej przedstawicieli rzadkiego gatunku, na których poluje się z ciekawości, odrazy bądź dla zarobku uzyskiwanego w zamian za publiczne pokazywanie w miastach ku uciesze gawiedzi żywego, zniewolonego Beothuka. Nawet stare groby Czerwonych Indian są regularnie plądrowane i ogołacane z wartościowych przedmiotów. Dlatego na Buchana patrzy się tutaj jak na zdziwaczałego idealistę, kogoś kompletnie oderwanego od nowofundlandzkich obyczajów i realiów, człowieka ogarniętego obsesją, który doprowadzi do wielkiego nieszczęścia. I tak też się dzieje.

Odium winy

W ujęciu Crummeya Nowa Fundlandia, „kraj, który istnieje tylko latem”, w początkach XIX i u kresu XVIII wieku jawi się jako nadzwyczaj mroczne, wciąż nie w pełni oswojone i zbadane, niebezpieczne miejsce. Na tej ziemi władzę nadal sprawuje indywidualna siła, przebiegłość, okrucieństwo i doświadczenie nabyte przez lata radzenia sobie w ekstremalnych warunkach – w praktyce mało kto spośród tymczasowych i stałych Nowofundlandczyków respektuje prawo ustanowione przez króla, boże przykazania czy wzniosłe kreda humanizmu. Sentymenty i odruchy serca są dla nich po nic, bo najważniejsze jest przetrwanie kolejnej zimy – kolejnego sezonu – by dalej zdobywać mięso i futra, instalować wnyki, płodzić dzieci, tępić Czerwonych Indian, posilać się z lekka parszywym jedzeniem zapijanym świerkowym piwem i tanim rumem, kiełznać naturę. Za sprawą nader sugestywnych opisów północnej dziczy, wód i pustkowi rozumiemy, że nowofundlandzka natura to coś więcej niż tylko wyszukany landszafcik dla perypetii i psychomachii bohaterów – to jedna z bohaterek, potęga, z którą wszyscy muszą się liczyć, żeby wypełnić swoje zadania, poczuć się bezpiecznym, przeżyć.

Choć Crummey w „Rzece złodziei” funduje czytelnikom liczne fabularne niespodzianki, nieoczekiwane zwroty akcji i charakterologiczno-towarzyskie wolty swoich postaci, jak też dostarcza efektownych, sur- vivalowych scen przygody i przemocy, to wydaje się, iż to, co najważniejsze dla obu Peytonów, Cassie, Buchana i innych, wydarzyło się w ich przeszłości, często poza narracyjnym kadrem. Morderstwo, ognisty romans, małżeńska niewierność, oszustwa, rodzinne piekło alkoholu, wykorzystywania seksualnego, agresji – wszystkie te przewiny i cierpienia wbrew chęci tych, którzy byli ich sprawcami lub ofiarami nie znikają automatycznie, w cudowny sposób, wraz z upływem czasu.

To odium powraca w retrospekcjach, koszmarach sennych, emocjonalnych dialogach, myślach i w rezultacie to raczej ono, a nie bieżąca aktywność i plany, modeluje los Crummeyowskich bohaterów, nadaje mu finalny kształt. Ta omal bez wyjątku naznaczona traumą lub tajemnicą przeszłość w „Rzece złodziei” stanowi nie wyblakłą kartę w CV, ale ledwo co zagojoną ranę, która co i rusz o sobie przypomina. Jak dłoń Josepha Reilly’ego, na której pod plątaniną szkaradnych blizn znajduje się złodziejski stygmat.

Zbrodnie i kary

Kradzież i zasugerowane już w tytule książki złodziejstwo podnosi Crummey do rangi jednego ze zworników fabuły, symbolu ówczesnej Nowej Fundlandii i uniwersalnej relacji pomiędzy silniejszymi a słabszymi. Bo kradnie właściwie każdy. Wspomniany Reilly, wychowany w familii zawodowych kieszonkowców, stary Peyton i jego wspólnik – hieny cmentarne, Czerwoni Indianie, którzy w desperacji przywłaszczają sobie narzędzia i precjoza białych osadników, czym dają pretekst, by nakręcać spiralę niekończących się krwawych odwetów, no i oczywiście biali osadnicy, traperzy i awanturnicy, którzy Czerwonym Indianom kradną dosłownie wszystko – dzieci, kobiety, sprzęty, zwierzęta i ojczyznę.

„Rzeka złodziei” Michaela Crummeya jest wciągającą opowieścią o miejscu i czasie okrutnym, moralnie niejednoznacznym i niesprawiedliwym, gęstą od mitologiczno-szekspirowskich motywów i tropów – od pokoleniowej waśni ojca z synem i konfliktu pomiędzy nimi o kobietę, przez fatum, zbrodnię i karę, zakazaną miłość, wiarołomstwo, aż po zemstę. I opowieścią szczerą do bólu w tym sensie, że pokazuje bez filtrów i retuszu, jak wyglądała nasza ekspansja na ich świat. ©

Michael Crummey, „Rzeka złodziei”, przeł. Michał Alenowicz, Wiatr od Morza, Gdańsk 2016

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2016