Kraina wyrzutków

MICHAEL CRUMMEY, pisarz: Moja siostra powtarza, że nie po to przez pokolenia walczyliśmy o toaletę ze spłuczką, żebym teraz ja, jak kretyn, siedział na dzikim odludziu. Fakt, przed tą rozmową musiałem sobie przynieść wiadro wody ze studni.

21.09.2020

Czyta się kilka minut

Latarnia morska  na Flower Cove Island,  Nowa Funlandia i Labrador,  Kanada, czerwiec 2016 r. / TERRANCE KLASSEN / ALAMY STOCK / BEW
Latarnia morska na Flower Cove Island, Nowa Funlandia i Labrador, Kanada, czerwiec 2016 r. / TERRANCE KLASSEN / ALAMY STOCK / BEW

MICHAŁ SOWIŃSKI: Byłeś kiedyś nad Bałtykiem?

MICHAEL CRUMMEY: Tak, pięć lat temu, w Sopocie.

Porównujesz inne wybrzeża do Nowej Fundlandii?

Nie przestaje mnie zaskakiwać, jak spokojne potrafią być morza na świecie, nawet taki Pacyfik na zachodzie Kanady. Dla mnie to są raczej jeziora w bezwietrzny dzień, bo nic nie może równać się z wściekłością północnego Atlantyku. Ten ocean jest zawsze przerażający, nawet jeżeli urodziłeś się i spędziłeś nad nim całe życie.

Bohaterowie Twoich powieści – ­Nowofundlandczycy z krwi i kości – żyją w izolacji. Czasem nie mają wyboru, częściej jednak samotność staje się ich obsesją.

Niektórzy mówią, że zostałem kronikarzem tego najmniej gościnnego fragmentu Ameryki. Owszem, w swoich książkach w kółko opowiadam o Nowo­fundlandczykach mieszkających na końcu świata. Do wielu tych miejsc nawet dziś ciężko dotrzeć, a co dopiero pod koniec XVIII wieku. Krążę wokół tego miejsca, bo dla mnie Nowa Fundlandia to przede wszystkim metafora ludzkiej egzystencji. Samotność w obliczu pustego i nieprzyjaznego wszechświata to fundamentalne doświadczenie. Próbuję opisać to z różnych stron, pokazać, że w najważniejszych chwilach naszego życia zawsze jesteśmy sami, że możemy liczyć tylko na siebie. Nigdzie nie czuje się tego bardziej niż w Nowej Fundlandii.

Dlaczego?

Ten kawałek Ameryki miał szczególną historię. Kolonizacja przebiegała tu inaczej niż w pozostałej części Kanady czy w ogóle na całym kontynencie. Od zawsze była to kraina wyrzutków – samotnych rybaków i traperów, którzy wbrew wszystkiemu postanowili osiedlić się na nieprzyjaznym odludziu. A klimat i geografia tylko potęgowały izolację. Niektóre osady z powodu lodu i śniegu przez większą część roku były odcięte od świata. Osadnictwo na szerszą skalę zaczęło się dopiero pod koniec XVIII wieku i długo było sezonowe. Na zimę wracało się do Anglii, do czego zresztą brytyjskie władze zachęcały, bo bały się kolejnej rozrośniętej kolonii, która może się zbuntować.

Lubisz samotność?

Im bardziej się starzeję, tym mniejsze mam potrzeby społeczne. Siedzenie samemu w domku nad oceanem sprawia mi wielką przyjemność. Nic na to nie poradzę.

To tak jak Twoi bohaterowie, np. tytułowy Sweetland – ostatni człowiek na opuszczonej wyspie, który nawet pozoruje własną śmierć, żeby tylko wszyscy dali mu spokój. Jednak samotność, której doświadcza, jest ekstremalna.

Długo sobie nie uświadamiałem, że tak naprawdę piszę o własnym ojcu, który umierał na raka. Fabuła „Sweetlanda” rozpada się na dwie części – w pierwszej ten uparty starzec, choć jest dziwakiem i wyrzutkiem, wciąż funkcjonuje w ramach małej wyspiarskiej wspólnoty. Potem, gdy wyspa zostaje sprzedana wielkiej korporacji wydobywającej ropę, wszyscy muszą się wyprowadzić, a Sweetland zostaje sam. I faktycznie, jego samotność jest ekstremalna. Ślady po innych ludziach i okruchy dawnego życia tylko to potęgują. Powoli, ale nieubłaganie osuwa się w szaleństwo. Pod koniec nie jest już nawet pewien, czy wciąż żyje, czy już dołączył do armii widm coraz gęściej zaludniających jego małą wyspę. Szukałem metafory opisującej ostatni etap życia człowieka śmiertelnie chorego i nic lepszego nie przyszło mi do głowy.

Chciałeś podejrzeć śmierć?

Możliwe. Ojciec do samego końca był otoczony kochającymi ludźmi. Śmierci nie da się jednak oswoić przy pomocy społecznych czy psychologicznych narzędzi. Zawsze zostaje ten ostatni etap, gdy doświadczamy niedającej się opisać samotności. Tak, można powiedzieć, że próbowałem podejrzeć śmierć Sweet­landa. Testowałem na nim najróżniejsze sztuczki literackie, żeby uchwycić ten graniczny moment. Oczywiście się nie udało, ale też nie mogło się udać.

Historia Sweetlanda mogłaby rozegrać się w innym miejscu niż mała nowofundlandzka wyspa?

Nie, bo moja wyobraźnia już na zawsze pozostanie zrośnięta z tym miejscem. Byliśmy na uboczu, nawet jak na kanadyjskie standardy, co oczywiście zrodziło wiele stereotypów, ale chyba pod każdą szerokością geograficzną jest podobnie. Ciekawszy jest rys romantyczny, który od wieków przewija się w opisach naszej krainy. Dziś dochodzi jeszcze nostalgia za światem, który już właściwie przeminął. Niektórzy idą nawet dalej – snują fantazje o raju, o skalistym i targanym lodowatym wiatrem Edenie. Oczywiście w opozycji do współczesności, która w tym układzie jest światem upadłym.

Dlatego „Bez winy”, Twoja najnowsza książka, to mroczna wersja opowieści o Adamie i Ewie?

Fabuła tej powieści oparta jest na faktach. Gdy pierwszy raz natknąłem się na wzmiankę o tych dzieciach – bracie i siostrze – którzy na przełomie XVIII i XIX wieku nagle stracili rodziców i przez lata żyli odcięci od świata, od razu przyszło mi na myśl porównanie z biblijną ­przypowieścią. Każde z nich miało wystarczające umiejętności, aby przetrwać, ale jednocześnie nie wiedzieli nic o własnej naturze – z seksualnością na czele. Dlatego nie tyle chodziło o obrazoburczą trawestację Księgi Rodzaju, co raczej o opis procesu zdobywania wiedzy o świecie i samym sobie – oraz o wszystkie konsekwencje, jakie z tego wynikają.

Nowy świat często przyciągał najróżniejszych fanatyków religijnych, poszukiwaczy odnowy duchowej, fantazjujących o powrocie do stanu natury.

A ich oczekiwania brutalnie weryfikowała zastana rzeczywistość. Nie było raju, jedynie padół łez. Choć to paradoksalnie tylko wzmacniało wiarę – przecież trzeba było jakoś uzasadnić całe to cierpienie. W im większej izolacji żyjesz, tym bardziej potrzebujesz religii, aby przetrwać i nie oszaleć. Szczególnie gdy nie masz żadnej kontroli nad miejscem, w którym przyszło ci żyć.

Poszukiwanie schronienia w mitach?

Zapewne, choć mnie interesuje coś zupełnie innego – opowieści, które choć odrobinę przybliżają nam świat naszych przodków. A z pewnością nie była to romantyczna przygoda w surowej, ale majestatycznej scenerii, raczej niewyobrażalny z dzisiejszej perspektywy znój i walka o przetrwanie. Każda zima mogła oznaczać śmierć z głodu albo wyziębienia. Wystarczyło, że ławica dorszy albo śledzi nie pojawiła się na czas. Albo zasolone mięso się zepsuło. Albo przydarzała się jedna z setki innych, nieprzewidywalnych rzeczy.

To wszystko zrodziło charakterystyczny typ opowieści – prostej, dającej pocieszenie, pozwalającej na chwilę zapomnieć. Większość z nich jest uderzająco podobna, nawet jeżeli pochodzą z miejsc oddalonych od siebie o setki kilometrów. W „Dostatku” próbowałem zebrać jak najwięcej z nich.

Przykład?

W pewnej wiosce umarł rybak, więc jego bliscy złożyli go do trumny. Okazało się jednak, że mężczyzna wcale nie jest martwy – podczas pogrzebu wstał i poszedł do domu. A jako że wszystkie surowce są u nas cenne, zabrał ze sobą trumnę, bo była z dobrej jakości drewna – potem przerobił ją na łóżko. Wiele lat później, gdy już umarł naprawdę, łóżko z powrotem przeskładano w trumnę. Dziwna historia, pełna konkretnych szczegółów. Spotkałem się z nią w każdym zakątku Nowej Fundlandii.

Jak to możliwe?

Bo to historia, która w pełni oddaje egzystencjalny fatalizm tego miejsca – opowiada o ludziach, którzy trafili na koniec świata, gdzie można już tylko umrzeć. Jednocześnie, na przekór wszystkiemu, pojawia się iskierka nadziei, druga szansa od losu.

Ocean to źródło opowieści?

Ocean był przez wieki wszystkim – drogą komunikacji, źródłem pożywienia, ale też ciągłym zagrożeniem. Nieprzewidywalny żywioł, który daje i odbiera. Być może dlatego jest tak fascynujący, także jako materiał literacki. Ocean ciągle się zmienia – inaczej wygląda rano, inaczej wieczorem, a prognozy pogody to u nas wróżenie z fusów.

Brzmi to bardziej jak „filozofia oceanu”.

Można by ją nazwać mroczną odmianą stoicyzmu, który hartuje ludzkie charaktery. Wymusza zaradność, bo można liczyć tylko na siebie, ale jednocześnie uczy, jak ze spokojem przyjmować kolejne razy od losu. Tak jest nad północnym Atlantykiem, każde morze z pewnością buduje własne, odrębne filozofie.

Ocean, czy szerzej, cały krajobraz nigdy nie jest u Ciebie tłem, tylko jednym z głównych bohaterów.

Opisy przyrody i krajobrazu, czyli te fragmenty powieści, które czytelnicy zazwyczaj pomijają, to moja ulubiona część każdej opowieści. Z perspektywy pisarskiego rzemiosła to bardzo trudny element. Żeby miały sens, muszą być naprawdę dobre. Weźmy choćby Cormaca McCarthy’ego, u którego krajobrazy to żywe, najczęściej krwiożercze stworzenia. Nie da się po nich bezkarnie wędrować. Podobnie jest w Nowej Fundlandii. Wzburzony ocean, skaliste wybrzeże i lodowaty wiatr, który właściwie nigdy nie przestaje wiać – to więcej niż widok, estetyczna podnieta dla melancholików i samotników. To niemalże metafizyczna siła rzeźbiąca ludzkie charaktery, o czym próbuję przekonywać moich czytelników.

W europejskiej literaturze, szczególnie tej współczesnej, krajobraz rzadko odgrywa taką rolę. W amerykańskiej jest odwrotnie.

Europejski krajobraz ma tysiące lat i jest oswojony, dobrze znany, a przede wszystkim – nie stanowi zagrożenia. Pierwsi kolonizatorzy zetknęli się ze światem zupełnie obcym, niezrozumiałym. Do tego olbrzymim i prawie pustym, czego nie dało się łatwo objąć rozumiem i wyobraźnią. Potrzeba było wielu dekad, aby się w nim zadomowić. Ten proces często wciąż trwa, a literatura i film wciąż odgrywają w nim ogromną rolę. Prowadziłem kiedyś zajęcia poświęcone nowożytnej prozie i poezji brytyjskiej. Uderzyło mnie wtedy, jak bardzo tamta literatura, którą koloniści przywozili ze sobą do nowych światów, nie pasowała do nowej rzeczywistości.

W jakim sensie?

Na każdym poziomie – nawet tym najbardziej podstawowym. Na przykład w Nowej Fundlandii nie występują rodzaje chmur, jakie opisuje poezja Williama Wordswortha. Dla kolejnych pokoleń, które nigdy nie były w Anglii, musiało jawić się to jako abstrakcja. Nie mówiąc już o stylu i warunkach życia, które nijak się miały nawet do ciężkiego losu irlandzkiego chłopa. Nic więc dziwnego, że trzeba było stworzyć nowe opowieści. Sam długo się z tym zmagałem. Na studiach zaczytywałem się w poetach romantycznych, ale gdy zaczynałem pisać, długo wyczuwałem u siebie fałszywe nuty. Musiałem włożyć dużo pracy, aby wynaleźć własny, przekonujący głos.

To chyba doświadczenie każdego początkującego pisarza.

Oczywiście, ale od początku miałem obsesję, żeby zakorzenić swoje pisanie w miejscu, w którym się urodziłem i wychowałem. A to nie było łatwe, bo nowofundlandzkich pisarzy można policzyć na palcach. Musiałem budować od zera.

Ciągłe życie na pograniczu – cywilizacji, prawa czy, jak w tym przypadku, języka – to kolejny fundamentalny mit amerykańskiej kultury. Szczególnie silny, jak widać, w Nowej Fundlandii.

To wynika ze specyficznej kolonizacji tych ziem w XVIII i XIX wieku. Ludzie stopniowo osiedlali się coraz dalej od St. John’s, stolicy Nowej Fundlandii i jedynego ośrodka cywilizacji w tej części świata. Wraz z odległością słabły kontakty, a życie poza społeczeństwem miało swoje konsekwencje. Na przykład nie było miejsca na tradycyjne podziały płciowe – w obliczu wyzwań i ciągłego niebezpieczeństwa pozycja kobiet była właściwie równa mężczyznom. Także wpływ instytucji wymuszających pewne zachowania, np. Kościoła, był znikomy. A tam, gdzie się pojawiał, relacje wyglądały zupełnie inaczej, np. różnice między katolikami a protestantami w praktyce się zatarły. Dopiero wraz z przesuwaniem się tej „ostatniej granicy” pojawiała się kultura i cywilizacja, co miało swoje oczywiste plusy, ale też wiele bolesnych minusów.

W swoich powieściach stworzyłeś nowofundlandzkie uniwersum – od czasów kolonialnych po współczesność. Można wręcz odnieść wrażenie, że piszesz wciąż tę samą książkę.

Wiem, że ciągle się powtarzam. Próbowałem coś z tym zrobić, ale nie umiem inaczej. Niektórzy pisarze po prostu tak mają. Jednak za każdym razem szukam innej drogi do tego świata, nowej perspektywy. Napisanie pięciu powieści zajęło mi przeszło 20 lat. W Polsce ukazywały się one jedna po drugiej, co może powodować nieco mylne wrażenie o moim sposobie pisania. A ja po każdej książce musiałem zrobić sobie dłuższą przerwę. Szukałem wtedy nowego punktu zahaczenia, szczeliny, przez którą mógłbym pokazać coś nowego.

Twoje powieści da się ułożyć chrono­logicznie – od heroicznych początków aż po koniec świata, jaki znamy.

Faktycznie, o ile „Rzeka złodziei” opowiada o początkach, to „Sweetland” jest historią końca. Wraz ze śmiercią tytułowego bohatera pewna epoka przechodzi do historii. On pod wieloma względami był ostatnim Nowofundlandczykiem.

I znowu – otwiera się ocean ­nostalgii, w którym jakimś cudem nie toniesz.

Unikanie nostalgii od początku stanowiło fundament mojego pisania. Mój ojciec był przedstawicielem ostatniego pokolenia Nowofundlandczyków, których życie wyglądało tak samo od kilku stuleci. I na jego oczach ten świat, który wydawał się wieczny, zniknął prawie bez śladu. Zostały tylko opowieści, których od dziecka uwielbiałem słuchać. Jednak nie było w nich ani cienia nostalgii – być może to mnie uratowało. Ojciec oczywiście tęsknił za ludźmi, którzy kiedyś wypełniali jego życie. Na pewno brakowało mu wspólnoty, którą tamten miniony świat wytworzył. Niemniej nigdy nie tęsknił za dawnym losem.

Dlaczego?

Bo ten los był bardzo ciężki i niewdzięczny. Od ojca nauczyłem się myśleć o przeszłości poza nostalgicznymi schematami. Postać Sweetlanda darzyłem miłością i uznaniem, ale chciałem też pokazać, że jego świat był okrutny, nie warto więc do niego tęsknić.

A jednak kolekcjonujesz okruchy tamtej rzeczywistości.

Rzeczywiście, to moja pasja, może nawet obsesja, tak przynajmniej twierdzi moja rodzina. Młodsza siostra nie może zrozumieć, dlaczego spędzam każde lato w naszej starej chacie na odludnej wyspie. Cały czas powtarza, że nie po to przez pokolenia walczyliśmy o toaletę ze spłuczką, żebym teraz ja, jak ten kretyn, siedział sam na dzikim odludziu. Fakt, przed naszą rozmową musiałem sobie przynieść wiadro wody ze studni z ręczną pompą.

I to nie jest nostalgia?

Nie, wręcz przeciwnie. Szukam śladów dawnego świata, żeby opowiadać o nim w całej jego rozciągłości. Uwierz mi, nic nie działa tak antynostalgicznie jak korzystanie z wychodka i noszenie wiader z wodą. Ale to mój sposób na bycie uczciwym wobec siebie i moich czytelników.

Uczciwość w literaturze to skomplikowana sprawa…

...do tego z góry skazana na porażkę. Ale nie można się poddawać. Jeżeli np. chcę opisać mojego ojca, muszę wejść głęboko nie tylko w jego psychikę, ale również w świat, który go ukształtował. Przeczytałem wiele książek o Nowej Fundlandii napisanych przez ludzi z zewnątrz. Większość z nich jest nieuczciwa, bo nie ma w nich szacunku dla ludzi, którzy tu żyli. A raczej dla tego, przez co musieli przejść, aby w ogóle przetrwać.

Nie popełniasz tego samego nadużycia, gdy opisujesz rdzennych mieszkańców wyspy?

Mam nadzieję, że nie. W tej kwestii, aby zachować choćby minimum uczciwości, trzeba być ekstremalnie ostrożnym. Niewiele wiemy o tamtych ludziach. Mamy tylko szczątkowe relacje kolonizatorów, a one są podszyte strachem i nienawiścią. Można oczywiście fantazjować albo budować skanseny, w których nieudolnie odtwarzamy tamten świat. Jednak obie strategie są dla mnie nie do przyjęcia – służą wyłącznie naszemu dobremu samopoczuciu. Nie wierzę w obiektywną prawdę, ale też nie mam wątpliwości, że istnieje kłamstwo. Zabraliśmy im wszystko, nie kradnijmy chociaż ich historii. Nawet jeżeli już na zawsze mają pozostać tajemnicą. ©℗

MICHAEL CRUMMEY (ur. 1965) jest kanadyjskim pisarzem. W swoich książkach powraca do historii Nowej Fundlandii, gdzie urodził się i mieszka do dziś. Po polsku ukazały się: „Rzeka złodziei” (2001), „Pobojowisko” (2005), „Dostatek” (2009), „Sweetland” (2014) oraz „Bez winy” (2019). Wszystkie nakładem wydawnictwa Wiatr od Morza, w przekładzie Michała Alenowicza.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 39/2020