Kościół na kredyt

Najważniejszą rzeczą jest dawanie radości bliźnim ks. Jan Bosko.

05.05.2006

Czyta się kilka minut

rys. M. Owczarek /
rys. M. Owczarek /

Kościół przy ulicy Wierzbowej góruje nad okolicą usianą małymi willowymi domami i wielkimi blokami. Tuż przy świątyni ceglany budynek gimnazjum salezjańskiego. Wszystko zadbane, z precyzją wykończone. Wnętrze kościoła też robi wrażenie, głównie za sprawą efektownych witraży - wiosenne słońce rzuca na szarą posadzkę i drewniane ławki wielobarwne plamy. Cisza, spokój.

"Pomóżcie nam, Bracia i Siostry, być dobrymi kapłanami. Ludzie świeccy stawiają przed księżmi wysokie wymagania. I chyba słusznie" - kartka z prośbą o wsparcie w pracy kapłańskiej wisi na tablicy ogłoszeń wśród zapowiedzi i informacji o godzinach odprawiania Mszy.

- Tu wszystko prężnie działało - kościół rósł jak na drożdżach. Zaczęło funkcjonować gimnazjum, aktywnie działały grupy w parafii: koło różańcowe, Stowarzyszenie Rodzin Katolickich, Oratorium. Młodzież się zaangażowała. Starsi też, bo było widać, że coś się dzieje - opowiada, przerywając sobie nawzajem, grupa lubinian o tym, jak było w parafii

św. Jana Bosko pod koniec lat 90. Ten kościół, a może raczej Kościół, który współtworzyli, był całym ich życiem. Teraz zostali odsunięci, na budynek świątyni patrzą nie z dumą, lecz z bólem, a niedzielna Msza bywa trudnym testem wiary i odwagi.

Przysługa

O parafii salezjańskiej w Lubinie głośno zrobiło się w 2002 r., kiedy do domów ludzi zapukał komornik, a na jaw wyszły niejasne interesy księży, którzy namówili parafian do wzięcia gigantycznych pożyczek na budowę kościoła. Przez jakiś czas o wielkim skandalu i równie wielkich finansach było głośno w mediach. O dramacie ludzi mówiło się mniej, bo też i oni unikali kontaktu z mediami.

- Nie chcieliśmy krzywdzić Kościoła - tłumaczą. Byli pewni, że i oni nie zostaną skrzywdzeni.

- Zdarzało mi się wówczas słyszeć, że moje pisanie o tej sprawie szkodzi - wspomina Grzegorz Żurawiński, dziennikarz "Gazety Wrocławskiej", który zajmował się tzw. kredytami salezjańskimi. - Wywoływało to nawet agresję, jak w postawie "oblężonej twierdzy". Takie nastawienie trwało do momentu wkroczenia komornika - wtedy zaczął się dramat. Wcześniej ludzie nie mieli świadomości skali problemu.

Sprawa kredytów jest skomplikowana i mimo toczących się kilku śledztw nadal trudno stwierdzić z całą pewnością, jak do niej doszło i jak duże jest grono winnych.

Najprawdopodobniej wszystko zaczęło się od kredytów lombardowych, o które zabiegał w latach 1999-2001, rzekomo w imieniu zakonu salezjanów, ks. Ryszard M. z Lubina. Legnicki oddział Kredyt Banku udzielił kredytów w zawrotnej wysokości: jak pisała lokalna prasa, było to ponad 500 mln złotych. Pieniądze wypłacono na podstawie dokumentów ze sfałszowanymi pieczęciami oraz podpisami salezjańskich parafii i domów zakonnych.

Pieniądze poszły zapewne na dokończenie budowy kościoła w parafii, ale też na inne ośrodki salezjańskie. Wydaje się, że kłopoty ze spłatą rat kredytów pchnęły ks. Ryszarda M. do szukania pieniędzy u parafian. Z dwoma księżmi z parafii: ks. Markiem F. i ks. Grzegorzem S., poprosili niektórych wiernych o zaciągnięcie lub poręczenie kredytów indywidualnych. Zgodziło się na to ponad 80 rodzin. Uzyskana dzięki nim kwota (ok. 12 mln zł), choć w porównaniu z pożyczkami lombardowymi znikoma, dla tych rodzin była olbrzymia. Nikt z parafian nie zdawał sobie jednak sprawy ani ze skali przedsięwzięcia, ani z tragicznej sytuacji finansowej parafii.

Księża o zaciąganych kredytach mówili jak o służbie Kościołowi. Ci, którzy dali się przekonać do podpisania dokumentów bankowych, robili to w poczuciu, że należą do grona wybranych, obdarzonych szczególnym zaufaniem. Że Kościół przez swoich przedstawicieli poprosił ich o przysługę czy też powierzył im zadanie, którego nie zleca się każdemu. Takie zaufanie wymaga odpowiedzialności, taktu i dyskrecji - wiadomo, że dowolna wiadomość o księżach i pieniądzach błyskawicznie obrasta złośliwymi plotkami. Nic dziwnego, że salezjanie prosili, aby o kredytach nie mówić, i nic dziwnego, że większość ludzi tajemnicy dotrzymała. Do tego stopnia, że np. w rodzinie Waldemara kredyt wziął on, córka i teściowie, ale nawzajem o tym nie wiedzieli.

- Córka nie miała jeszcze 18 lat, więc nie miała dowodu osobistego. Powiedziała, że ksiądz chciał, by założyła sobie konto. Poszedłem do niego - opowiada Waldemar. - "Oj, dziewczyna zdradziła tajemnicę, to miała być nasza tajemnica" - usłyszałem. A za miesiąc córka konto jednak założyła i on wziął na nie 70 tys. złotych kredytu. Dowiedziałem się jednak o tym dopiero później.

Później - czyli wtedy, gdy kredytobiorcy i poręczyciele dostali z banku wezwanie do spłaty rat. Początkowo bowiem kredyty były przez salezjanów spłacane, a parafianie niemal zapomnieli o jakichś dokumentach podpisywanych w banku. Nikt nie miał też wątpliwości co do finansowych talentów ks. Ryszarda: - On i jego ludzie byli otoczeni nimbem osób, którzy wszystko mogą zrobić, wszystko załatwią. To był podziw i zazdrość. "Jak on to robi? Musi być świetnym biznesmenem!" - tłumaczy Grzegorz Żurawiński. - Jak na ironię, w 2001 r. - na chwilę przed wdrożeniem śledztwa - grupa radnych wniosła o przyznanie mu nagrody miasta dla człowieka roku.

Ludzie, którzy mieszkali w parafii św. Jana Bosko dłużej, widzieli efekty pracy i talentów księdza. Odkąd przyjechał do Lubina, budowa kościoła ruszyła z kopyta, ciągle się coś działo, parafię odwiedzali znakomici goście, okolica rozkwitła. Tych zasług księdza nikt nie podważa - przeciwnie, wszyscy

z żalem wspominają dawne dobre czasy.

Kryzys nastąpił pod koniec 2001 r., gdy bank upomniał się o pieniądze. - Księża uspokajali, że to przejściowe, że zaraz będzie pomoc z zagranicy. "Spokojnie, spokojnie", mówili - wspomina Bogusław, jeden z poszkodowanych parafian.

- Ksiądz Ryszard zapewnił mnie, że wszystko spłaci. I rzeczywiście pierwszy raz, kiedy komornik zabrał mi 2 tysiące zł, odebrałem je od księdza. Ten jeden raz - mówi Mirosław, kolejny parafianin.

Potem jednak księża rat już nie spłacali, a przełożeni salezjanów w Inspektorii wrocławskiej uznali, że nie mogą ponosić odpowiedzialności za działalność kilku duchownych, o której - jak twierdzą - nic nie wiedzieli. W tej sytuacji część osób starała się sama spłacać raty, ale część nie miała na to pieniędzy. W śledztwie okazało się bowiem, że kredytów udzielano na podstawie fałszywych zaświadczeń o zatrudnieniu i zarobkach.

- Pytałem teściów, z czym pojechali do banku, czy dawali tam jakieś zaświadczenie. Nie, tylko dowody osobiste. Potem okazało się, że teść, rzekomo kierownik budowy, miał zarabiać 12 tys. zł, a teściowa, jako wicedyrektor gimnazjum, 8 tys. Tyle, by mogli wziąć kredyt na 200 tys. zł - mówi Waldemar. Tymczasem jego teściowa nigdy nie była zatrudniona, a teść był emerytem (wcześniej pracował w kopalni). Pieniądze bank przelewał od razu na konto księży tak, że nieraz parafianie nie wiedzieli nawet, jak wysoki jest "ich" kredyt.

Dobrodziejstwo

Prokuratura i sąd odpowiedzą zapewne na pytanie, jak możliwe były oszustwa na taką skalę. W jaki sposób np. jeden z poszkodowanych mógł wziąć kredyt przekraczający 70 tys. złotych, a dodatkowo ręczyć jeszcze osiem innych kredytów? Jak udzielono kredytu bezrobotnemu?

- Ten mechanizm działał dlatego, że wszyscy byli zadowoleni. Pracownicy banku również. Proszę sobie pomyśleć o premii za pozyskanie klienta, który bierze pół miliarda kredytu! - mówi Grzegorz Żurawiński.

W Lubinie huczało od plotek, że parafianie też ciągnęli z kredytów korzyści - a to ktoś dostał pracę w stołówce, a to dziecko zwolniono mu z czesnego w liceum salezjańskim. Ile w tym prawdy - nie wiadomo. Inna sprawa, że historia każdej rodziny i każdego kredytu jest nieco inna.

- Nasz opiekun, ks. Marek, na spotkaniu Stowarzyszenia Rodzin Katolickich zaproponował nam zaciągnięcie kredytu na budowę kościoła. Podkreślał, że poprosił o to tylko nasze stowarzyszenie, parę osób - mówi Waldemar. - Czuliśmy się zobowiązani, tym bardziej że było widać, iż budowa rośnie. Nie wiedzieliśmy, że są inne grupy, inni ludzie.

- Mówił: "Jeśli wy nie pomożecie, to kto?" - dodaje Bogusław.

- Zostałem wychowany w rodzinie katolickiej, ojciec na wsi, z której pochodzę, też pomagał proboszczowi - opowiada Mirosław. - Kiedy mnie ksiądz poprosił, nawet się nie zastanawiałem - dla mnie to osoba warta tak dużego zaufania, że nawet mi przez myśl nie przeszło, że mogę zostać oszukany.

- Dobrze wówczas zarabiałem i jak przyszedł ksiądz z prośbą, bym zaciągnął kredyt, jako wierzący katolik nie mogłem odmówić. To jak w Biblii: gdy przychodzi potrzebujący, trzeba pomóc - wyjaśnia Bogusław. - Gwarancją nie był dla mnie nawet ksiądz, ale cały Kościół.

- Poręczyłem dwa kredyty. Ufając księżom, widząc ich dzieło, nawet nie sprawdzałem, kto zaciąga ten kredyt, komu poręczałem. I to ja, z wyższym wykształceniem... - mówi Jarosław.

Kiedy się okazało, że zakon salezjanów nie będzie spłacał zobowiązań zaciągniętych przez parafian, poszkodowani początkowo nie chcieli wierzyć. Pisali listy, zabiegali o spotkania - wszędzie jednak, w najlepszym razie, spotykali się z łagodną odmową: "Rozumiemy Państwa trudną sytuację, ale...". Jeśli dochodziło do jakichś spotkań z duchownymi, to zazwyczaj w wyniku wielkiego uporu lubińskich wiernych. To właśnie bolało najbardziej: nie tylko brak efektywnej pomocy, ale i zwykłego zrozumienia ze strony Kościoła. Jedynym duchownym, który z własnej inicjatywy odpowiedział na ich apel, był abp Stanisław Dziwisz, który z Watykanu zadzwonił do jednego z poszkodowanych.

Parafianie zostali sami. Z komornikiem.

- Tydzień spędziłem na kardiologii, kiedy to ruszyło - mówi Mirosław. - Byli tacy, którzy mówili, że przyjdą pod kościół i się podpalą.

- Jak mogliśmy, pocieszaliśmy się - wspomina Waldemar. - Ale było ciężko. Pamiętam, że nie miałem pieniędzy na święta i poszedłem do księdza, jednego z tych nowych. Pięć osób miałem na utrzymaniu, a wypłaty dostawałem 500 zł, bo resztę zabierał komornik. "Nie będę wam na tacę zbierał" - tyle usłyszałem.

To był najciemniejszy czas, kiedy wielu rodzinom groziła eksmisja lub brakowało na życie. Wspominają, jak czyjaś córka nie poszła na studia, tylko pojechała do pracy za granicę, jak trudno było wytłumaczyć dzieciom, dlaczego tak się stało. Milczeli, bo nie chcieli "rzucać cienia na Kościół". Po ponad roku coś w nich pękło: w 2004 r. zdesperowani i osamotnieni zwrócili się do mediów i w konsekwencji salezjanie zdecydowali się na wykupienie pozostałej części zobowiązań.

- Zakon salezjanów w Rzymie, w drodze dobrodziejstwa i w chrześcijańskim geście pomocy, upoważnił mnie, abym zawarł umowę kupna wierzytelności - mówi adwokat salezjanów, mecenas Krzysztof Wyrwa.

Parafianie nie musieli już bać się komornika, który niektórym z nich zabierał nawet trzy czwarte dochodów. Nie było jednak możliwości odzyskania straconych pieniędzy, a w przypadku niektórych rodzin chodziło o sumę nawet kilkudziesięciu tysięcy złotych. Całość strat finansowych, które ponieśli kredytobiorcy, wynosi dzisiaj - jak twierdzą poszkodowani - ok. 500 tys. zł. Składają się na nie dobrowolne spłaty kredytów i efekty egzekucji komorniczych.

Mecenas Wyrwa nie pozostawia złudzeń: - Kredyty indywidualne zaciągnęły osoby, które miały świadomość, że nie mają zdolności kredytowej i przedkładają fałszywe dokumenty, np. o zatrudnieniu czy dochodach. Zdaniem prokuratury popełniły przestępstwo. Przez wykupienie wierzytelności została naprawiona szkoda - ale nie naprawili jej ci ludzie, tylko zakon! Nie ma żadnej odpowiedzialności zakonu.

Odsunięci

Kwestię odpowiedzialności prawnej pracowników banku, księży i parafian rozstrzygnie sąd. Na razie ruszyły procesy parafian-kredytobiorców, oskarżanych o udział w wyłudzeniu kredytów. Będzie ich wiele, bo sprawa dotyczy ponad stu osób. Dotychczas przed sądem stanęło pierwszych kilkunastu parafian - nie mogli uwierzyć, ale usłyszeli, że grozi im wieloletnie więzienie.

Pozostaje jednak kwestia odpowiedzialności moralnej, a tę każda ze stron postrzega inaczej - poszkodowani parafianie uważają, że księża nadużyli ich zaufania, salezjanie - że kredytobiorcy wiedzieli, co robią, a teraz oczerniają zakon. Nikt nie mówi jednak, jakie są skutki tzw. afery salezjańskiej w parafii. Mówi się o kredytach, zawrotnych kwotach, sfałszowanych podpisach i dokumentach. A nie mówi się o tym, co może stać się z wiarą ludzi oszukanych przez księży. Z trójki zamieszanej w sprawę jedynie ks. Ryszard M. próbował rozmawiać z parafianami, obiecywał pomoc. Obietnic nie dotrzymał, ale przynajmniej miał odwagę stanąć z ludźmi twarzą w twarz.

Poszkodowani nadal uważają się za wierzących. To jednak nie był przypadek, że właśnie do nich - tych najbardziej aktywnych i przejętych budową Kościoła żywego - zwrócili się księża. Ich wiary nie naruszył ani sąd, ani komornik, ani bieda.

W książce "Zbudowano Kościół Żywy", którą salezjanie wydali w 2000 r., w roku ukończenia budowy i konsekracji kościoła, upamiętnione są ich nazwiska. Kiedy wybuchła afera, księża trafili na jakiś czas do aresztu, a potem prawdopodobnie przeniesiono ich do innych parafii. Wrocławska Inspektoria do czasu zakończenia procesów nie chce rozmawiać o ich losie. W każdym razie do parafii św. Jana Bosko przyjechali nowi kapłani.

- Myśleliśmy, że nas wysłuchają - mówią parafianie. Spotkali się jednak z obojętnością albo z obarczaniem odpowiedzialnością za rozdmuchanie sprawy. Czyjeś dziecko usunięto z grupy ministrantów, inne zwymyślano w salezjańskiej szkole. Być może zresztą te incydenty w innych warunkach nie wzbudziłyby emocji. Teraz jednak wzmagają poczucie odrzucenia przez Kościół. I lęk o to, czy dzieci - często przecież bardziej bezkompromisowe niż dorośli - nie odwrócą się od Kościoła. "Dziękuję Bogu, że chodzą do kościoła. Czasem jednak boję się, czy pójdą do komunii. Czy będą w stanie ją przyjąć z rąk proboszcza?". "Kiedy syn miał bierzmowanie, ksiądz odsunął go od wcześniej zaplanowanego czytania. Całą uroczystość oboje z mężem płakaliśmy i płakało nasze dziecko" - opowiadają.

- Czasem czuję, że dla księży byłoby lepiej, gdybym w ogóle przestał chodzić do kościoła - mówi Bogusław.

Orkiestra gra

- Najgorsze, że przegrał Kościół ludzki. To przecież była najbardziej radosna, żywiołowo budowana parafia. A trauma dotknęła nie tylko kredytobiorców, właściwie wszystkich parafian - wzdycha Jarosław.

Nie tylko lista grup działających przy budującym się kościele jest imponująco długa, podobnie jest z przedsięwzięciami: orkiestra dęta, zespół wokalno-muzyczny, studio nagrań, wyjazdy wakacyjne dla młodzieży, jadłodajnia dla ubogich, gimnazjum i liceum salezjańskie.

Damian i Mateusz spędzili kilka lat w Oratorium (to dziecięco-młodzieżowa instytucja salezjańska). To były dobre lata: - Na spotkania chodziło się także ze względów towarzyskich - przyjaźnie tam zawarte przetrwały do dziś.

Zanoszą się śmiechem przy wspomnieniach podróży nocnym pociągiem do Przemyśla. Również

ks. Ryszarda nie wspominają źle: był otwarty, bezpośredni, potrafił zadzwonić wieczorem i bez skrępowania wprosić się na kawę. Młodym to się podobało. - Nie było nudno - kwitują. Widzieli też efekty pracy księży - kościół, szkołę... Nie mogą zrozumieć, w którym momencie to przestało działać. Brak kontroli? Nadmierna pewność siebie księży? Kiedy wybuchła afera, nie mieszkali już w Lubinie. Dziwią się, że poszkodowanych zostawiono bez pomocy, że "dostali z buta". Szkoda im też kapitału, jaki był w ludziach. To już stracono, ale parafia działa dalej: "Nikt o tym już nie mówi, orkiestra gra".

Nowy proboszcz ks. Stanisław Łobodziec nie chciał ze mną rozmawiać: - Po co rozdrapywać stare rany - wzdycha.

- Zastanawiam się, czy oni nie próbują spuścić kurtyny i od wszystkiego, co może im przypominać o tym dyshonorze, czy nie starają się odciąć - mówi Jarosław. - Jeśli tak, niech zburzą ten kościół i zbudują go od nowa! - wybucha jeden z poszkodowanych.

Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 19/2006