Dług

Nawet dwie, trzy osoby tygodniowo mogą tracić życie w związku z niespłaconymi długami. Między obywatelem zalegającym z kredytem a instancją powołaną do jego ściągania unoszą się klimaty ostateczne.

19.01.2010

Czyta się kilka minut

/rys. Mateusz Kaniewski /
/rys. Mateusz Kaniewski /

Na stole leżała kartka: "Jestem w drewutni". Pomyślała: "Pewnie poszedł narąbać do pieca". Na obiad zrobiła kluski z truskawkami. Poszła go zawołać, a Jan pośrodku tej drewutni wisi. "Żarty sobie stroi" - przemknęło jej przez głowę, bo taki był uśmiechnięty. Dziś, pół roku po tym, jak się powiesił, Marianna Magdoń nie ma wątpliwości: uśmiechał się z ulgi.

Mąż zostawia długi

Na drugi dzień po pogrzebie przyszło pismo z firmy windykacyjnej, że Jan nie spłacił raty na 3 tysiące. "Rany boskie - zawołała - jakiej raty? Przecież on miał emerytury 1500!". Potem pism przychodziło coraz więcej, w każdym wezwanie do innej zapłaty.

Śladków Duży w Kieleckiem to, wbrew nazwie, wieś nieduża, wszyscy się znają. Magdoniowa obeszła sąsiadów: "Ludzie, czy wyście wiedzieli, że mój chłop kredytów nabrał?". Nie wiedzieli. Ale co się dziwić obcym, jak ona też nic nie zauważyła. Samochodu nie mieli ani porządnych mebli, cały majątek to niewielki dom po Marianny rodzicach. Kiedy wyszło na jaw, że Jan miał w pięciu bankach długi, razem na jakieś sto tysięcy, spytała tych, co mu kredyty przyznawali: "Czemu nie żądaliście mojego podpisu?". "Bo takie jest prawo, że nie potrzeba" - odparli.

- To dlaczego ja mam teraz te długi spłacać? - lamentuje 62-letnia Magdoniowa, z tętniakiem na aorcie, niesprawną nerką i emeryturą, co kot napłakał. Prokurator powiedział, że banki są po to, żeby kredyty dawać, i sprawę śmierci Jana umorzył. W uzasadnieniu napisał, że Magdoń powiesił się, bo z długami nie poradził sobie psychicznie.

Telefony od windykatorów już się zaczęły. Marianna mieszka sama - jak dzwonią nocą, a wiatr w kominie wyje, to ciarki przechodzą, twarz uśmiechniętego Jana na sznurze wyłania się z ciemności.

Do Małgorzaty Pawłowskiej z Poznania zaczęli dzwonić o szóstej rano, zaraz po tym, jak napisała do banku prośbę o zawieszenie spłat, bo ma 900 zł renty, a raty w miesiąc urosły do siedmiu tysięcy. Bank odmówił. Odziedziczyła długi po mężu, z którym dawno się rozwiodła. Kiedyś prowadzili działalność gospodarczą, wzięli kredyt. Potem on znalazł sobie młodszą, swoją część majątku na nią przepisał, tak że formalnie nic nie ma. Więc windykacja rzuciła się na byłą żonę. - Najpierw tłumaczyłam, że się nie uchylam, będę spłacać w miarę możliwości, a teraz mogę tylko po 50 zł. Ale ten facet wrzasnął: "Na łeb chyba upadłaś, głupia babo!" - mówi Pawłowska. Napisała skargę do dyrektora banku. Odpowiedział, że to jego najlepszy pracownik.

Raz Małgorzata wraca do domu, a on stoi przy drzwiach, krzyczy: "Nie wymigasz się!". Próbował siłą się wepchnąć, zdołała drzwi zatrzasnąć. Walił w nie, kopał. Gdy przestała odbierać telefony, wziął książkę telefoniczną i wydzwaniał do wszystkich o tym samym nazwisku - szukał krewnych. Jak znalazł, informował: taka a taka to dłużniczka. Chodził z tą wieścią po sąsiadach. Na jej drzwiach przyklejał kartki z napisem: "DŁUŻNIK".

- Kiedyś napomknął od niechcenia, że ma zdjęcia mojej córki i wnuczki - Pawłowska to prostuje, to zaciska palce dłoni. - Zgłosiłam to do prokuratury, odmówili wszczęcia dochodzenia, bo "banki muszą odzyskiwać długi".

Panowie w czarnych płaszczach

- Tak, muszą - zgadza się Maria Wichniewicz z Gniezna, radna i ktoś w rodzaju pogotowia ratunkowego dla tych, którym dobrali się do skóry ściągacze długów. - Problem w tym, że nagminnie przyznają kredyty ludziom niemającym zdolności kredytowej. A gdy klient nie jest w stanie płacić rat, nasyłają windykatorów. Zupełnie jakby nie dotyczyła ich odpowiedzialność za transakcję pożyczki.

Niedawno na dyżur radnej zgłosił się z żoną 80-latek, który przed ponad 10 laty przeżył ciężki wypadek i ma uszkodzony mózg. W sądzie lada dzień uprawomocni się orzeczenie o jego ubezwłasnowolnieniu. - Nikt go nie spytał o stan zdrowia, a widać, że niepełnosprawny - irytuje się Wichniewicz. - Wcisnęli mu kredyty na 150 tysięcy.

Gdy zadzwoniła do firmy windykacyjnej, która go nagabuje, i powiadomiła o ubezwłasnowolnieniu, mężczyzna po drugiej stronie słuchawki krzyknął: "A co się pani wtrąca?! Niech płacą jego dzieci". A u tych dzieci też bieda: syn na socjalu, córka inwalidka.

60-letni Bohdan Terech z Białogardu opowiada swoją zadłużeniową historię: kawalerka, 1500 zł renty, z czego połowa idzie na czynsz, gaz i prąd. Kiedyś na spacerze dostrzega reklamę banku: "Zmień swoje życie". Reklama jak lody malinowe - nie sposób się oderwać. Pierwszy kredyt wziął na zimowe buty i leki. - Po coś durniu brał, można zapytać - przyznaje. - Ale jak człowiekowi brakuje na podstawowe potrzeby, to z kamienia musiałby być, żeby się nie skusić. A pieniądze dawali jak z nut. W jedenastu bankach nabrałem. Obiecali długoletnią konsolidację i dopiero wtedy okazało się, że nie spełniam warunków.

Windykator zapowiada, że zostawi mu tylko gołe ściany. - Ale jak siądzie na rentę, to i ścian nie utrzymam - Terech wyciera okulary. - Skończyłem się. Leków już dawno nie mam za co kupić.

- Dlaczego nie umarłam wtedy, gdy kredytów nie było? - wzdycha Renata Kuczyńska z Gniezna do czasów, gdy byli porządną, szanowaną rodziną: on przez 42 lata kierowca autobusów, świątek - piątek w robocie, ona krawcowa w firmie odzieżowej. Dwoje dzieci. Koniec z końcem jakoś się wiązało. W 1991 r. Kuczyńska zapada na ciężką chorobę kobiecą, w szpitalu partaczą operację. Bierze kredyt, żeby się leczyć prywatnie. Choroba przedłuża się, firma ją zwalnia - brakuje na raty, a synom trzeba kupić podręczniki i kurtki. - Kredyty z różnych banków sypały się jak z rękawa, choć byłam bezrobotna, a mąż przeszedł na emeryturę. Następny brało się na spłatę poprzedniego i tak w kółko. Do domu przychodziły karty kredytowe na 1500, 3000, potem 5000 zł. Myśleliśmy, że jak mądrzejsi od nas namawiają: "brać", to mają rację.

Kuczyńska policzyła, ile zebrało się tych pożyczek: 40. Gdy niedawno sprzedali dorobek życia, dwupokojowe mieszkanie (starczyło tylko na połowę długów) i zamieszkali w wynajętej klitce, wysłali do banków błagalną ofertę: niech im pozwolą co miesiąc wpłacać 650 zł, bo więcej nie mogą. Odpowiedź przyszła odmowna, a windykator wrzasnął w słuchawkę: "To ja już bym wolał gadać z psem!".

Parę dni po odmowie przyszła pocztą oferta świątecznego kredytu, na 8 tysięcy: "Niech to będzie Boże Narodzenie twoich marzeń".

Emeryci i renciści stają się wdzięcznym łupem banków: nie znają się na marketingowych sztuczkach, łatwo ich zastraszyć. Gdy windykatorzy weszli do mieszkania teścia Mirosława Kulikowskiego, zagrozili: "No, wie pan, tu mogą przyjść panowie w czarnych płaszczach". - Teść po ich wizycie płakał - zaświadcza Kulikowski.

"Jedna z większych firm windykacyjnych wykończyła mojego ojca. Umarł na zawał - wyznaje jeden z internautów. - A okazało się, że już wszystko było spłacone. Teraz wydzwaniają do mnie po kilka razy dziennie. Żądają aktu zgonu".

Telefonowanie do dłużników jest opłacalne: za każdą rozmowę windykatorzy liczą

ok. 35 zł. Obciążają tym kosztem klienta.

Tomasz Odziemczuk ze Stowarzyszenia Konsumentów Polskich potwierdza: ze skarg zgłaszanych do jedynej w Polsce infolinii konsumenckiej (od 1 stycznia nie działa, bo brakuje pieniędzy na jej utrzymanie) wynika, że po nękaniu ludzi o różnych porach dnia i nocy, ignorowanie zaświadczeń o spłacie kredytu lub dowodów bieżących wpłat to druga powszechna praktyka windykatorów.

- Trafiasz do jakiejś surrealistycznej matni. Nie wiesz, czy oni mają prawo ci to robić, nie wiesz, komu się poskarżyć, przede wszystkim zaś nie wierzysz, że to coś da - tłumaczy istotę psychologicznego zapętlenia Roman Sklepowicz, prezes Stowarzyszenia Pokrzywdzonych przez System Bankowy. Nikt nie prowadzi statystyk, ilu Polaków rocznie traci życie (udar, zawał) w konfrontacji z systemem windykacji. Samobójcy rzadko zostawiają listy; wstydzą się. Sklepowicz, na podstawie relacji z całej Polski, ocenia, że mogą to być nawet dwie, trzy osoby tygodniowo. Między obywatelem z długiem a instancją powołaną do jego ściągania unoszą się klimaty ostateczne.

Bożek kredyt

wymiata etykę

12 lat temu zawód "windykator" w Polsce nie istniał. To wtedy na młodym rynku zaczyna się konsumencki boom. Kredyt staje się narzędziem, za pomocą którego osiągalne są dobra dotąd dla większości niedostępne: samochód, mieszkanie, telefon komórkowy, kablówka. Temu zjawisku przyglądają się bacznie dwaj absolwenci prawa Uniwersytetu Wrocławskiego: Wojciech Kuźnicki i Piotr Krupa. Nie mija wiele czasu, a dostrzegają towarzyszący mu trend: do zalegania przez kredytobiorców z płatnościami. Wpadają na pomysł własnego biznesu; chcą odzyskiwać pożyczone pieniądze. Zleceń jest tyle, że czteroosobowy zespół, z którym startują, przekształca się niebawem w fabrykę odzyskiwania długów, z tysięcznym personelem. Dziś to działająca pod nazwą KRUK największa obok Ultimo firma windykacyjna w kraju.

Rok 2009 był dla nich rekordowy, bo przedsiębiorstwa traciły płynność finansową, a ludzie pracę. Według Biura Informacji Gospodarczej Polacy mają 10 mld zł długu, większość niespłaconych należności dotyczy obrotu gospodarczego, a 20 proc. - zwykłych Kowalskich. Z krajowego rejestru dłużników niewypłacalnych, prowadzonego przez ministerstwo finansów, wynika, że jest ich już blisko 3 mln, z rodzinami znacznie więcej. Stanęliśmy przed poważnym problemem społecznym. Dlaczego?

Socjolog Zygmunt Bauman przyczyn ostatniego kryzysu światowego upatruje w zderzeniu dwóch filozofii życiowych: kultury książeczki oszczędnościowej i kultury karty kredytowej. Bauman - za Maxem Weberem - twierdzi (na łamach "Dużego Formatu"

z 9  lutego 2009), że siłą napędową gospodarki kapitalistycznej była etyka protestancka, przestrzegająca przed pogonią za zbytkami. Jej podstawą było oszczędzanie; to z odkładanego kapitału budowano domy i nabywano wszelkie dobra.

Ale jakieś 20-30 lat temu - tłumaczy uczony - neoliberalizm z bożkiem kredytem wymiótł to, co z etyki protestanckiej zostało. Nakaz "nie zwlekaj z zaspokojeniem zachcianki" postawił na głowie dobre obyczaje. Jego konsekwencje w kraju, w którym kapitalizm z błogosławioną fazą oszczędności nigdy nie zaistniał (międzywojnie umknęło za szybko), mogą okazać się bardziej dramatyczne niż gdzie indziej: miliony spłukanych obywateli ze snów o lepszym życiu obudzi się w kolejce po świadczenia socjalne.

Ale dług jest długiem niezależnie od okoliczności, w jakich został zaciągnięty. Trzeba go oddać. Dłużnicy obciążają niedłużników, naruszając w ten sposób interes społeczny. Nie da się obalić tej logiki. Wzmacnia ją fakt, że - jak podaje Bank Światowy - Polska należy do krajów, w których dochodzenie należności w sądzie trwa nawet 830 dni. Im wymiar sprawiedliwości bardziej opieszały, tym większe żniwa dla firm windykacyjnych.

A gra jest warta świeczki: przy zleceniach na duże sumy inkasują 10 proc. Przy mniejszych - 30 proc. i więcej. Prawdziwe kokosy robi się na skupowaniu od wierzycieli pakietu długów po znacznie zaniżonej wartości. Biuro windykacyjne staje się ich właścicielem i ma tylko jeden cel: wydusić z dłużnika jak najwięcej. Rzadko oddaje sprawę do sądu, bo wie, że - pomijając zwłokę - ten nada klauzulę egzekucyjną, a komornik z niezamożnego dłużnika ściągnie niewiele albo nic. Trzeba stosować metody skuteczniejsze.

W teorii są one cywilizowane. W "Zasadach Etyki" ogłoszonych przez Polski Związek Windykacji czytamy, że "korespondencja powinna być wysyłana bez adnotacji lub znaków wskazujących, że dotyczy dłużnika", że "obowiązkiem windykatora jest zapewnienie tajemnicy o zobowiązaniach dłużnika przed osobami trzecimi". A także, że "częstotliwość kontaktów z dłużnikiem nie może nosić znamion szykany", zaś "rozmowy telefoniczne powinny odbywać się z poszanowaniem jego dobrego imienia w sposób grzeczny, kulturalny, uprzejmy". W katalogu praktyk niedozwolonych znajdziemy m.in. "stosowanie gróźb, siły i innych czynności naruszających godność osobistą".

Tyle że między teorią a praktyką rozciąga się strefa obłudy.

Mutanty stawiają do pionu

Grudniowe popołudnie na jednym z katowickich blokowisk. Rodzina Szwarków (nazwisko zmienione) zasiada do późnego obiadu. Dzwonek do drzwi. Relacjonuje Krystyna Szwarek: - Mówię do męża: "Kaziu, otwórz", nalewam zupę. Za chwilę słyszę z kuchni ni to bulgot, ni jęk. "Kto przyszedł?" - wołam. A Kazio wtacza się do kuchni skulony, trzyma się za brzuch. Za nim dwóch z grubymi karkami. "No - mówią do mnie - żoneczko, jak kasy nie skombinujesz, to wdową zostaniesz". I jeden wali Kazia pięścią w brzuch (potem się dowiedziałam: po biciu w brzuch nie ma śladów). Dzieciaki w płacz. Kazio zwija się na podłodze, a ten drugi: "Zasuwaj, żoneczko, po sąsiadach, kasę w zębach przynieś". Poleciałam, sąsiadki na kolanach błagałam. 150 zł wszystkiego zebrałam z tysiąca długu. "Co tak mało, k...?". Zapowiedzieli, że wrócą.

Na tym osiedlu takie scenki to nie nowość, odkąd jeden z większych banków sprzedał małej firmie windykacyjnej z siedzibą w centrum Warszawy pakiet stu drobnych długów konsumenckich. Gołym okiem widać, że krezusi tu nie mieszkają: wielka płyta, graffiti, klatki schodowe nieremontowane od Gierka. Na każdej kondygnacji jakaś rodzina z kredytem się znajdzie, więc windykatorzy już kilka razy robili naloty: zawsze metodą na brzuch. Kiedyś jednemu z lokatorów wymknęło się, że zawiadomi policję. "To, k..., dzwoń" - ten z karkiem podsunął mu słuchawkę, bo wszystkich na komisariacie znał, był policjantem na emeryturze. O tych z karkami mówi się na osiedlu "koksy", "mutanty" albo "zombi".

O metodach stosowanych przez firmy windykacyjne głośno zrobiło się z końcem minionego roku, kiedy jeden z klientów Eurobanku (spóźnił się z ratą, bo stracił pracę) nagrał przeprowadzoną z nim rozmowę telefoniczną. "Wstyd i hańba, żona się z pana już śmieje, dzieci się z pana śmieją. Cwaniaka pan próbuje zgrywać? Panu cwaniactwo wyjdzie bokiem!" - drze się windykator.

Kilka dni wcześniej Radio Zet ujawnia, że innemu klientowi tego banku grożono odebraniem dzieci: "Będziecie mieć najsmutniejsze Boże Narodzenie, jakie możecie sobie wyobrazić". Nie mieli, bo wybuchła afera i bank przeprosił. Jednak naiwnością byłoby sądzić, że o praktykach stosowanych przez ściągaczy długów nie wiedział.

Jednak to nie zobowiązania bankowe stanowią największe obciążenie Kowalskiego. Polak, który popada w kłopoty finansowe, najpierw nie płaci za telefon, potem za kablówkę, czynsz, prąd i gaz, dopiero na końcu odpuszcza ratę kredytu. Sieci telefoniczne szybko oddają dłużników w ręce windykatorów. - Dla mnie to bez różnicy: nieuregulowany rachunek telefoniczny czy kredyt w banku - zapewnia zastrzegający anonimowość ściągacz długów z Wrocławia (praktycznie nie wypowiadają się pod nazwiskiem). - Bo jak udowodnię, że jestem skuteczny w mniejszych zleceniach, sypną się większe. W każdym przypadku najważniejsze to postawić dłużnika do pionu.

Do Małgorzaty Rothert, Miejskiego Rzecznika Konsumentów w Warszawie, przyszła niedawno starsza pani z zalegającym rachunkiem za telefon, którą windykator próbował postawić do pionu groźbą, że namówi proboszcza parafii, w której mieszka, by ogłosił o jej wstydzie z ambony. A pewnego pana ustawiono do pionu, wieszając informację o jego zadłużeniu w gablocie przed wejściem do zakładu pracy. Natychmiast go zwolnili.

UOKiK wkracza do akcji

Jarosław Ciesielski, wieloletni windykator, bankowiec (dziś doradza przedsiębiorcom, jak radzić sobie z dłużnikami), miał kolegę po fachu, który - by wzbudzać przerażenie - nosił na szelkach broń gazową i w trakcie rozmowy dawał do zrozumienia, że jest uzbrojony. Sam Ciesielski jest zwolennikiem windykacji "miękkiej" i zamiast "windykator" woli używać słowa "negocjator".

- Najważniejsze przykazanie: zaprzyjaźnij się z dłużnikiem. Pozwól mu mówić, niech się odblokuje, niech wyzna jak na spowiedzi, dlaczego nie płaci. Wtedy zorientujesz się, czy zamierza uciec od zobowiązań, czy jest gotów przystać na jakąś ugodę - tłumaczy Ciesielski. Kiedyś udało mu się nawet pomóc w spłacie długu pewnemu rolnikowi, który popadł w tarapaty, bo w skupie nie przyjęli mu zboża: - Uruchomiłem kontakty, znalazłem hodowcę gęsi, który zboże kupił. Mój bank odzyskał pieniądze, a ja wdzięczność dłużnika.

"Miękka windykacja" wymaga jednak cierpliwości. Ilu windykatorów ją stosuje? Ciesielski nie wie. Przyznaje też, że brakuje publikacji o etyce tego zawodu. Na dobrą sprawę nie wiadomo, co wolno, a czego nie, bo milczy o tym ustawodawstwo.

Gdy w 2006 r. Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów zostaje zasypany doniesieniami o czerwonych drapieżnych ptakach na kopertach firmy KRUK, nie istnieje podstawa prawna pozwalająca nałożyć na nią karę za stosowanie chwytów obliczonych na zastraszenie. - Treść listów była tak skonstruowana, żeby ci, którzy je otrzymują, poczuli się od razu przestępcami - mówi

dyr. Zbigniew Jurczyk z wrocławskiej delegatury UOKiK. - Grożono im prokuratorem i biurem detektywistycznym.

Fragment listu z wielką czerwoną pieczęcią w nagłówku: "Biuro Detektywistyczne KRUK zawiadamia, że rozpoczęto ostatni etap ustaleń faktycznego stanu majątkowego dłużnika" - pierwsze dwa słowa wytłuszczone czarną czcionką, słowo "faktyczny" podkreślone - sugestia, że dłużnik kłamie. Dopiero, gdy w 2007 r. wchodzi w życie znowelizowana ustawa o przeciwdziałaniu nieuczciwym praktykom rynkowym, UOKiK wlepia karę (90 tys. zł) zarówno KRUK-owi, jak i firmie Ultimo (500 tys.). Ta m.in informowała adresatów, że odwiedzi ich "windykator terenowy, który będzie umiał wyegzekwować dług w sposób szybki i bezwarunkowy".

W ubiegłym roku dostało się firmie EOS KSI (ponad 194 tys.): opatrywała swoje listy nagłówkiem "Egzekucja komornicza" i dołączała wniosek o jej wszczęcie oraz o ustalenie majątku, z zapowiedzią "wizyty pracownika, który dokona dokumentacji fotograficznej". - To były działania bezprawne. Tylko sąd może wydać nakaz komorniczy, decydować o kosztach postępowania czy ujawnieniu majątku - zapewniają w UOKiK.

Ale w Polsce działa już 250 firm windykacyjnych. Czy symboliczne, biorąc pod uwagę ich wielomilionowe zyski, kary są w stanie ukrócić złe praktyki? Roman Sklepowicz nie ma złudzeń: - Najwyżej zostaną wykluczone ze Związku Windykacji za łamanie etyki i dalej będą robić swoje.

Sklepowicz wskazuje też, że złe praktyki znajdują pożywkę w specyficznym rysie polskiej mentalności, w której z jednej strony pobrzmiewa nuta tradycji janosikowej, z drugiej - echo poprzedniego systemu, z pogardą dla ludzkiej godności i napuszczaniem jednych na drugich.

- Nad windykatorami powinien być nadzór ściślejszy niż nad komornikami - mówi Maria Wichniewicz. - Przecież stawką bywa życie.

- Mnie na życiu już nie zależy - deklaruje Marianna Magdoń, którą w pierwszy poniedziałek stycznia windykator postraszył, że za długi Jana zabiorą jej dom. Pod most nie pójdzie. Uprzątnęła drewutnię. Kupiła sznur.

Co powinien zrobić dłużnik?

Upewnić się, że osoba, która działa na rzecz wierzyciela, jest do tego uprawniona, lub czy firma windykacyjna odkupiła od wierzyciela dług.

Dokładnie przeczytać umowę, by nie popaść w kolejne długi: np. zobowiązanie wynosi 2 tys., a jakiekolwiek opóźnienie w jego spłacie grozi naliczeniem wyższych odsetek niż poprzednio.

Przekazując windykatorowi pieniądze lub rzeczy materialne, zawsze żądać pokwitowania.

Jeżeli windykator nie wzbudza naszego zaufania, nie podejmować żadnej rozmowy i kontaktować się z nim wyłącznie za pomocą adwokata lub radcy prawnego.

Czego nie wolno windykatorowi?

Posługiwać się w stosunku do dłużnika formami nacisku, które miałyby charakter groźby karalnej.

Zajmować należących do niego przedmiotów (to bezprawne zabranie mienia), chyba że obie strony podpisały umowę, zgodnie z którą dłużnik godzi się w zamian na umorzenie należności.

Wchodzić siłą do mieszkania dłużnika - to może tylko komornik.

Fotografować majątku dłużnika.

Rad udzielał  mec. Krzysztof Topolewski z kancelarii prawnej Sowisło & Topolewski w Poznaniu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2010