Kontynent gorszego sortu

Jak dotąd zbadaliśmy około pięć procent dna oceanicznego. Co mogliśmy przegapić? Grupa geologów ogłosiła niedawno, że cały kontynent.

07.05.2017

Czyta się kilka minut

Nowa Zelandia widziana z kosmosu / Fot. NASA / Domena Publiczna
Nowa Zelandia widziana z kosmosu / Fot. NASA / Domena Publiczna

Liczba kontynentów wydaje się czymś równie stałym i niepodważalnym jak fakt, że Ziemia nie jest płaska. Tymczasem w marcu Towarzystwo Geologiczne Ameryki ogłosiło na łamach czasopisma „GSA Today”, że świat „powiększył się” o ósmy kontynent.
Zelandia, bo o niej mowa, niemal w całości znajduje się pod powierzchnią Oceanu Spokojnego. Mimo to liczy ok. 5 mln kilometrów kwadratowych. To sporo mniej niż najmniejsza w dotychczasowym gronie kontynentów Australia, ale kilka razy więcej niż wszystkie znane nam mikrokontynenty. Gdyby wypuścić całą wodę z Oceanu Spokojnego, okazałoby się, że Nowa Zelandia jest najwyżej położoną częścią Zelandii. Poza tym do „nowego” kontynentu należą również wyspy Nowej Kaledonii, Norfolk oraz Lord Howe.

Stara Zelandia

W środowisku geologów informacje na temat podwodnego kontynentu u wschodnich wybrzeży Australii nie są niczym nowym. Do obiegu naukowego termin „Zelandia” wprowadził ponad 10 lat temu Bruce Luyendyk z Uniwersytetu Kalifornijskiego. „To nie jest nagłe odkrycie, ale stopniowe uświadomienie. W przeszłości nie mieliśmy zgromadzonych danych lub pewności co do interpretacji, żeby stworzyć to opracowanie” – napisali naukowcy w czasopiśmie „GSA Today”.

Pomiary satelitarne wykonane przez zespół dr. Nicka Mortimera wykazały, że badane terytorium połączone jest wspólną kontynentalną skorupą. Analiza próbek skalnych pozwoliła stwierdzić, że Zelandia – podobnie jak Antarktyda i Australia – była częścią Gondwany, ale odłączyła się od niej ok. 60–85 mln lat temu. Całość ma wyraźnie zarysowane granice, odznacza się różnorodnością skał i spełnia jeszcze kilka kryteriów, dzięki którym można uznać dany ląd za kontynent.

Nie oznacza to jednak, że znane nam atlasy geograficzne trzeba zmieniać. Nie ma bowiem sztywnych kryteriów ani międzynarodowego ciała władnego stwierdzić, że jedne ziemie są kontynentem, a inne nie. Nie doczekaliśmy się dotąd uniwersalnej definicji kontynentu. Dawna geografia fizyczna za kontynenty uznawała jedynie tzw. wyspy świata. W tym rozumieniu na ziemi istniały jedynie trzy kontynenty: wielki mundus tripartitus – „świat na trzy części podzielony”, na który składały się Europa, Azja i Afryka. Później do tego grona dołączały odkryte w epoce nowożytnej Ameryki, Australia i Antarktyda.
Geografia helleńska zamiast na kontynentach skupiała się raczej na częściach świata. Rozróżniała dwie: Europę i Azję. Przy czym – wedle Herodota – ich wzajemne położenie umieszczało Europę na północy (a nie na zachodzie), Azję zaś na południu (zamiast na wschodzie). Istniała jednak świadomość, że poza mundus tripartitus są inne lądy. Żyjący w II wieku n.e. Ptolemeusz podejrzewał, że w okolicy bieguna południowego znajduje się jeszcze jeden kontynent, tzw. Terra Australis Incognita (łac. Nieznany Południowy Ląd). Na początku XVII w. jako pierwsi dotarli do niego holenderscy podróżnicy, dlatego przez niemal 200 lat Australia znana była jako Nowa Holandia.

Koniec Europy

Nie ma geograficznych argumentów, by uznać Europę, najdalej na zachód wysunięty fragment Eurazji, za oddzielny kontynent. Już nestor brytyjskiej historii oraz filozofii Arnold J. Toynbee w swoim „Studium historii” pisał: „Istnieje bezsporna geograficzna realność, którą nazywamy Eurazją. Jest ona tak obszerna i tak nieregularnie ukształtowana, że możemy oderwać od niej dla badawczej wygody pewną liczbę subkontynentów. Z tych ostatnich najwyraźniej zarysowanym – dzięki himalajskiej granicy lądowej – są Indie. Innym takim subkontynentem jest Europa”.

Naturalne przeszkody – rzeki, morza, pasma górskie – z pewnością ułatwiają podział wielkich mas lądu na mniejsze jednostki. Ocean między Ameryką a Eurazją czy morze między Europą a Afryką – to są konkrety. Jeśli zaś tych brakuje, wchodzi się w politykę. I kulturę. Dla starożytnych Greków Morze Śródziemne nie było przecież żadną granicą. Z kolei rzymskim arystokratom żyjącym w Aleksandrii nawet przez myśl nie przeszło, że mieszkają w Afryce.

Granica lądowa między Europą i Azją jest – i zawsze była – jeszcze bardziej umowna. Tutaj geografia czy geologia też miesza się z polityką. Dla starożytnych granicą Europy – jednocześnie świata cywilizowanego – był Don. Dalej leżały tereny Scytów i Sarmatów. W czasach nowożytnych granicę tę stanowiła linia od jeziora Ładoga przez Dniepr do Morza Czarnego. Później stale się ona przesuwała na Wschód: była kojarzona z biegiem linii Dolnego Donu, Wołgi i Kamy, aż sięgnęła gór Ural. Dziś pasmo Uralu oraz Kaukaz są chyba najczęściej postulowanymi „naturalnymi” granicami Europy.

Geolodzy mają bardzo jednoznaczny punkt widzenia na ten problem. Zdaniem tych, którzy zajmują się historią Ziemi (a nie ludzi i tworzonych przez nich cywilizacji), Europa i Azja tworzą jedną całość, tym samym istnieje jedynie sześć kontynentów geologicznych. Podstawową słabością tego kryterium jest fakt, że płyty tektoniczne czy kratony, czyli twarde, niepodzielone części skorupy ziemskiej, niekoniecznie pokrywają się z geograficznymi kontynentami. Granica między Afryką i Europą jeszcze się zgadza – odpowiednie płyty stykają się pod Morzem Śródziemnym. Ale wschodnia Syberia niemal w całości znajduje się już na płycie północnoamerykańskiej.

Granice między płytami kontynentalnymi mają tę niewątpliwą zaletę, że są łatwe do wyznaczenia. Widać je gołym okiem – choć większość biegnie dnem oceanów. Weźmy rubież dzielącą płytę północnoamerykańską od euroazjatyckiej. Liczy ona 16 tys. kilometrów i biegnie przez środek Oceanu Atlantyckiego. Jest to tzw. Grzbiet Śródatlantycki, gigantyczna „blizna”, która została po oddzieleniu Ameryk od Europy i Afryki miliony lat temu. Jeden z niewielu odcinków grzbietu położony nad powierzchnią wody znajduje się w Islandii. Dla badaczy geologicznej przeszłości Ziemi stanowi ona kopalnię wiedzy. Dolina Thingvellir na południowym zachodzie Islandii jest bowiem jedynym miejscem na planecie, gdzie można przespacerować się szczeliną między dwiema płytami kontynentalnymi. Nikt przy zdrowych zmysłach nie podnosi jednak argumentu na rzecz podziału Islandii na część euroazjatycką i amerykańską.

Mini i mikro

Na powierzchni Ziemi istnieje także wiele mniejszych jednostek tektonicznych. Mamy płytę indyjską (czy też dekańską), która odłączyła się od wschodnich wybrzeży Afryki ok. 90–50 mln lat temu, po czym wbiła w azjatyckie podbrzusze, wypiętrzając przy okazji Himalaje. Geologiczne argumenty na rzecz uznania Indii za oddzielny kontynent mają solidne podstawy. Co jednak z mniejszymi płytami, np. karaibską? Geologicznie jest to oddzielny kontynent, z punktu widzenia geografii fizycznej już niekoniecznie. Aby uniknąć dalszych kontrowersji, geografia wprowadziła w życie nowe pojęcia, jak subkontynent, a ostatnio mikrokontynent.

Na fali dyskusji o statusie Zelandii Richard Ernst – geolog z Carleton University w Ottawie – zaproponował niedawno na swoim blogu rozwiązanie kompromisowe. „Czemu nie nazwać Zelandii minikontynentem?” – napisał. Potem można by iść za ciosem. W 2013r. Lewis Ashwal z Uniwersytetu Witwatersrand w RPA ogłosił, że na dnie Oceanu Indyjskiego (między Madagaskarem a Indiami) znajduje się nieznany wcześniej ląd. Mauritia – jak nazwali ją uczeni – została zatopiona ok. 84–60 mln lat temu, a jedynymi widocznymi po niej pozostałościami są Seszele i wyspa Reunion. Wiadomo, że Mauritia została porozcinana przez podwodne grzbiety oceaniczne. Dzieła zniszczenia dopełniły erupcje wulkanów, które ostatecznie zakryły zatopiony ląd nowymi masami lawy.

Naukowcy domyślają się, że dno oceanów wciąż skrywa pozostałości innych mikrokontynentów. Przypadek Zelandii czy Mauritii jednocześnie potwierdza, jak słabo znamy naszą planetę. Według obliczeń amerykańskiej Narodowej Służby Oceanicznej i Meteorologicznej (NOAA) do tej pory zbadaliśmy jedynie 5 proc. ogólnej powierzchni dna oceanicznego. Więcej wiemy na temat Księżyca czy Marsa niż o tym, co znajduje się u nas pod wodą. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2017