Koniec lewicy, której nie było

Polscy politycy, od Dudy i Kukiza po Komorowskiego i Millera, wciąż posługują się hasłami, które nie opisują realnych konfliktów społecznych. Sytuację może zmienić – i pomóc w odrodzeniu lewicy – powrót do myślenia kategoriami klasowymi.

07.06.2015

Czyta się kilka minut

Liderzy SLD, 30 maja 2015 r. / Fot. Paweł Supernak / PAP
Liderzy SLD, 30 maja 2015 r. / Fot. Paweł Supernak / PAP

Słaby wynik Magdaleny Ogórek w wyborach prezydenckich i niskie notowania SLD są najnowszym dowodem głębokiego kryzysu polskiej lewicy partyjnej. Choć w latach 90. to o prawicy mówiło się, że toczy wewnętrzne wojenki i nie jest w stanie stworzyć formacji zdolnej skutecznie walczyć o głosy, po aferze Rywina i kolejnych rozłamach w SLD okazało się, że lewicę czeka podobny los. Wprawdzie mimo utraty władzy Sojusz zdołał wywalczyć dwucyfrowe wyniki w wyborach parlamentarnych z 2005 i 2007 r., ale z dzisiejszej perspektywy było to jedynie odwlekanie porażki. W 2011 r. partia dała się wyprzedzić Ruchowi Palikota i PSL, zdobywając po raz pierwszy mniej niż 10 proc. głosów. Teraz SLD może liczyć na 4 proc. poparcia, a partia Palikota, która flirtowała z lewicowymi hasłami i miała ambicję zagospodarowania wyborców SLD, poszła w rozsypkę i w sondażach z początku czerwca wypada jeszcze gorzej.

Czy wszystko to znaczy, że na polskiej scenie politycznej nie ma już miejsca na lewicę? Niekoniecznie, ponieważ prawdziwej socjaldemokratycznej lewicy parlamentarnej tak naprawdę w Polsce po 1989 r. nie mieliśmy. I nie chodzi mi wcale o powtórzenie łatwego zarzutu, że wywodzący się z PZPR Sojusz Lewicy Demokratycznej nie zasługuje na miano autentycznej socjaldemokracji jako partia o korzeniach postkomunistycznych. Lewica zniknęła z polskiej polityki, bo żadna znacząca polska siła polityczna nie odważyła się po upadku „żelaznej kurtyny” przemyśleć na nowo interesu klasowego.

Trzecia droga donikąd

W odwrocie od myślenia kategoriami klasowymi polscy politycy nie byli oczywiście osamotnieni. Kiedy zniknął dwubiegunowy podział świata i z dwóch rywalizujących ze sobą wizji „raju” ostała się jedna, konsumpcyjna, to kategorie klasowe używane w tej drugiej, niosącej obietnicę świata bez klas, uznano za anachroniczne.

Słynny brytyjski socjolog Anthony Giddens, który miał za kilka lat zostać doradcą premiera Tony’ego Blaira, przekonywał w książce „Poza lewicą i prawicą” z 1994 r., że role społeczne są w coraz mniejszym stopniu zdefiniowane przez przynależność do danej warstwy społecznej czy grupy zawodowej, a w coraz większym determinuje je potrzeba samorealizacji i budowania własnej, szczególnej tożsamości. Skoro wszyscy jesteśmy wyjątkowi, to łączą nas już nie wyzwania polityczne i społeczne, ale biologiczne i naturalne, np. troska o zdrowie czy środowisko. Ponowoczesne społeczeństwo według Giddensa nie jest już areną walk klasowych, ale przestrzenią, w której jednostki mobilizują się wokół wspólnych problemów wykraczających poza ustrój gospodarczy.

To ta perspektywa była u źródła narodzin polityki „trzeciej drogi”, podchwyconej przez Blaira i Gerharda Schrödera. W ujęciu Giddensa jej zasadniczym celem było „prowadzenie obywateli poprzez największe rewolucje naszych czasów: globalizację, przemiany w życiu osobistym i w naszej relacji do przyrody”. Za rewolucje uchodziły w tej perspektywie nie gwałtowne przewroty polityczne, ale wielkie procesy społeczne. W przeciwieństwie do wcześniejszego rozumienia, w perspektywie „trzeciej drogi” rewolucyjne przemiany nie miały dających się jasno określić sprawców w postaci konkretnej partii, sekretnej organizacji czy klasy społecznej. Były skutkiem zmian tak złożonych, że właściwie znikało ich autorstwo. A skoro tak, to znikała również możliwość „robienia” rewolucji.

„Trzecia droga” była w istocie europejską odpowiedzią na amerykańską narrację o końcu historii.

W wersji zwulgaryzowanej przez przywódców brytyjskiej i niemieckiej lewicy stanowiła próbę unieważnienia dawnych konfliktów klasowych i zastąpienia polityki emancypacji polityką powszechnego dobrobytu. Recepta była zwodniczo prosta – najpierw wolny rynek wypracuje dobrobyt, a potem państwo upowszechni go za pomocą łagodnej polityki redystrybucyjnej. Niestety, drugi etap tego procesu okazał się równie trudny do zrealizowania, co nadejście społeczeństwa bezklasowego w krajach realnego socjalizmu.

Radykalny centryzm żelaznego kanclerza

Nie przeszkodziło to politykom polskiej lewicy postkomunistycznej uchwycić się owej „trzeciej drogi” jako recepty na połączenie zamożności ze sprawiedliwością społeczną. Leszek Miller powtarzał do znudzenia, że „aby dzielić majątek, trzeba go najpierw wypracować”. W pejzażu społeczno-politycznym Polski po 1989 r. była to zrozumiała, choć na dłuższą metę nieskuteczna strategia. Jej celem było z jednej strony ukazanie SLD jako lewicy przyjaznej rynkowi i duchowi przedsiębiorczego indywidualizmu, a zarazem dostrzegającej konieczność redystrybucji. Pozwalała uspokajać biznes, zaniepokojony perspektywą objęcia gospodarczych sterów przez postkomunistów, a zarazem grać na nostalgii części społeczeństwa za poprzednim ustrojem.

Doktryna „trzeciej drogi” umożliwiała partiom określającym się jako lewicowe prowadzić w wielu dziedzinach politykęsprzeczną z ideałami lewicy. Partia Pracy pod kierownictwem Blaira wprowadziła płacę minimalną, ale nie przeszkodziło jej to prywatyzować szkolnictwa i służby zdrowia oraz zwiększać uprawnień policji. Ukoronowaniem całkowicie nielewicowych poczynań prowadzonych pod hasłem „radykalnego centryzmu” było posłanie brytyjskich wojsk do Iraku.

Podobnie wyglądał „radykalny centryzm” polskich zwolenników „trzeciej drogi” z SLD, którzy nie uważali liberalizacjikodeksu pracy czy likwidacji Funduszu Alimentacyjnego za zdradę lewicowych ideałów. Nie widzieli też problemu w udziale polskich wojsk w interwencji irackiej czy przyzwoleniu na zorganizowanie w kraju tajnych więzień CIA. Reakcja Leszka Millera na niedawny wyrok Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, który orzekł, że polski rząd, przyzwalając na działanie więzień, złamał Europejską Konwencję Praw Człowieka, każe sądzić, że polski „radykalny centryzm” nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

Tyle że jego ostatnie słowo zdaje się coraz mniej obchodzić wyborców, wychodzących z całkiem rozsądnego założenia, że zamiast głosować na lewicę sięgającą po prawicowe rozwiązania, lepiej wesprzeć prawicę, która zabiega o ich poparcie, proponując elementy lewicowej polityki socjalnej.

Pułapka praw człowieka

Przyjęcie doktryny „trzeciej drogi” tłumaczy stopniową utratę wiarygodności przez lewicę, która z jej pomocą usiłowała odkleić od siebie łatkę postkomunizmu, ale nie wyjaśnia, dlaczego obok niej nie wyrosły formacje lewicowe o innym, opozycyjnym rodowodzie. Po przejęciu władzy w Europie Środkowej przez partie komunistyczne pierwsze poważne głosy domagające się reformy systemu wyszły przecież nie ze środowisk prawicowych (te były już w większości krajów skutecznie spacyfikowane), ale z kręgów lewicy, domagającej się spełnienia choć części emancypacyjnych obietnic. Dlaczego zatem ruch dysydencki, zawdzięczający swe miano nie radykalnej opozycji do władzy komunistycznej, ale próbom jej zreformowania i odzyskania dla społeczeństwa, w pewnym momencie pożegnał się z własną lewicowością?

Wielu badaczy (np. autor znaczących prac „Solidarność a polityka antypolityki” i „Klęska »Solidarności«”, David Ost) wskazuje, że znaczenie miało tu sięgnięcie po język praw człowieka jako narzędzia pozwalającego wyrażać sprzeciw wobec władzy i rozliczać ją z niespełnionych obietnic. Język konfliktu klasowego nie był atrakcyjnym narzędziem walki o upodmiotowienie społeczeństwa w krajach, gdzie zawłaszczyła i zużyła go państwowa propaganda. „Władza ludowa”, „państwo chłopów i robotników” – te hasła po dekadach ich fasadowego użytku nie nadawały się do mobilizowania sprzeciwu.

Kategoria praw człowieka pozwalała więc porzucić hasła uznane przez wielu za skompromitowane. Pozwalała też zawiązać sojusz z Kościołem, który nie przystałby na wspólne działania polityczne prowadzone pod hasłem prawdziwego wyzwolenia klas pracujących. Po podpisaniu Aktu końcowego Konferencji w Helsinkach z 1975 r. dysydenci posługujący się tą kategorią mogli również odwoływać się do porozumienia międzynarodowego, które podpisały ich państwa, zobowiązując się do „poszanowania podstawowych praw i wolności człowieka”.

Wybór praw człowieka jako narzędzia walki z komunistyczną władzą nazywającą samą siebie ludową był uzasadniony ze strategicznego punktu widzenia i przyniósł imponujące rezultaty polityczne. Niestety sprawił również, że wielu lewicowych, antykomunistycznych inteligentów uwierzyło, że podziały klasowe nie mają już znaczenia, a skoro tak, to trwający przy nich ludzie pracy należą do kategorii homo sovieticus są roszczeniowcami, którzy nie potrafią odnaleźć się w nowej rzeczywistości.

Jak to ujął David Ost w rozmowie, którą przeprowadziłem z nim w 2007 r., „zniknięcie pojęcia klasy z języka polskiej debaty publicznej było zrozumiałe, ale niefortunne. Po 1989 r. Polacy mówili, że chcą budować »normalne społeczeństwo«, »normalny system«. Rozumiano przez to ład, w którym istnieją nowe elity, zaś robotnicy przestają mieć wpływ na cokolwiek. Nikt jednak nie przyznałby wówczas, że powstaje »społeczeństwo klasowe«”. Jeśli zgodzić się z tą diagnozą, to paradoksalnie normalność po 1989 r. oznaczała dla wielu dysydentów nową wersję spełnionego snu komunistów; społeczeństwo, w którym podziały klasowe stopniowo zanikają, bo inteligenci, na wzór partii komunistycznej, doskonale rozumieją i reprezentują interesy wszystkich klas.

Podziały klasowe nie zniknęły jednak tylko dlatego, że uznano je za nieważne albo zastąpiono ogólnymi kategoriami praw człowieka i godności ludzkiej. Ignorowane, znalazły wyraz w sporach o tożsamość. Skoro ci, którzy twierdzili, że reprezentują klasy pracujące, prowadzili politykę społeczno-ekonomiczną sprzeczną z ich interesami, to rozczarowani wyborcy poparli prawicę, która przynajmniej twierdziła, że podziela ich wartości.

Powrót klas

Jeszcze do niedawna zniknięcie klas społecznych z przekazu politycznego głównych polskich partii nie było niczym szczególnym na tle zachodnich demokracji. Amerykańskie inwazje w Afganistanie i Iraku przyniosły jednak pierwsze rysy na piedestale „radykalnego centryzmu”: odezwały się głosy lewicowych intelektualistów, którzy jak Tony Judt twierdzili, że lewica zdradza swoje ideały, popierając bez zastrzeżeń, w imię ogólnie zdefiniowanych praw człowieka i swobód demokratycznych, politykę zbrojnego interwencjonizmu prezydenta George’a W. Busha. W społeczeństwach, które o wojnach toczących się w odległych zakątkach globu słyszały jedynie z radia i telewizji, te głosy brzmiały jednak słabo i nie wystarczyły do tego, żeby skłonić opinię publiczną do przemyślenia kategorii lewicowości. W Polsce zredukowano je wręcz do histerycznego pisku pacyfistycznych marzycieli nierozumiejących geopolitycznej konieczności.

Potem jednak wybuchł kryzys ekonomiczny. Połączeni widmem pauperyzacji związkowcy i studenci zaczęli okupować Wall Street, młodzi hiszpańscy oburzeni solidaryzowali się z maszerującymi na Madryt górnikami. Aby mogła się pojawić ta nowa solidarność, dotknięte kryzysem gospodarczym społeczeństwa musiały na nowo odkryć pojęcie klasy.

W Polsce, gdzie duża część społeczeństwa jako punkt odniesienia traktowała gospodarkę niedoboru, a szczególnie jej wyjątkowo dotkliwą dekadę schyłkową, protesty wybuchające we względnie zamożnych z naszego punktu widzenia krajach, takich jak Hiszpania czy Grecja, wydawały się jednak fanaberią konsumpcyjnych społeczeństw przywykłych do życia na kredyt. Ten punkt widzenia dodatkowo wzmacniała narracja o „zielonej wyspie”, która zdołała zachować wzrost gospodarczy w czasie najgorszego załamania na Zachodzie.

Krajobraz po trzęsieniu ziemi

Wyniki ostatnich wyborów prezydenckich i sondaże przed zbliżającymi się wyborami parlamentarnymi sugerują jednak, że po latach, kiedy niezadowolenie klas społecznych uważających się za pomijane i niereprezentowane dawało się utrzymać w ryzach za pomocą starych haseł odziedziczonych po „trzeciej drodze” i ruchu dysydenckim, następuje polityczne trzęsienie ziemi. „Zielona wyspa” PO, przypominająca hasła o wypracowywaniu na wolnym rynku wspólnego dobrobytu, ani powoływanie się przez Bronisława Komorowskiego podczas debaty prezydenckiej na opozycyjny rodowód nie są już w stanie odwrócić uwagi od realnych konfliktów społecznych.

Problem w tym, że wobec zaniku tradycyjnych lewicowych kategorii opisu tych konfliktów znajdują one wyraz albo w hasłach zastępczych, jak lansowane przez Pawła Kukiza JOW-y, albo kanalizowane są w sporach tożsamościowych – stąd np. nagły powrót Andrzeja Dudy do sporu o Jedwabne i „dobre imię narodu polskiego”. Prawica, która jest równie nieprzygotowana do mówienia językiem klasowym, co znajdująca się w rozsypce stara lewica, może wywalczyć za pomocą tych chwytów chwilowe zwycięstwo. Ale jeśli nie zdoła przekuć go w program społeczno-gospodarczy odpowiadający na potrzeby bezrobotnych, studentów, rolników i robotników, czyli tych grup, w których Andrzej Duda odniósł wyraźne zwycięstwo, to zastępcza prawicowa retoryka zużyje się równie szybko, co lewicowe marzenia o „trzeciej drodze”.

Powrót klas do języka politycznego wydaje się nieuchronny. Wraz z nim ma szansę dojść do głosu nowa „nowa lewica”, która wróci do fundamentalnych kwestii gospodarczych i społecznych, opisze rzeczywiste konflikty i wyrazi oczekiwania tych, którzy uważają, że są w nich przegrani.

Nie oznacza to mechanicznego, bezrefleksyjnego stosowania podziałów klasowych z przeszłości. Struktura społeczna i gospodarcza wygląda dziś w Polsce inaczej niż w latach tuż po II wojnie światowej. Niepewny zatrudnienia absolwent wyższej uczelni ma dziś o wiele więcej wspólnego z łatwo zastępowalnymi przez pracodawcę kasjerką czy magazynierem niż z prezesem wielkiej firmy. Formacja, która nie tylko dostrzeże tę zbieżność interesów (na razie wydaje się ją zauważać jedynie nowo powstała Partia Razem), ale zdoła przekuć ją w skuteczną mobilizację polityczną, ma szansę stać się znaczącą socjaldemokratyczną lewicą. Formacją, której na polskiej scenie politycznej tak naprawdę nigdy po 1989 r. nie mieliśmy. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, historyk idei, publicysta. Szef działu Obywatele w forumIdei Fundacji im. Stefana Batorego, zajmuje się ruchami i organizacjami społecznymi oraz zagadnieniami sprawiedliwości społecznej. Należy do zespołu redakcyjnego „Przeglądu Politycznego”. Stale… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2015