Koniec ery jurajskiej

W atmosferze skandalu z piastowanego przez 18 lat stanowiska mera Moskwy został usunięty Jurij Łużkow. Kim był polityk, który przez niemal dwie dekady trzymał w garści rosyjską stolicę? I co jego upadek mówi o dzisiejszej Rosji?

05.10.2010

Czyta się kilka minut

Jurij Łużkow, "niezatapialny" włodarz rosyjskiej stolicy, świetnie dawał sobie radę w szalonych latach 90. Owszem, przeżył potem polityczną "śmierć kliniczną" na niebezpiecznym zakręcie przełomu wieków. Ale szybko przyswoił sobie nowe zasady mimikry, obowiązujące w putinowskiej "suwerennej demokracji". I oto teraz, nieoczekiwanie, wykopyrtnął się na progu epoki deformacji rządzącego Rosją duumwiratu Putin-Miedwiediew.

Jego odejście wieńczy długoletni proces pozbywania się z elity władzy pojelcynowskich dinozaurów. I otwiera nową erę potyczek o sfery wpływów w ścisłym gremium decyzyjnym.

Łużkow, swój chłop

Wypłynął na burzliwej fali przemian epoki wczesnego Jelcyna. Oddanie mu stanowiska w 1992 r. - z rekomendacji pierwszego mera Moskwy Gawriła Popowa - było symboliczne: rosyjscy demokraci, wspierający wtedy Jelcyna w walce z partyjnym "betonem" i przeżytkami systemu sowieckiego, okazali się za słabi i zaprosili do współpracy ludzi, którzy lepiej radzili sobie z rzeczywistością i rodzącym się nowym kapitalizmem.

Łużkow czuł się na tym polu doskonale - dzielił i rządził, w lot chwytał, skąd wieje wiatr, łączył stare z nowym. Szacunek wśród beneficjentów przemian zyskał dzięki umiejętnym rozgrywkom przy rozdzielaniu sfer biznesowych wpływów. A popularność wśród tych, którzy nie "załapali" się na słodkie pierniki redystrybucji postradzieckiego majątku, zapewnił sobie, tworząc rozwidlony system łaskawych darowizn: dodatków do pensyjek milicyjnych, nauczycielskich i lekarskich, dodatków do emerytur czy dopłat do biletów komunikacji dla weteranów.

Za jego czasów powstała sieć powiązań towarzysko-biznesowych: najbliżsi współpracownicy i ich zausznicy cieszyli się przywilejami biznesowymi, a dzięki powiązaniom w merostwie wyrastały całe fortuny.

Najwięcej uwagi przyciągała firma Inteco, należąca do żony mera - energicznej Jeleny Baturinej. Dziś jej majątek szacowany jest na 2,9 mld dolarów (jest najbogatszą kobietą w Rosji, trzecią na liście najbardziej majętnych kobiet świata). Tymczasem w latach 90. Baturina zaczynała od zaopatrywania moskiewskich barów w plastikowe talerzyki, a stadionów w plastikowe krzesełka. Dopiero ostatnia dekada przyniosła jej olbrzymie, najbardziej lukratywne kontrakty budowlane, dzięki którym "kobieta z plastiku" zyskała miano "carycy betonu".

Niedoszły premier

Sam mer chętnie prezentował się w telewizji jako troskliwy gospodarz stolicy. Jeździł z niespodziewanymi wizytami na budowy - a budował wiele i wedle własnego, niezbyt wyszukanego gustu. Organizował imprezy masowe z ludowym przytupem. Stawiał w reprezentacyjnych miejscach koszmarne rzeźby autorstwa nadwornego artysty Ceretelego. Odbudował świątynię Chrystusa Zbawiciela, wysadzoną w latach 30. w powietrze na polecenie Stalina. I zarazem bezceremonialnie obchodził się z historycznym obliczem miasta.

Wraz z rozwojem imperium biznesowego rosły też apetyty polityczne moskiewskiego hospodara.

Moskwa ma w rosyjskim systemie gospodarczo-politycznym miejsce wyjątkowe. Owszem, niemal wszędzie na świecie stolice przyciągają kapitały, najzdolniejszych ludzi i najciekawsze idee. Ale Moskwa ma - wobec ogromnych obszarów rosyjskiej prowincji - przewagę wprost miażdżącą: "przelewa" się przez nią 80 proc. strumienia pieniędzy, jakie w ogóle kręcą się w rosyjskiej gospodarce. Kontrolowanie tych pieniędzy należało w pewnej (całkiem sporej) części do Łużkowa i jego ekipy.

Na takim podglebiu łatwo wyhodować w sobie pragnienie zajęcia najwyższych stanowisk w państwie. A okazja do skoku na federalne fotele nadarzyła się, gdy władza wymykała się z rąk słabnącego i schorowanego Jelcyna pod koniec lat 90. Wraz z kolegami-gubernatorami Łużkow założył wtedy partię "Ojczyzna-Cała Rosja", która miała ambicje wygrania wyborów do Dumy w 1999 r. Filar partii, ówczesny premier Jewgienij Primakow, miał potem wystartować w wyborach prezydenckich - w razie jego wygranej to Łużkow zostałby premierem.

Jednak plan się nie powiódł: Primakow został przez Jelcyna odwołany, a jego miejsce zajął kandydat Kremla do sukcesji po Jelcynie: nikomu wtedy nieznany Władimir Putin.

Mistrz politycznej mimikry

Partia Łużkowa przegrała wybory w 1999 r. Zaczynała się nowa epoka: era Putina. Młody lider przyciągnął do Moskwy i do władzy swoich petersburskich kolegów z tamtejszego merostwa i służb specjalnych. Stworzyli hermetyczną ekipę, stopniowo wycinali przeżytki poprzedniej epoki. Zdawać by się mogło, że Łużkow - stary partyjny aparatczyk średniego szczebla, który obrósł w biznesowe piórka za Jelcyna - nie ma czego szukać w ekipie Putina. Tym bardziej że dopiero co krzyczał na całe gardło, iż chce wygrać wybory.

Jednak Łużkow wykonał błyskawiczny zwrot przez rufę - i już dwa miesiące później popierał Putina. Zachował stanowisko. Za jaką cenę? Tego pewnie nigdy się nie dowiemy. Dość, że schował swoje ambicje polityczne na dno kuferka, a sam kuferek zaczął zapełniać wszelakimi dobrami jeszcze szybciej niż dotąd. Być może ceną, jaką zaoferował Putinowi, było zapewnienie, że Moskwa zawsze będzie głosować zgodnie z oczekiwaniami Kremla. Jeśli dał słowo w tej sprawie - to go dotrzymał w całej rozciągłości. W kolejnych, coraz bardziej malowanych wyborach parlamentarnych i prezydenckich moskiewski okręg wyborczy wypadał w oczach władz dobrze, a nawet bardzo dobrze.

Łużkow przyswoił nowe zasady gry: nie wychylać się i nie zbliżać do krawędzi peronu, na którym stoją ludzie, którzy politykę zagarnęli na wyłączność. W wielką politykę bawił się jedynie wtedy, gdy było to wygodne Kremlowi. Zwykł np. jeździć do Sewastopola i głosić, że Krym jest rosyjski, bo Chruszczow oddał go Ukraińskiej SRR nielegalnie. Wspierał też moskiewskimi pieniędzmi różne przedsięwzięcia w Sewastopolu, np. zbudował domy dla oficerów Floty Czarnomorskiej. Za te wystąpienia został przez ówczesne władze ukraińskie ogłoszony persona non grata. Dziś, po dymisji, mieszkańcy Sewastopola odpłacają mu się za dawną pomoc: aż 56 proc. deklaruje, że chciałoby Łużkowa na stanowisku mera ich miasta.

Tymczasem mijały lata putinowskiej quasi-stabilizacji, coraz mocniej lakierowane, a człowiek w swojskiej kiepce (jak zwie się tradycyjna rosyjska czapka z daszkiem, ulubione nakrycie głowy eks-mera) coraz bardziej nie pasował do krajobrazu politycznego i stylu polityki, uprawianej przez Putina i jego ekipę. Choć, co podkreśla wielu rosyjskich publicystów, Łużkow w Moskwie robił tylko to, co Putin na poletku federalnym: pozwalał członkom swego dworu prywatyzować podległe im dziedziny i czerpać zyski. A tak naprawdę, to dziś już nie wiadomo, co jest pierwowzorem, a co naśladownictwem: czy pionowa struktura władzy w Moskwie, czy korporacyjna piramida Federacji Rosyjskiej. Są jak dwie bliźniacze wieże.

Układ - i ten rządzący Moskwą, i ten rządzący Federacją - jest ściśle zhierarchizowany, krytyka nie wchodzi w grę. Łużkow permanentnie procesował się z tymi, którzy wyciągali na widok publiczny korupcję i inne ciemne sprawki władz miasta. Wygrywał zawsze: rozprawy wszak toczyły się przed obliczem sądów miejskich, sowicie finansowanych przez mera.

Wymiatanie starych liści

Wymiana elit regionalnych trwa w Rosji od dawna. Putin jeszcze w pierwszej swej kadencji prezydenckiej ustanowił pozakonstytucyjne ciała, kontrolujące prowincję: okręgi federalne. Prezydenccy pełnomocnicy mieli dyscyplinować rozpasanych miejscowych kacyków. Stopniowo przykręcano im śrubę. Tych, którzy nadal mieli własne ambicje i chęć robienia pieniędzy bez federalnej "kryszy", odwoływano.

W ostatnich miesiącach Kreml ruszył z posad trzech ostatnich Mohikanów - aspirujących kiedyś do odgrywania samodzielnej roli politycznej wieloletnich regionalnych przywódców: prezydenta Szajmijewa w Tatarstanie, Rachimowa w Baszkirii i Ilumżynowa w Kałmucji. Najpierw rozmiękczano grunt "operacjami specjalnymi" (podgryzanie w mediach, desant "doradców" z Kremla, straszenie wyrokami sądowymi), po czym skruszony delikwent odchodził na własną prośbę, a na pożegnanie dostawał order. W zależności od umowy, zachowywał też część "folwarku".

Podobny schemat pozbywania się niewygodnego już mera zamierzano zastosować w Moskwie. Ale tu machina się zacięła: Łużkow głośno oznajmił, że odchodzić nie chce.

Dlaczego nie skorzystał z polubownego rozwiązania i rozstania typu "klapa-graba-goździk", zastosowanego łaskawie wobec innych namiestników, i poszedł na wojnę z naczalstwem? Jednoznacznej odpowiedzi nie ma. Są liczne spekulacje. Media huczały, że sprawa odwołania Łużkowa poróżniła dwóch członków duumwiratu: Miedwiediew podobno bardzo chciał odwołać Łużkowa, a Putin rzekomo nie chciał. Łużkow zaś celowo szedł na udry, aby w tandemie zasiać niezgodę.

Tej publicystycznej tezy nie da się zweryfikować. Przeciw niej świadczą pośrednie poszlaki. Atak na Łużkowa nastąpił z inspiracji ośrodka prezydenckiego: Miedwiediew miał być niezadowolony z wypowiedzi mera, kontestujących jego inicjatywy, i dawał mu do zrozumienia, że mer powinien odejść, najlepiej na własną prośbę. Ale programy telewizyjne i filmy demaskujące nieładne czyny mera (sprzyjanie korupcji, kumoterstwo) wyemitowały stacje telewizyjne kontrolowane przez Putina. Bez jego zgody takie polowanie z nagonką nie mogłoby się odbyć, zwłaszcza na oczach zdumionej ogólnokrajowej publiczności.

Ale o co chodzi?

O konflikcie w tandemie Putin-Miedwiediew wokół dymisji Łużkowa trudno więc mówić (choć, być może, różnice zdań były). Tym bardziej że już po odwołaniu mera premier Putin z akceptacją mówił o decyzji prezydenta, podkreślając, że to prezydent jest zwierzchnikiem mera, a nie odwrotnie.

Łużkow być może liczył na wsparcie Putina, po cichu zabiegał o spotkanie z nim. Ale Putin na spotkanie się nie zgodził i wsparcia tonącemu merowi nie udzielił.

Dziś szanse w samotnej walce z rządzącym tandemem odwołany mer ma znikome. Z chwilą, gdy kilka lat temu weszły narzucone przez Putina przepisy anulujące bezpośrednie wybory gubernatorów (merowie Moskwy i Petersburga mają status gubernatorów), nominacje i dymisje zależą od prezydenta.

Można powiedzieć, że Łużkow, popierając swego czasu - zgodnie z logiką politycznej mimikry - inicjatywę prezydenta znoszącą wybory, sam naostrzył topór, którym teraz prezydent odrąbał mu polityczną głowę. Wobec tego nie ma się do czego odwołać. Tym bardziej że Miedwiediew zastosował bardzo ostre stwierdzenie w formule dymisji: "W związku z utratą zaufania". To wilczy bilet dla Łużkowa.

Teza o podziałach w łonie tandemu jest ciekawa z jeszcze jednego względu: pokazuje, że zgromadzone wokół Putina i wokół Miedwiediewa grupy interesów zaczynają nerwowo przebierać nogami i rozpychać się, szukając dla siebie nowych obszarów rozwoju i wygodnej pozycji startowej przed kolejnymi przetasowaniami, nieuniknionymi w najbliższych dwóch latach: wybory parlamentarne planowane są na rok 2011, a prezydenckie na 2012.

Za murami Kremla

Zachodnim komentatorom bardzo nie przypadła do gustu brutalność, z jaką Kreml zaatakował mera - to wylewanie cebrzyków nieczystości splamiło świetlany wizerunek Miedwiediewa jako modernizatora i reformatora.

Tylko czy to takie dziwne? Gra wewnątrz korporacji toczy się nieustannie, publiczność niewiele o niej wie, bo odbywa się ona za murami. Sprawa Łużkowa jest wyjątkowa właśnie dlatego, że walka "buldogów" została zaprezentowana w ogólnokrajowej telewizji w prime time. Tym samym złamana została niepisana korporacyjna zasada, że o sprawach korporacji rozmawiamy tylko w swoim gronie, bez publiczności. Zresztą zasadę złamał również sam Łużkow, który publicznie krytykował Kreml, a to przecież niedopuszczalne.

Czy teraz straszenie ujawnieniem w telewizji czyichś grzechów będzie obowiązującą metodą wymuszania lojalności członków korporacji? Oręż stosowany w tych korporacyjnych wojnach informacyjnych ma dwa końce: to, co o Łużkowie opowiedzieli dziennikarze wazeliniarskich stacji telewizyjnych, można opowiedzieć również o innych ludziach z piramidy władzy i o całej piramidzie. Rządzi ten, kto decyduje o opublikowaniu haków na tego, kto podpadł albo przestał rozumieć reguły gry.

Jeden z rosyjskich komentatorów zauważył, że opracowany przez pozasystemową opozycję raport "Łużkow. 10 lat" jest bez przeszkód rozprowadzany, rozdawany na ulicach Moskwy i kolportowany w internecie - podczas gdy analogiczny raport, podsumowujący dziesięć lat rządów Putina, jest konfiskowany.

***

Co dalej? Łużkow pójdzie do sądu, aby dochodzić sprawiedliwości w obliczu rozpasania prześladowców? Jednak sąd może wykazać mniej zrozumienia dla mera niż w ubiegłych latach. Zresztą, bardzo możliwe, że samemu merowi przyjdzie odpowiadać za wyciągnięte na widok publiczny grzechy przed obliczem sądu. "Czy Łużkow wyląduje w Butyrkach?" - pyta jeden z komentatorów, zastanawiając się, czy na byłego mera już czeka w słynnym stołecznym więzieniu niewielka i niewygodna cela.

Tymczasem demontaż łużkowowskiego układu władzy w stolicy następuje błyskawicznie. Już zaczęto przegrupowania i dzielenie łupów. A rozgrywka o te łupy toczy się na tle przygotowań do kolejnej odsłony operacji specjalnej "Problem 2012" - ten kluczowy problem sukcesji władzy nie został wszakże rozwiązany.

Ale to temat na inne opowiadanie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
W latach 1992-2019 związana z Ośrodkiem Studiów Wschodnich, specjalizuje się w tematyce rosyjskiej, publicystka, tłumaczka, blogerka („17 mgnień Rosji”). Od 1999 r. stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. Od początku napaści Rosji na Ukrainę na… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 41/2010