Konflikty niekontrolowane

Donald Tusk ma jedną zgryzotę mniej: zagrożenie ze strony PiS iprezydenta jest dziś odwrotnie proporcjonalne do siły ich ataków. Strategia braci Kaczyńskich bardziej premierowi pomaga, niż szkodzi.

24.12.2007

Czyta się kilka minut

Gdyby w społeczeństwie sporządzić badania rozpoznawalności polityków, Jerzy Polaczek zapewne wypadłby w nich bardzo blado. Inaczej niż Kazimierz Michał Ujazdowski, Paweł Zalewski czy Jarosław Sellin (politycy, którzy do niedawna byli "inteligenckimi" twarzami PiS-u, chętnie zapraszanymi także przez media partii nieprzychylne), minister transportu w rządzie Jarosława Kaczyńskiego nie był ulubieńcem dziennikarzy. Zresztą wcale się do medialnych występów nie rwał, a podczas partyjnych uroczystości nie stawał w pierwszym szeregu. Z poglądów konserwatysta, preferował pracę niespektakularną: budowanie środowiska na poziomie samorządu, gdzie działał, nim poszedł "do Warszawy" (w swoim regionie zainicjował m.in. Centrum Kreowania Liderów "Kuźnia").

Mało kto zastanawiał się w ostatnich dniach, co dla PiS-u oznacza odejście Jerzego Polaczka. Uwaga koncentrowała się na zamieszaniu wokół trzech wiceprezesów, z których ostatecznie z partii odeszło dwóch. Tymczasem wystąpienie Polaczka sugeruje, że PiS ma poważniejszy problem, niż się dotąd zdawało. W tym przypadku Kaczyński nie może skwitować zgryźliwie, że mentalnie był on zawsze poza partią - jak ocenił Ujazdowskiego i Zalewskiego (taki zarzut zresztą pokazuje, że Kaczyński z coraz większym trudem toleruje osoby, które nie podzielają w pełni jego wizji świata).

Problem w tym, że wiara lidera PiS w potęgę swojego twardego elektoratu i siłę swojego osobistego przywództwa nie ma potwierdzenia w faktach. O ile w ostatnich wyborach parlamentarnych PO zdobyła głosy aż 95 proc. spośród tych, którzy w 2005 r. w drugiej turze wyborów prezydenckich poparli Donalda Tuska, to PiS z Jarosławem Kaczyńskim na plakatach zdołał przekonać do siebie tylko 63 proc. tych, którzy dwa lata temu zagłosowali na Lecha Kaczyńskiego. Poparcie wśród delegatów na partyjny kongres a poparcie wyborców to jednak coś innego.

W Polsce ok. 60 proc. z tych, którzy idą na wybory, nie głosuje na liderów partyjnych list, ale szuka na nich kogoś, z kim najprędzej się mogą identyfikować, komu ufają, kto dla nich osobiście jest "twarzą" tej partii. To takie właśnie lokalne twarze odpowiadają za co najmniej 10 procent przesunięcia poparcia pomiędzy partiami, w tym za sukces PSL, niemający przesłanek w sondażowym poparciu dla tej partii.

Wracając do porównań ostatnich wyborów parlamentarnych z prezydenckimi. Z tej perspektywy, najlepszy wynik PiS otrzymał w Piekarach Śląskich: tam aż 82 proc. wyborców Lecha Kaczyńskiego sprzed dwóch lat poparło dziś PiS. Piekary - to rodzinne miasto Jerzego Polaczka i jego okręg wyborczy.

Teza, że dziś rozstrzyga się przyszłość PiS, jest już banalna. Banalna była także diagnoza, którą na niedawnym zjeździe PiS postawił Jarosław Kaczyński. Świadczy ona, że władze partii niewiele zrozumiały z tego, co się stało 21 października. Nawet jeśli wystąpienie Kaczyńskiego potraktować jako skierowane do działaczy, a nie wyborców - to problem jest znacznie szerszy niż przegrana w sześciu największych miastach i wśród mieszkających tam inteligentów.

Kaczyński ograniczył się do diagnozy stawianej przez wielu publicystów, np. Cezarego Michalskiego, który w "Dzienniku" (z 14 grudnia) twierdzi, że Polacy podzielili się "klasowo, politycznie i egzystencjalnie na tych, którym się powiodło, i nieudaczników, na zadowolonych, niezadowolonych, na elity i lud. I ten właśnie podział - pisze Michalski - świetnie obsługują Platforma i PiS", przy czym "Kaczyński dostał do obsługiwania niezadowolonych, nieudaczników".

Teza nie wytrzymuje konfrontacji z danymi, które prezentuje na swej stronie internetowej Państwowa Komisja Wyborcza. Wynika z nich, że takie biedne i zapuszczone regiony, jak zachodniopomorskie czy warmińsko-mazurskie (przysłowiowe "wsie popegeerowskie", np. powiat gołdapski), głosowały masowo na Platformę. Okazuje się, że przekaz PiS jest w tych rejonach przyjmowany znacznie mniej entuzjastycznie niż w małopolskich wsiach i miasteczkach, które w porównaniu z dawnymi PGR-ami są wręcz zamożne. Być może tam trzeba pokazywać jakąś inną twarz, inaczej dobierać działaczy. Sama deklaracja, że chce się zabiegać o przychylność danej grupy wyborców, nie wystarcza, jak widać, by taką przychylność osiągnąć.

Jednak nawet przyjmując, że Jarosław Kaczyński faktycznie chce otworzyć swą partię na wielkie miasta i przyciągać inteligentów, to jego czyny idą w zupełnie innym kierunku. Takie, a nie inne rozwiązanie "sprawy trzech wiceprezesów" świadczy o tym, że karność jest ważniejsza niż zniuansowanie swojej oferty. Owszem, odejście z PiS Ujazdowskiego i Zalewskiego to w żadnym wypadku nie jest wyrwanie jej kłów. Są to jednak objawy politycznej próchnicy. Z takimi "ubytkami" we własnych szeregach uśmiechy, które PiS chce kierować do wielkomiejskiej inteligencji, są na pewno mniej zachęcające. Zresztą, uśmiechy kierowane do innych grup także.

Innym elementem strategii zdają się być pojawiające się co chwila napięcia na linii premier-prezydent. Owszem, sytuacje, gdy prezydent chce świętować wejście do strefy Schengen na granicy polsko-litewskiej, a premier osobno, na styku granic Polski, Niemiec i Czech, zaprzeczają temu, że w polskiej polityce wiele się po wyborach zmieniło. Jednak wcale nie muszą one działać na niekorzyść Platformy. Przeciwnie: utrzymywanie "na wolnym ogniu" stanu napięcia z Kancelarią Prezydenta, a nawet kreowanie od czasu do czasu "kontrolowanych konfliktów" (choć mogą one być niekorzystne np. dla spójności polityki zagranicznej) jest w długofalowym interesie Tuska. Albo każdego innego kandydata PO (lub wspólnego PO i PSL) na urząd prezydenta. Łatwiej będzie wówczas w 2010 r. ożywić na nowo mobilizację, która niedawno skutkowała "głosowaniem przeciw Kaczyńskim".

Tak czy inaczej, Donald Tusk na razie ma jedną zgryzotę mniej: zagrożenie dla jego rządu ze strony opozycji jest dziś odwrotnie proporcjonalne do natężenia jej werbalnych ataków. PiS nie pokazało nowych pomysłów na bycie opozycją, poza krytykowaniem wszystkich i wszystkiego (patrz instrukcje do wystąpień medialnych dla posłów PiS) i oczekiwaniem na nową "aferę Rywina", która tym razem pogrążyłaby PO. Szczerzy groźnie zęby, każąc wątpić, czy potrafi coś więcej.

JAROSŁAW FLIS jest socjologiem UJ, zajmuje się badaniem mechanizmów władzy. Stale współpracuje z "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, publicysta, komentator polityczny, bloger („Zygzaki władzy”). Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracuje na Wydziale Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Specjalizuje się w zakresie socjologii polityki,… więcej