Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Niezależnie od tego, jak kończy się ten odcinek, i niezależnie od tego, jak skończy się cała opowieść, jedno jest pewne: filozofia, którą wykłada tu główna bohaterka, stoi na antypodach niesłychanie dziś popularnej filozofii, którą esencjonalnie ujął całkiem niedawno pewien polski aktor. Osiągnąwszy niewątpliwy sukces, a mianowicie otrzymawszy rolę w hollywoodzkiej superprodukcji z hollywoodzkim supergwiazdorem w roli głównej, aktor ów opublikował w mediach społecznościowych wpis z wyrazami radości i wdzięczności. Oraz symptomatycznym wezwaniem. Brzmi ono: „wierzcie w swoje marzenia i nie poddawajcie się”. Nawiasem mówiąc, do czegoś podobnego wezwał niedawno także pewien sportowiec, zajmujący się od kilkunastu lat walkami w klatce, kiedy okazało się, że zmierzy się wkrótce z legendą tego sportu. Jeżeli ja mogłem spełnić swoje marzenia, ty też możesz, nie ma, że się nie chce, do roboty – plus minus w ten sposób brzmiał jego przekaz, również reprodukowany obficie w mediach społecznościowych.
Rozumiem wielką radość z powodu sukcesu, okupionego w obu przypadkach wytężoną, niekiedy do granic możliwości, pracą. Rozumiem także towarzyszące temu subiektywne poczucie, że czynnikiem niezwykle w tym wszystkim ważnym były intensywne pragnienia oraz niemniej intensywne fantazje. Rozumiem wreszcie głębokie przekonanie, że to właśnie te pragnienia i fantazje miały największą moc sprawczą – że to tylko dzięki nim, tylko dzięki ich nieustającej, popychającej do działania obecności wydarzyło się to, co się w końcu i nareszcie wydarzyło.
Rozumiem to, bo i mnie – podobnie jak zapewne znacznej liczbie Czytelniczek i Czytelników, którzy teraz właśnie się nad tym razem ze mną zastanawiają – zdarzają się tego rodzaju, nazwijmy to, interpretacyjne odruchy. Ilekroć mi się jednak zdarzają – bez względu na to, czy w związku z jakimiś zaskakującymi koincydencjami marzeń i rzeczywistości, czy też w trakcie lektury tekstów, które uwodzicielsko przekonują (niby przepowiednie Nostradamusa, o których pisałem tu przed dwoma tygodniami), że jest w naszych losach jakaś ukryta struktura – tylekroć przychodzą mi do głowy argumenty wskazujące klarownie i precyzyjnie, że jest to najczystsza iluzja. Czy raczej, że jest to najczystsza iluzja, która w pewnych szczególnych okolicznościach wydawać się może prawdą. Jakich mianowicie? No właśnie w tych niezwykle rzadkich przypadkach, kiedy marzenia naprawdę się spełniają.
Co z tymi jednak, które – pomimo swojej niebywałej intensywności – nigdy nie doczekują się spełnienia? Co z tymi, dajmy na to, tysiącami utalentowanych aktorek i aktorów, którzy permanentnie marząc o Hollywood i wkładając w realizację tego marzenia wszystkie siły, nigdy nawet nie zbliżają się do roli w hollywoodzkiej superprodukcji? Co z tymi – tych wszak jest na świecie większość – których marzenia nie spełniają się nawet w najdrobniejszym stopniu, a wcale nie dotyczą wielkich ról czy laurów, lecz co najwyżej tego, żeby mieć gdzie spać, co jeść i co pić? Czy ich wiara we własne marzenia jest tak wątła, że aż ostentacyjnie wręcz nieskuteczna?
A może jest to raczej kwestia zwykłej arytmetyki? Wystarczy policzyć, ile – plus minus – hollywoodzkich superprodukcji jest kręconych rocznie, ile w nich da się zagrać wiodących ról, a następnie porównać to z liczbą aspirujących i faktycznie pracujących już w zawodzie aktorek i aktorów pragnących międzynarodowej sławy. Wystarczy także policzyć, ile jest metrów kwadratowych w możliwych do zamieszkania okolicach oceanów, a następnie porównać to z liczbą osób z ogromnym zaangażowaniem marzących o willi z widokiem na ocean.
Wbrew pozorom nie żartuję, ani nawet nie ironizuję. Żyjemy dziś w świecie masywnych, powszechnych i nieustannie pobudzanych marzeń. Żyjemy w świecie wielkiej marzeniowej demokracji, niemal wszyscy bowiem – dzięki internetowi i smartfonom – mamy dostęp do nieprzebranej rozmaitości wyobrażeń szczęścia i życiowego sukcesu. Problem polega jednak na tym, że realne zasoby konieczne do realizacji tych wyobrażeń są nader ograniczone – i cały czas się kurczą. „Spełnianie marzeń” jest zatem dobrem niebywale rzadkim, żeby nie powiedzieć: luksusowym, i dostępnym garstce nielicznych. Tak się sprawy mają zarówno z powodu naturalnych ograniczeń świata, jak i z powodu niesprawiedliwego systemu ekonomicznego, który – faktycznie generując coraz większe nierówności – wciąż karmi nas opowieścią o tym, że jednostka, jeśli tylko bardzo tego pragnie, może wszystko. Jest to oczywiście najlepsza metoda, żeby odwracać naszą uwagę od tego, co faktycznie kształtuje nasz los. I dlatego właśnie księżniczka Rhaenyra przestrzegała krnąbrnego syna przed uleganiem marzeniom i zachęcała, żeby spojrzał na rzeczywistość bez złudzeń.©