Kino na granicy

W Cieszynie działy się rzeczy dziwne. Codziennie o godzinie 12.30 głos muezina nawoływał z wieży ratuszowej do modłów. W sklepach rozdawano za darmo towary. Mostem linowym na Olzie można było przejść na czeską stronę. Ponoć niektórym udało się tam spotkać samego Jaromíra Nohavicę.

08.08.2004

Czyta się kilka minut

Kadr ze "Złego wychowania" Pedra Almodóvara /
Kadr ze "Złego wychowania" Pedra Almodóvara /

Na otwarciu festiwalu, w dniu Lipcowego Święta, witał nas z ekranu nie kto inny jak towarzysz Bierut, a Pedro Almodóvar pozdrawiał łamaną polszczyzną. W ewangelickim Kościele Jezusowym elektryzująca artystka Jocelyn Pook wraz ze swym wielokulturowym ensemblem przywoływała muzyką obrazy nieba i piekła. Na koniec zaś Sinfonietta Cracovia z towarzyszeniem chóru oraz Anny Witczak i Noviki zagrała do filmu Fritza Langa “Metropolis" z 1927 roku - muzykę specjalnie na tę okazję napisał Abel Korzeniowski.

Podczas festiwalu życie w Cieszynie ulega osobliwemu zawieszeniu. Przez 11 dni uczestniczymy w dziwnych obrzędach, a zdarzenia artystyczne różnego rodzaju i kalibru stają się chlebem powszednim. Te wspomniane na początku przygotowała w ramach Akcji Równoległej stołeczna Galeria Foksal (muezinem był - z taśmy rzecz jasna - Wojtek Kucharczyk). Zdarzenia muzyczne, happeningi, wystawy, spektakle dopełniają pejzażu najdziwniejszego z filmowych festiwali, pod względem doboru repertuaru nie mającego sobie u nas równych.

Dwaj mistrzowie

W tym roku patronował mu Antonioni, mistrz niejednoznaczności i sugestii, którego wielką retrospektywę mogliśmy obejrzeć dzięki świeżo odrestaurowanym kopiom. Dobrze, że organizatorzy przypomnieli nam tego twórcę, bo właśnie on, jak mało kto w historii światowego kina, wytyczał nowe horyzonty, podążając własną samotniczą drogą. Oglądając po latach “Przygodę" czy “Powiększenie" uświadamiamy sobie, że czas rewolucji w kinie minął bezpowrotnie i że niewiele jest we współczesnym kinie sekretów ludzkiej duszy czy tajemnic filmowego języka, których nie odkryłby przed 30-40 laty reżyser z Ferrary.

Ogromne wrażenie robi jego nieznany w Polsce, monumentalny dokument “Chiny" z 1972 roku, w którym sympatyzujący z lewicą intelektualista ustępuje miejsca wrażliwemu artyście i, jakby mimowolnie, dostrzega w doskonale zorganizowanym społeczeństwie naród o prastarej kulturze, ale wykorzeniony, poszukujący tożsamości w samotnym, zuniformizowanym tłumie. Film z pozoru niewinny i przezroczysty, przysporzył reżyserowi nie lada kłopotów i po dziś dzień czeka na premierę w “Państwie Środka".

Na otwarciu festiwalu zobaczyliśmy także najnowsze dzieło Antonioniego: krótkometrażową etiudę “Spojrzenie Michelangela", w który sędziwy reżyser (w tym roku skończy 92 lata!) ogląda rzeźby swego wielkiego imiennika w rzymskim kościele San Pietro in Vincoli. Poruszające jest to spotkanie dwóch geniuszy: artysta u schyłku życia filmuje samego siebie w bolesnej konfrontacji z zaklętym w marmur doskonałym światem dawnego artysty.

Horyzont cieszyńskiemu festiwalowi wyznaczył na samym początku inny współczesny mistrz, Pedro Almodóvar. Jego najnowszy film “Złe wychowanie" to dzieło niedościgłe i pełne. Wbrew pozorom nie szuka sensacji, choć dotyczy spraw medialnie nagłaśnianych (pedofilia wśród kleru) i obraca się w ulubionym przez reżysera kręgu seksualnych odmieńców. Nie po raz pierwszy hiszpański reżyser okazał się rasowym opowiadaczem, który mnoży nieprawdopodobieństwa, piętrzy poziomy fikcji, przebiera bohaterów w najprzeróżniejsze kostiumy, zmienia ich tożsamości, płcie, społeczne funkcje - a wszystko po to, by opowiedzieć nam o swej najbardziej pierwotnej tęsknocie: pragnieniu czystego uczucia, potrzebie oddzielenia dobrego i złego. A wszystko to umiejscawia w świecie, który podobnie jak u Antonioniego, nie jest tym, czym się wydaje, i dopiero my sami musimy odnaleźć do niego klucz.

Granice kina

Konkurs cieszyńskiego festiwalu nieodmiennie stawiał wysokie wymagania. Odkrywał “dziwność istnienia", eksperymentował z językiem kina, poszukiwał, błądził, nierzadko wystawiał na ciężką próbę i tak już nieźle wyrobioną publiczność. Roman Gutek, organizator festiwalu, przypominał raz po raz o kryteriach wyboru: w Cieszynie wcale nie chodzi o filmy najlepsze czy najbardziej utytułowane, te wcześniej czy później znajdą dystrybutorów. Chodzi o kino, które jest propozycją. Możemy ją odrzucić, zbuntować się, ale musimy przyznać, że jest się o co spierać.

Nie znalazły się więc w konkursie filmy tak pasjonujące (a zdaniem twórców festiwalu zbyt klasyczne), jak “Szkarłatne złoto" Jafara Panahiego, odważny obraz pokazujący rozdwojenie irańskiego społeczeństwa, czy “Buongiorno, notte" Marca Bellocchia, który od politycznego thrillera o porwaniu Aldo Moro zmierza ku dusznej przypowieści o ciężarze ideologii i człowieczeństwie trudnym do ocalenia w obliczu wielkiej “sprawy". Poza konkursem obejrzeliśmy także nagrodzone za reżyserię w Cannes “Exils" Tony’ego Gatlliffa, choć w tym przypadku wtórność wobec słynnego “Vengo" wyraźnie dawała się we znaki.

Widzieliśmy za to w konkursie absolutnie skrajne przypadki kina, stawiające pytania o same jego granice. Jak w “Five" Abbasa Kiarostamiego, “filmie zen", będącym hołdem dla Yasujiro Ozu, gdzie w pięciu ujęciach zrobionych nieruchomą kamerą cyfrową irański reżyser utrwala przypadkowe fragmenty nadmorskiego pejzażu. Film, kwalifikujący się bardziej do galerii sztuki współczesnej niż do sali kinowej, okazał się dla wielu widzów głębokim, wręcz fenomenologicznym doświadczeniem. Bliski eksperymentu był także “The Time We Killed" młodej Amerykanki Jennifer Todd Reeves, która łącząc różne techniki filmowania (taśma 35 mm i kamera cyfrowa) usiłowała odwzorować schizofreniczny stan swojej bohaterki, która po 11 września 2001 zmaga się z upiorami przeszłości i teraźniejszości, zamknięta na własne życzenie w nowojorskim mieszkaniu.

Wielu filmowców namiętnie eksperymentowało z czasem (a tym samym z wytrwałością widza), choć w tej dziedzinie mistrzostwo świata osiągają zawsze Azjaci. U Tsai Ming-lianga w “Good Bye, Dragon Inn" czy Lee Kang-shenga w “The Missing" (obaj z Tajwanu) w kontemplujących długich ujęciach odczuwamy czas skapujący kropla po kropli, rozciągnięty w nieskończoność. Wraz z jego upływem wzmaga się poczucie utraty. W pierwszym filmie jest to pożegnanie ze starym kinem odwiedzanym przez niedobitki widzów, zamieszkałym przez dziwaczne indywidua, nawiedzanym przez duchy. W “The Missing" chodzi o niespodziewane zniknięcie ludzi, których kochaliśmy, bądź też nie spieszno było nam kochać, kiedy jeszcze byli z nami. U Lee Kan-shenga maksymalne skupienie znajduje rozładowanie w finale; u Tsai Ming-lianga do końca pozostaje niewzruszone.

Mieliśmy w cieszyńskim konkursie prawdziwy benefis filmów rosyjskich, gdzie wyczuwało się podobny rytm opowieści, bliższej często eseistyce niż tradycyjnej narracji. Trudno jednak byłoby znaleźć prawdziwie czysty ton, nieskażony “potarkowską" manierą. Intrygująco zabrzmiał “Ojciec i syn", gdzie Andriej Sokurow sięga po charakterystyczny dla rosyjskiej kultury mit ojcowski, ale spowija go w nieco mętną erotyczną aurę. Wiaczesław Amirkhanian w poetyckim eseju o Arseniju Tarkowskim, ojcu Andrieja, krąży pomiędzy fotograficznym konkretem (opiekował się poetą w ostatnich latach życia) a kruchą materią poezji. Aleksiej German Junior w “Ostatnim pociągu" usiłuje językiem poezji opowiedzieć absurd wojny, rezygnując z czarno-białych podziałów na rzecz surrealnej wizji. Najbardziej “jurodiwyj" z nich wszystkich, Artur Aristakisjan, fotografuje w uniesieniu kiszyniowskich żebraków (“Dłonie"), wylewając przy tym z ekranu wszystkie toksyny udręczonej rosyjskiej duszy. Osiąga przy tym efekt grafomański i niesmaczny.

Nic więc dziwnego, że z ulgą i olśnieniem witaliśmy podczas konkursowych projekcji obrazy najprostsze, przemawiające same sobą. Autorka “Brodeuses" (nagroda publiczności) Eléonore Faucher naznaczyła swą debiutancką opowieść delikatnym, zmysłowym dotknięciem. Oto na francuskiej prowincji dwie kobiety, którym świat usunął się spod nóg, zawiązują nić porozumienia za sprawą... misternych haftów, które stają się nie tylko pasją i sposobem na życie, ale i sekretnym językiem. To dopiero zakrawa na paradoks: przyjeżdżamy do Cieszyna oglądać filmy bezkompromisowe, bez ogródek wyrażające ból i pokraczność tego świata, histeryczne, baconowskie, na granicy czytelności. A tymczasem rzuca nas na kolana niepozorny obrazek, którego autorka nie kokietuje swoją osobą, a jednak przez cały czujemy jej obecność.

Paradoks ten zilustrowali świetnie Lars von Trier i Jorgen Leth w prowokującym dokumencie “Pięć przeszkód", gdzie obaj: von Trier i jego dawny mistrz odbywają artystyczny pojedynek. Mistrz ma zrealizować remake swojej krótkometrażówki “Doskonały człowiek" z 1968 roku, która wywarła niegdyś wielki wpływ na twórcę “Dogville". Tym razem to uczeń stawia przed mistrzem zadania, piętrząc przeszkody i artystyczne ograniczenia. Jaki jest sens tych wymuszeń? Kto zwycięży w pojedynku? Czy rzeczywiście manipulator von Trier? A może to właśnie w dziwactwie, w obsesyjnej wierności metodzie tkwi największy fałsz, którego dopuszcza się artysta? Myślę, że wielu twórcom “cieszyńskich" filmów można by takie pytania postawić.

Cieszyn, czyli podróż

Dla mnie cieszyński festiwal jest jedyną w swoim rodzaju filmową podróżą. Także w wymiarze dosłownym, geograficznym. Tu właśnie zobaczyć mogę świetny film urugwajski (“Whisky" Juana Pablo Rebelli i Pablo Stolla - o budzącym się, wzruszająco niezdarnym uczuciu starszych ludzi), boliwijski (konkursowa drapieżna “Dependencia sexual" Rodrigo Bellotta - o terrorze pop kultury, która poprzez wzorce seksualnej atrakcyjności generuje machoizm i przemoc), marokański debiut nagrodzony w Cannes (“Tysiąc miesięcy" Faozui Bensaidiego, o codziennym życiu wioski w górach Atlas, naznaczonym polityką, religią i walką o przetrwanie), a nawet obraz palestyńsko-izraelski (“Pragnienie" Tawfika Abu Waela - o konflikcie pokoleń w odciętej od świata arabskiej rodzinie).

Podróże takie mają nie tylko walor poznawczy: o wiele płodniejsze niż obserwacja realiów życia w odległych zakątkach świata jest spotkanie z tamtejszą wrażliwością, sposobem ekspresji. W tym roku w Cieszynie królowała niepodzielnie Korea Południowa - kinematografia, która po fascynacji filmową Japonią, Chinami czy Iranem właśnie zaczyna podbijać świat. Filmy Park Chan-wooka czy Kim Ki-duka, dynamiczne, intensywne, pełne okrucieństwa, ale przy tym niepokojąco piękne - po swojemu wypełniają matryce zachodniego kina. Oryginalna rozbuchana estetyka, często na granicy prawdopodobieństwa i dobrego smaku, bezlitośnie torturuje widza, ciągle zaskakuje hipertrofią środków.

Modelowym przykładem jest “Old Boy" Park Chan-wooka, któremu wniebowzięty mistrz Tarantino (niewątpliwie to ta sama szkoła) przyznał niedawno w Cannes żywo dyskutowane Grand Prix. Czegóż w tym rozedrganym, a jednak perfekcyjnie poskładanym w całość filmie nie znajdziemy! Jest kafkowski klimat osaczenia (niewinny bohater zostaje sprzątnięty z ulicy i zamknięty w tajemniczym pokoju na 15 lat), jest studium izolacji i szaleństwa, jest dręcząca obsesja zemsty podniesiona do nieomal antycznego wymiaru, i wreszcie najstraszliwsza z możliwych kar, przekraczająca wymyślną perwersją wszelkie fizyczne kaźnie. Gdyby organizatorzy zdecydowali się umieścić “Old Boya" w konkursie, werdykt publiczności byłby z góry przesądzony - takiego entuzjazmu widowni w naszym kręgu kulturowym raczej się nie doświadcza.

Podczas cieszyńskich pokazów mamy poczucie zbiorowego, rytualnego niemal uczestnictwa. Trudne, wysublimowane obrazy wymagają raczej intymnego kontaktu, niemniej zdarzają się na festiwalu momenty, w których czujemy się niczym widzowie pierwszych filmów, przeżywający kino niemal organicznie. I nie myślę tu wcale o filmach kultowych, jak “Zły smak" czy “Martwica mózgu", zrealizowane w ramach “trylogii obrzydliwości" przez Petera Jacksona. Powszechną reakcją na takie kino był bowiem zbiorowy odruch wymiotny, silniejszy nawet niż zabawa w rozpoznawanie ogranych konwencji, które przyszły twórca “Władcy Pierścieni" przejrzał tu na wylot i skompromitował. Największą radość przyniósł widzom film biegunowo odmienny - mieniąca się kolorami superprodukcja z Bollywood, hinduskiej fabryki snów.

“Kabhi Kushi, Kabhie Gham..." Karana Johara okazał się słodką odtrutką na mroczne kino konkursowe, na azjatyckie okrucieństwo i artystowską nudę. W parną letnią noc oglądaliśmy ten trzyipółgodzinny musical czując się jak na seansie w Kalkucie. Owacje publiczności kibicującej landrynkowym bohaterom w ich zmaganiach z losem miały w sobie z jednej strony campowy, prześmiewczy dystans, z drugiej jednak był w tym najszczerszy zachwyt. Chcąc nie chcąc, my, widzowie zdegenerowanego kina penetrującego mroki ludzkiej duszy i spazmatycznie pożerającego własny ogon, podziwiamy Hindusów w ich niezłomnej konsekwencji. Ona każe im lekceważyć wszelkie nowe fale, dogmy, światowe mody i po prostu najbezwstydniej cieszyć się kinem.

O największym odkryciu festiwalu, którym był węgierski reżyser Béla Tarr, napisze w następnym numerze Wojciech Kuczok.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2004