Łamanie języka

Kino żyje i ma się dobrze. W Cieszynie - optymistyczny slogan tegorocznego festiwalu Era Nowe Horyzonty znalazł potwierdzenie w rzeczywistości.

14.08.2005

Czyta się kilka minut

Kadry z filmu "Tarnation" Jonathana Caouette'a /
Kadry z filmu "Tarnation" Jonathana Caouette'a /

Festiwal organizowany przez firmę Gutek Film po obu stronach Olzy, podczas którego tysiące młodych ludzi obejrzało w ciągu 11 dni prawie 300 wyjątkowych filmów, nie zawiódł, choć jednocześnie zmusił do zadania kilku istotnych pytań na temat współczesnego kina artystycznego podążającego coraz bardziej krętymi ścieżkami.

Konkurs cieszyński wzbudzał jak zawsze najżywsze emocje. Osiemnaście filmów wyłuskanych przez organizatorów z programu najważniejszych festiwali to nie arcydzieła światowego kina (czy takowe jeszcze powstają?), ale filmy, które uwierają, wiercą dziurę w brzuchu. Choć przyznać trzeba, że dla nałogowych bywalców cieszyńskiego festiwalu i one powoli stają się przewidywalne. Coraz częściej ich hermetyczna dziwaczność zaczyna być rozpoznawana jako konwencja.

Między dziwacznością a prostotą

Młodzi widzowie wychowani przez Romana Gutka potrafią bezbłędnie demaskować filmową hochsztaplerkę podszywającą się pod niekonwencjonalne kino. Cieszyński konkurs, z założenia idący pod prąd oficjalnego repertuaru kinowego, z czasem zaczyna uczyć rozpoznawania filmowej grafomanii, demaskowania poetyki łatwego szoku, ośmieszania minimalizmu skrywającego fałszywe głębie. Kiedy na ekranie cieszyńskiego teatru pokazano węgierską “Joannę" Kornéla Mundruczó - pokrętną myślowo operę szpitalną o współczesnej Dziewicy Orleańskiej uzdrawiającej pacjentów przy pomocy seksu (niezamierzona karykatura “Przełamując fale" von Triera), publiczność w przeważającej części okazała się dla filmu bezlitosna.

Z kolei "13 jezior" Jamesa Benninga, "film dla wędkarzy" pokazujący przez 135 minut statyczne ujęcia amerykańskich akwenów, z jednej strony zafundował widzom niepowtarzalny seans buddyjskiej kontemplacji, z drugiej przetrzebił szeregi amatorów ambitnego kina, każąc zastanowić się nad miejscem dla podobnych eksperymentów. Czy rzeczywiście powinny się znaleźć w konkursie filmowym, nawet tak wyśrubowanym jak cieszyński, czy może raczej gdzieś na jego obrzeżach? A może po prostu w galeriach prezentujących dokonania współczesnej sztuki audiowizualnej? Albo na specjalistycznych festiwalach, takich jak WRO czy Oberhausen?

Nie po raz pierwszy festiwal w Cieszynie pokazał, że największa siła tkwi w obrazach najprostszych i nie wstydzących się powinowactwa z najlepszymi wzorami. Tajwańczyk Hou Hsiao-hsien w "Café Lumičre" złożył hołd swemu japońskiemu mistrzowi Yasujiro Ozu, opowiadając lekką jak puch, na poły improwizowaną historię młodych ludzi zagubionych w azjatyckiej metropolii. Iranka Mania Akbari ("20 palców") kontynuuje dzieło Abbasa Kiarostamiego, u którego zagrała w filmie "10". I tu także mamy do czynienia niemal z audycją radiową: młoda kobieta w samochodzie żywo dyskutuje z partnerem. Mówią o seksualnych różnicach, o uświęconych tradycją rolach, o odwiecznych grach toczonych pomiędzy mężczyzną i kobietą. Bez przerwy wystawiają swoją miłość na próbę. Film nie ma właściwie tła, zmieniają się jedynie środki lokomocji. Fakt, że bohaterką, a zarazem twórczynią filmu jest kobieta w obowiązkowym czadorze, wprowadza intrygujący dysonans, a zarazem wskazuje na ponadkulturowy charakter damsko-męskich relacji.

W nawiązującym do Bergmana "Procesie" C. S. Leigha z niepokojącą muzyką Johna Cale’a potrzaskana, trudna do uporządkowania struktura kryje przypowieść o chaosie i destrukcji, jaką wnosi w sterylne życie pięknych ludzi nieuleczalna choroba czy śmierć najbliższej osoby. Jednocześnie Leigh, choć nie wolny od własnej maniery, próbuje stworzyć alternatywę dla nadmiernie estetyzujących cierpienie filmowych symfonii, takich jak choćby "Niebieski" Kieślowskiego.

W stronę mistrzów

W poszukiwaniu "nowych horyzontów" festiwal cieszyński często w przewrotny sposób zwraca się w stronę dawnych mistrzów - tych, którzy przed laty wydeptywali ścieżki autorskiego, poszukującego kina. Stąd jednym z największych wydarzeń festiwalu okazała się retrospektywa Rainera Wernera Fassbindera.

Kiedy zmarł w 1982 roku, miał zaledwie 37 lat, a na koncie - ponad 40 filmów. Był niestrudzonym badaczem uczuciowych zależności i międzyludzkich gier, artystą eksperymentującym na własnej żywej tkance. W takich filmach, jak "Dlaczego pan R. oszalał?", "Strach zżerać duszę" czy "Gorzkie łzy Petry von Kant" obnażał piekło bycia z drugim człowiekiem, nieumiejętność wyjścia z zaklętego kręgu nawyków, słabości i władzy. Rozbudzał uśpione sumienie adenauerowskich Niemiec wskazując na nietolerancję i ksenofobię, nierozliczenie z faszystowską przeszłością, na mieszczańskie samozadowolenie i umysłową gnuśność. Entomologiczny dystans łączył z najintymniejszym wyznaniem.

Zdeklarowany homoseksualista i piewca kobiet, niewolnik nałogów i toksycznych związków, stworzył własny rozpoznawalny język filmowy, pełen symboli, luster, ekspresjonistycznych deformacji, osaczających bohatera ciasnych kadrów, kinofilskich fascynacji i odniesień. Oglądając dziś filmy Ozona, Almodóvara czy von Triera na ogół nie uświadamiamy sobie, jak przemożny wpływ miał na ich sposób myślenia o kinie właśnie twórca "Querelle". Cieszyński przegląd jego najważniejszych filmów pokazał także artystę odważnie odczytującego klasykę literatury. Jego adaptacje Geneta, Fontanego, Döblina czy Nabokova nigdy nie były poprawną ekranizacją, ale twórczą, wyrazistą konfrontacją z literą pierwowzoru.

Zaangażowana w walkę o siebie samego twórczość Fassbindera w jakimś sensie przyświecała najlepszym filmom cieszyńskiego konkursu. Dziś, w czasach ogólnej dostępności kamery, coraz chętniej bywa ona wykorzystywana jako intymny dziennik. Kamera zastąpiła konfesjonał i kozetkę psychoanalityka. Stała się narzędziem autoterapii, lustrem, egzorcystą walczącym z diabłem pamięci, a zarazem intymnym listem pisanym do pojedynczego widza. Ale tylko we właściwych rękach udaje się jej wyjść poza ekshibicjonistyczny spektakl.

W telewizji, filmie dokumentalnym, nie wspominając o internecie, trwa karnawał intymnych zwierzeń. Trudno w nich odróżnić autentyczną potrzebę dzielenia się cierpieniem od wyrachowanej autokreacji. Trudno odróżnić widzów poszukujących na ekranie odbicia własnego losu od podglądaczy, którzy nie mając odwagi zmierzyć się ze swoim życiem szukają ucieczki w zwierzeniach innych.

Rozliczenia

W nagrodzonym przez cieszyńską publiczność bezkonkurencyjnym "Tarnation" Jonathana Caouette’a czy "Filmowcu" Alaina Cavaliera osobista wypowiedź jest zaprzeczeniem spektaklu. Pierwszy, namaszczony przez samego Gusa van Santa, guru kina niezależnego, dokonuje brawurowego rozliczenia z mroczną historią rodzinną. Pytając o swą tożsamość Caouette w dynamiczny, niemal gorączkowy sposób miksuje wszelkie dostępne audiowizualne zapisy: rodzinne archiwalia filmowe, fragmenty kultowych filmów, piosenek, reklam, pierwszych szczeniackich eksperymentów z kamerą, fotografii i nagrań z automatycznej sekretarki.

30-letni dziś bohater obnaża przed nami ciągle niezabliźnione rany: koszmarne dzieciństwo naznaczone brakiem ojca, chorobę psychiczną matki, maltretowanie przez własnych dziadków, wreszcie burzliwe lata młodzieńcze upływające pod znakiem muzyki punkowej i narkotyczno-homoseksualnego zatracenia. Za 218 dolarów (tyle podobno kosztował cały film) udało się amerykańskiemu debiutantowi stworzyć dzieło niemal wydarte z trzewi, a zarazem - również dla widza - cudownie oczyszczające. Film nostalgiczny ŕ rebours - niczym rewers popularnego serialu familijnego "Cudowne lata".

Podobnie uzdrawiający efekt, choć zupełnie odmiennymi środkami, osiągnął Cavalier, nestor francuskiego kina, twórca niezapomnianej "Teresy", opowieści o świętej z Lisieux. W swoim najnowszym filmie postawił na maksymalnie surową rejestrację. Przy pomocy kamery cyfrowej przez 10 lat zapisywał ulotne, pozornie nieistotne drobiazgi ze swego życia. Z życia, które bezlitośnie wycieka, a w konfrontacji z nieuleczalną chorobą staje się nieustającym świętem. "Filmowiec" to film nakręcony z pogodną, stoicką ironią, traktujący o tym, że nasze bycie w świecie jest niezatartym śladem - wszak śmierć to nic więcej jak tylko "wyjście z kadru".

Ten wyjątkowy, pisany kamerą dziennik duszy bije na głowę grafomańskie filmowe blogi w rodzaju niemieckiego "Egoshootera". Wykorzystano tu ciekawy skądinąd pomysł: współczesny nastolatek komunikuje się ze światem prawie wyłącznie za pośrednictwem kamery. Rzeczywistość i inni ludzie istnieją dlań tylko uchwyceni w obiektywie. Jednocześnie jednak bohater sam jest filmowany z zewnątrz. I właśnie owa wplątana tu niepotrzebnie "narracja obiektywna" odbiera filmowi świeżość, obnaża cały jego sztuczny koncept.

W piwnicy

Życie w rzeczywistości zapośredniczonej, w "społeczeństwie spektaklu", w otoczeniu audiowizualnych protez było tematem wielu filmów. Często metaforą takiej zastępczej rzeczywistości bywa przemysł pornograficzny - zobaczony od kuchni, a raczej z perspektywy kloaki czy najciemniejszych, najbardziej oślizłych piwnic. Lukas Moo-dysson, zadziorny szwedzki reżyser, autor "Fucking ĺmĺl" czy "Lilja 4-ever", z pasją bezkompromisowego moralisty pokazał kulisy kręcenia amatorskich filmów "dla dorosłych". W "Dziurze w sercu" planem filmowym jest ciasne mieszkanko, jakich wiele, zamieszkałe przez niewyżytego ojca (filmowca i aktora w jednym) oraz nadwrażliwego syna. Chłopak chcąc nie chcąc staje się biernym uczestnikiem trwającej za ścianą siermiężnej "produkcji".

Moodysson za jego sprawą demaskuje całą żałosną mitologię narosłą wokół pornografii. Nie demonizuje zjawiska, pokazuje jedynie w paradokumentalnej konwencji okrutnie nagą prawdę: desperację, a także gigantyczne kompleksy i obsesje będące udziałem rzekomych ogierów i nimfomanek, rozbudzających potem fantazje milionów. Mówi też o niebezpiecznym zatarciu granic między rzeczywistością i fikcją: w którymś momencie znika filmowa konwencja, a scena seksualnych zapasów przed kamerą staje się nieomal miejscem zbrodni.

W "Kapryśnej chmurze" Tajwańczyka Tsai Ming-lianga chorobliwa fetyszyzacja ludzkiego ciała sięga absurdu. I tu w imię efektu przekraczane są wszelkie możliwe granice. Ciało - żywe czy martwe - staje się tak samo przydatnym instrumentem. Za ścianą funkcjonuje rzeczywistość pozornie normalna - a jednak równie nieautentyczna, niczym wyjęta z sennych fantasmagorii. Zamieszkują ją ludzie uciekający przed samotnością w seksualne eksperymenty, zamknięci w dręczonym suszą wielkim mieście, skazani na wieczną nudę. Charakterystyczne, bardzo długie ujęcia tajwański reżyser przeplata musicalowymi interludiami, by na końcu uderzyć obuchem bezlitosnego realizmu.

Filmy pokazywane w cieszyńskim konkursie często uciekają się do radykalnych środków, by wytrącić widza z bezpiecznego świata fikcji i umowności. Publiczność, która niejedno już widziała, bardzo podzielił film "Wielka ekstaza Roberta Carmichaela" Thomasa Claya. Uważna, jakby bezinteresowna obserwacja życia chłopaków z sennego miasteczka, godna największych brytyjskich mistrzów społecznego realizmu, podszyta jest nieuchronną katastrofą. Napięcie potęgują podejrzanie wyrafinowane zdjęcia Yorgosa Arvanitisa, wybitnego operatora filmów Angelopoulosa, a także ekscentryczna w tym kontekście muzyka - z Elgarem i Purcellem w roli głównej.

Mało znaczące epizody z życia angielskiej prowincji kulminują się nagle w scenie potwornego mordu dokonanego przez znudzonych wyrostków. Jednak niepokoi w tym filmie nie tyle detaliczność w pokazywaniu gwałtu i zbrodni, ile ich niewytłumaczalność i bezcelowość. Reżyser mnoży fałszywe tropy: pokazuje telewizyjne newsy z wojną w Iraku, wskazuje na problem narkotyków, na brak perspektyw czy wątłe relacje rodzinne. Nic jednak nie uzasadnia w pełni tego, co zobaczymy w finale. Pozostajemy z obrazem rzezi, całkowicie bezradni wobec absurdalnego, niepojętego zła w najczystszej postaci.

Argentyński "Los muertos" Lisandro Alonso, udający na pierwszy rzut oka film drogi, opowiada o mężczyźnie wracającym z więzienia do rodziny żyjącej gdzieś w głębi tropikalnego lasu. Pozbawione dziania się, minimalistyczne kino suchej obserwacji prowadzi nas powolutku w samo jądro ciemności, w głąb najbardziej mrocznych atawizmów i znowu - porzuca nas bezceremonialnie w finale. W oswajaniu zobaczonego przed chwilą koszmaru zdani jesteśmy już tylko na siebie.

Pozakonkursowe odkrycia

Odskocznią od posępnych diagnoz wielu filmów konkursowych była prezentowana poza konkursem i wcale nie mniej atrakcyjna panorama światowego kina. To tu można było obejrzeć znakomite i całkowicie wyjątkowe filmy z Afganistanu ("Ziemia i popioły"), Maroka ("Wielka podróż") czy Kurdystanu (irańsko-iracki film Bahmana Ghobadiego "Gdyby żółwie mogły latać"). Porażające, quasi-dokumentalne historie o ludziach walczących o swój podstawowy byt i tożsamość pokazywały całkiem inne oblicze współczesności. Ujmowały też czystym przesłaniem, pochwałą życia pomimo całego jego okrucieństwa.

Mieszkańcy dekadenckiej cywilizacji, z utęsknieniem wpatrujemy się w surowy, ale prosty w zasadach świat. Na szczęście twórcy wspomnianych filmów nie próbują nas uśpić czarno-białym schematem. Pokazując ofiary wojen, głodu i cywilizacyjnych podziałów, często do głównych ról angażują dzieci, by uświadomić nam, że tamta rzeczywistość również dla nich bywa absurdalna i niepojęta. I nawet jeśli są to filmy klasycznie opowiedziane, odkrywające nowe horyzonty jedynie w wymiarze geograficzno-kulturowym, warto im wyjść naprzeciw. A Cieszyn, sam będący miastem granicznym, znakomicie się do tego nadaje.

Choć profil festiwalu jest wyraźnie alternatywny i promujący twórców poszukujących, nie zabrakło i tym razem największych nazwisk światowego kina: najnowszych filmów Angelopoulosa, Godarda, Loacha, Amelio, Olmiego, Solondza, Zelenki, von Triera czy Kim Ki-duka. Wiele z nich z pewnością będziemy mieli okazję zobaczyć wkrótce w naszych kinach, więc będzie czas, by o nich napisać.

Tegoroczna edycja "Nowych Horyzontów" rozrosła się o nowe zdarzenia. Dołączył wzorowany na Festiwalu Krakowskim minikonkurs polskich filmów dokumentalnych i animowanych. Odbyło się także forum dokumentalistów z Europy Środkowo--Wschodniej oraz Dragon Forum wspierające inicjatywy polskich dokumentalistów. Andrzej Wajda prowadzący w Cieszynie warsztaty mistrzowskie przedstawił zestaw swoich filmów "spóźnionych" oraz własny wybór klasyki kina niemego (filmy Buńuela, Vigo, Cocteau, Légera, Wiertowa). Był też przegląd kina latynoamerykańskiego, filmy węgierskiego eksperymentatora Gábora Bódy’ego, przegląd dokonań Edwarda Żebrowskiego i Takashi Miike...

Były wreszcie rozliczne wystawy i koncerty, by wspomnieć tylko o wyczyniającej nieludzkie eksperymenty z ludzkim głosem Meredith Monk, o mistrzu gry na gongach, muszlach i misach Donie Conreaux, o grupie 30 żywiołowych Japończyków z Shibusashirazu Orchestra z multimedialnym show, o Masala Soundsystem czy Cracow Klezmer Band. Klub festiwalowy mieszczący się w amfiteatrze przykrytym gigantycznym namiotem do białego rana pękał w szwach. Poruszający się w tym nieprzebranym gąszczu zdarzeń mieli nie lada problem. Właściwie każdy przeżywał własny festiwal, ukształtowany wokół osobnych gustów i oczekiwań, często też budowany na przypadkowych odkryciach.

Dla wielu takim odkryciem była z pewnością należąca do arcydzieł kina przepiękna "Trylogia Apu" Satyajita Raya z muzyką Ravi Shankara. Bo kino indyjskie udowodniło w tym roku w Cieszynie, że nie samym Bollywoodem stoi, prezentując zarówno współczesne dokumenty, jak i dramaty społeczne sprzed kilku dekad oraz filmy uznanych autorów.

Objawieniem dla wielu było też pierwsze spotkanie z twórczością Jean-Pierre’a i Luca Dardenne’ów. Belgijscy bracia tworzący własny filmowy mikrokosmos, w którym obserwują niemal pod lupą życie współczesnych ludzi zbędnych, wyrzuconych na margines cywilizacji sukcesu, pokazali na otwarciu festiwalu nagrodzony w Cannes film "Dziecko". I znowu prosta, krystalicznie skonstruowana historia młodego złodziejaszka, który sprzedał adopcyjnej mafii własnego nowonarodzonego synka, okazała się jednym z najmocniejszych akcentów festiwalu. Skromny, ale zrealizowany z żelazną konsekwencją film przyniósł prawdziwe spełnienie.

***

Dardenne’owie udowodnili, że poszukiwanie nowości w kinie nie musi polegać na łamaniu sobie filmowego języka. Bo "nowe horyzonty" odkrywają często ci, którzy cierpliwie przyglądają się sobie i światu, a potem mają odwagę opowiedzieć o tym cichym i całkowicie własnym głosem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2005