Kije i marchewki

Chińskie władze zachęcają hollywoodzkich producentów do budowania serdecznych relacji z reżimowymi cenzorami. Tak, by cenzorzy przyjacielsko mogli „zasugerować” zmiany. Dla dobra filmu oczywiście.

21.09.2020

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu „Mulan” / MATERIAŁY PRASOWE
Kadr z filmu „Mulan” / MATERIAŁY PRASOWE

Na papierze „Mulan” zapowiadała się jak pewny hit Disneya. Ekranizacja historii dzielnej chińskiej wojowniczki, ratującej Cesarstwo przed inwazją barbarzyńców, sprawdziła się już jako animacja, a temat dawał nadzieję na sukcesy na chińskim rynku – w ostatniej dekadzie coraz bardziej znaczącym dla hollywoodzkich studiów.

Kobieca bohaterka oraz postawienie za kamerą Nowozelandki Niki Caro miało pokazać, że Disney to korporacja idąca z duchem czasu nie tylko w kwestii reprezentacji kobiet na ekranie, ale także stwarzanych im zawodowych szans. Film z budżetem 200 mln dolarów jest do tej pory najdroższą produkcją w historii reżyserowaną przez kobietę.

Wydział propagandy

„Mulan” nie miała jednak szczęścia. Amerykańską premierę wielokrotnie przesuwano ze względu na epidemię ­COVID-19. W końcu film trafił na platformę ­VOD Disney+, wszedł na ekrany kin tylko tam, gdzie platforma nie jest na razie dostępna – w tym w Polsce. I jeszcze przed premierą Disney uwikłał się w polityczne kontrowersje.

Najpierw odtwarzająca tytułową rolę chińsko-amerykańska aktorka Liu Yifei wywołała burzę, gdy w mediach społecznościowych wyraziła poparcie dla chińskiej policji w Hongkongu, tłumiącej wolnościowe protesty. Odpowiedzią był hashtag #BoycottMulan. Disney musiał na chwilę schować swoją młodą gwiazdę.

Następnie na studio spadła fala krytyki za napisy końcowe. Disney dziękuje w nich za pomoc w realizacji filmu wydziałowi propagandy Komunistycznej Partii Chin w regionie Sinciang, gdzie kręcono część plenerów, oraz Biuru Bezpieczeństwa Publicznego z miasta Turfan w tym regionie. W Sinciangu partia prowadzi kampanię wymierzoną w muzułmańską, głównie ujgurską mniejszość. Szacunki obrońców praw człowieka mówią o nawet milionie Ujgurów uwięzionych w obozach koncentracyjnych; Chiny mają w nich prowadzić przymusowe sterylizacje. Podziękowania ­Disneya trudno więc obronić.

Jednocześnie także chińska publiczność i władze nie były zachwycone nową wersją „Mulan”. Disneyowi zarzucano, że choć obsadził tamtejszych aktorów, to do odtworzenia baśniowej chińskiej ­starożytności wynajął amerykańskich scenografów, projektantów kostiumów, reżyserów i scenarzystów. Filmowi wypominano historyczne nieścisłości, uleganie orientalnym stereotypom i „zbyt zachodnie” podejście do tradycyjnej historii. Chińskie władze, podrażnione kontrowersjami wokół napisów końcowych, nałożyły przed premierą blokadę na wszelkie informacje o filmie w mediach.

Zwrot ku Chinom

Historia „Mulan” doskonale pokazuje paradoksy współczesnego rynku filmowego. Z jednej strony jego globalny charakter wymusza także na Hollywood sięganie po postaci, aktorów i historie z odległych kultur – co wzbogaca kino. Z drugiej strony w efekcie często powstaje produkt, który próbując zadowolić zachodnią i niezachodnią publiczność jednocześnie drażni obie. Często wikłając się przy tym w polityczne kontrowersje.

Kontrowersje i blokada informacyjna przełożyły się na rozczarowujące wyniki „Mulan” w chińskim box office. Wstępne szacunki mówią o niecałych 24 mln dolarów przychodów z biletów w weekend otwarcia. Jeśli nic się nie zmieni, to nadzieje Disneya na to, że „Mulan” wyciągnie z chińskiego rynku wielkie pieniądze, okażą się daremne.

A zyski z tego kraju stały się w ostatniej dekadzie kluczowe dla amerykańskich producentów. Już w 2015 r. Chiny były największym rynkiem kinowym na świecie, jeśli chodzi o liczbę sprzedawanych biletów. W 2019 r. przychody chińskiego box office prawie dorównały amerykańskiemu. Wspólnie Chiny i Stany odpowiadają za połowę globalnych przychodów z dystrybucji kinowej.

Najbardziej kasowy film zeszłego roku – i jak dotąd w historii – „Avengers. Koniec gry” na całym świecie przyniósł 2,79 mld dolarów wpływów, z tego ponad jedną piątą (612 mln dolarów) w Państwie Środka.

Ostatni „Avengersi” to nie jedyna amerykańska produkcja generująca tu w 2019 r. przychody idące w setki milionów dolarów. „Szybcy i wściekli. Hobbs i Shaw” ściągnęli ponad 200 mln, „Spider Man. Daleko od domu” – około 200 mln, „Kapitan Marvel” – ponad 150 mln, „Król Lew” – ponad 120 mln.

Dominujący w ostatniej dekadzie model działania wielkich studiów filmowych, zarabiających głównie na zyskownych, ale też bardzo kosztownych w produkcji i promocji globalnych hitach (najczęściej układających się w wielofilmowe franczyzy, pełne prequeli, ­sequeli i rebootów), był silnie zależny od przychodów z chińskiego rynku. Wielkie studia zarabiają tam nie tylko na rozpowszechnianiu filmów. Disney wspólnie z konglomeratem czterech chińskich spółek zbudował w Szanghaju wielki park rozrywki („chiński Disneyland”), Universal planuje otwarcie swojego parku w Pekinie w 2021 r. Te biznesowe zależności dają władzom ChRL narzędzia ekonomicznego i politycznego nacisku na amerykański przemysł filmowy.

Cicha cenzura

Chiński rynek jest bowiem tyleż potężny, co silnie regulowany. Każdy zagraniczny film musi być rozpowszechniany w partnerstwie z tutejszym dystrybutorem. Władze stosują przy tym system kwotowy: co roku na ekrany krajowych kin mogą wejść tylko 34 zagraniczne filmy, których producenci będą uczestniczyć w podziale zysków z rozpowszechniania wspólnie z chińskim dystrybutorem. Chińsko-amerykańskie koprodukcje mogą obejść te ograniczenia, dlatego Hollywood coraz częściej i chętniej przyjmuje pieniądze od inwestorów z ChRL.

Każdy film musi zaaprobować cenzura. Władza polityczna decyduje nie tylko o tym, czy film wejdzie na ekrany, ale też kiedy i czy w ogóle napisze o nim prasa itd. W połączeniu z lukratywnością rynku sprawia to, że amerykańscy producenci sami wychodzą naprzeciw oczekiwaniom chińskich władz, co dokumentuje wydany w sierpniu tego roku raport PEN America „Made in Hollywood, Censored by Beijing”.

Problem z cenzurą polega według jego autorów przede wszystkim na tym, że jest ona niejasna i silnie uznaniowa. Wiadomo, jakich tematów w żadnym wypadku poruszać nie wolno: to naruszenia praw człowieka w Tybecie, kwestionowanie praw Chin do Tajwanu, organizacja religijna Falun Gong, opowieści o duchach i innych zjawiskach nadprzyrodzonych (wedle władz „szerzą przesądy”), relacje homoseksualne, propagowanie buntu wobec władzy, drażliwe karty historii – w tym dotyczące Komunistycznej Partii Chin. Oliver Stone walczył przez lata, by w koprodukcji z Chińczykami nakręcić film o Mao, miał jednak usłyszeć od partii, że film, który poruszałby tak potencjalnie kontrowersyjne tematy, jak rewolucja kulturalna, nigdy nie zostanie pokazany tutejszej publiczności.

Często jednak zmiany sugerowane przez cenzorów nie pomagają, a z drugiej strony tematy uznawane za zakazane – przechodzą. Producenci filmu o pladze zombie „World War Z” (2013) usunęli wątek wskazujący na Chiny jako źródło zarazy – film jednak i tak nie wszedł do dystrybucji. Równocześnie na chińskie ekrany wpuszczono obraz science ­fiction „Looper – pętla czasu” (2012), choć ogólnie podróże w czasie są tematem bardzo niemile widzianym przez władze. Być może zadecydowało to, że film miał chińskiego koproducenta i pokazywał świat, gdzie to ChRL wydają się przyszłością.

Według raportu PEN America chińskie władze zachęcają amerykańskich producentów (zwłaszcza tych pracujących z chińskimi partnerami) do budowania bliskich, serdecznych relacji z cenzorami. Tak by cenzorzy przyjacielsko mogli „zasugerować” odpowiednie zmiany. Dla dobra filmu oczywiście. Tworzy to niejawny i niekontrolowany cenzorski mechanizm, który nie pozostawia śladów w dokumentach i zachęca cenzurowanych do współudziału.

Trzy taktyki

Konformizm jest normą, rzadko ktoś publicznie odmawia. W zeszłym roku głośny stał się przypadek Quentina Tarantino. Chińczycy domagali się cięć w „Pewnego razu w Hollywood” – chodziło o rzekomo obraźliwy obraz Bruce’a Lee. Tarantino powiedział „nie”, film nie wszedł do Chin. Tarantino to jednak przypadek wyjątkowy. Reżyserska gwiazda w każdym kontrakcie ma zagwarantowane prawo do ostatecznego montażu swojego filmu. W przypadku twórców o mniej znanym nazwisku i gorszym kontrakcie studio pewnie samo dokonałoby żądanych cięć, bez pytania reżysera o zdanie.

Wobec tego rodzaju żądań Hollywood przyjmuje trzy podstawowe taktyki. Z jednej strony tworzy obrazy mające przypodobać się chińskim władzom oraz widowni, czasem dodając do lokalnej wersji filmu dodatkowe sceny. Przynosi to różne efekty. Specjalne sceny na ten rynek dodane do „Iron Mana 3” – ­przedstawiające np. chińskich lekarzy wykonujących operację ratującą życie tytułowego bohatera czy zawierające nachalny product placement z popularną marką mleka – wywołały raczej śmiech i zażenowanie chińskich widzów. „Jakby ktoś nagle przełączył na inny kanał w telewizji” – brzmiały komentarze.

O wiele lepiej połączenie chińskich ambicji i nowoczesnego widowiska wyszło w koprodukcji „Meg” (2018), opowieści o walce z prehistorycznym rekinem gigantem. W filmie, podobnie jak w ­„Looperze”, mamy komunikat, że Chiny to przyszłość. Amerykański miliarder finansuje badania na wielkich głębokościach, ale załoga podwodnej stacji to głównie Chińczycy. To oni pomogą pokonać prehistoryczne monstrum zachodniemu ekspertowi, którego główną partnerką (także romantyczną) jest chińska uczona, odtwarzana przez gwiazdę Bingbing Li.

Druga taktyka to usuwanie z filmów wszelkich motywów mogących urazić władze, często już na etapie pracy nad scenariuszem albo pierwszego montażu. Z hollywoodzkich produkcji znikają więc chińscy złoczyńcy i czarne charaktery. Gdy w 2015 r. wyciekły maile z Sony, znalazła się w nich informacja, że studio kazało usunąć ze scenariusza filmu „Piksele” (2015) scenę, gdy kosmici robią dziurę w Wielkim Murze Chińskim, bo to „nie pomoże w dystrybucji”.

Gdy w 2016 r. w filmie „Doktor Strange” bohater, który w komiksie stanowiącym pierwowzór był Tybetańczykiem, zmienił się w kobietę graną przez Tildę Swinton, studio oskarżano o to, że z lęku o chiński rynek boi się nawet wspomnieć o istnieniu takiego miejsca jak Tybet. Choć tu równie dobrze mogła zadziałać znana w Hollywood praktyka „wybielania” charakterów o innym niż biały kolorze skóry.

Fani „Top Gun” zauważyli, że w trailerze nowej odsłony cyklu „Maverick” (premiera 2021) z lotniczej kurtki postaci granej przez Toma Cruisa zniknęły obecne tam wcześniej naszywki z flagami Japonii i Tajwanu. Tajwan to dla Chin zbuntowana prowincja, antyjapońskie sentymenty są zaś celowo rozniecane – dlatego w zeszłym roku Chińczycy wyłożyli pieniądze na hollywoodzką produkcję o amerykańsko-japońskiej bitwie pod Midway. Trudno uwierzyć, by nawet bez kontrowersyjnych flag nowy „Top Gun” faktycznie trafił na chiński rynek. Studia stosują jednak cenzorskie mechanizmy także w filmach, których nie planują dystrybuować w Państwie Środka – by nie zaprzepaścić szans innych swoich produkcji na dystrybucję na tym rynku.

Najbardziej wymowny przykład tego rodzaju cenzury to chyba „Czerwony świt” (2012) – remake filmu z lat 80. W oryginale Stany padają ofiarą inwazji Sowietów, a grupa uczniów amerykańskiego ogólniaka organizuje partyzantkę walczącą z okupantem. Remake kręcono jako historię, gdzie na Stany napadają Chiny, po tym gdy Ameryka odmawia spłacania długów, jakie ma wobec Pekinu. Studio uznało jednak, że warto powalczyć o chiński rynek i w postprodukcji Chińczyków przerobiono na Koreańczyków z północy. Cenzorzy i tak nie wydali zgody na dystrybucję.

Koreańczycy z północy wchodzili w rolę „zastępczych Chińczyków” już w Bondzie. W „Śmierć nadejdzie jutro” (2002) przeciwnikiem agenta 007 jest tam północnokoreański wojskowy, który przechodzi operację plastyczną zmieniającą go w białego, porzuca komunistyczną ideologię, wchodzi w grę o pieniądze i grając nieuczciwie zaczyna w niej wygrywać z Zachodem. Wielu krytyków zarzuca podobne ­postępowanie współczesnym Chinom. Hollywood tego jednak nie pokazuje – trzecia taktyka studiów wobec oczekiwań to unikanie takich tematów jak konflikt Chiny–Zachód czy naruszenia praw człowieka w ChRL.

Ostatnie rzeczywiście krytyczne wobec Chin filmy – „Kundun, życie Dalajlamy” i „Siedem lat w Tybecie” – powstały pod koniec lat 90. Reżyser tego drugiego, Jean-Jacques Annaud, miał publicznie pokajać się za protybetańskie dzieło, dzięki czemu mógł nakręcić w Chinach superprodukcję „Wolf Totem”.

Czy ten system przetrwa?

PEN America rekomenduje studiom, by przyjęły jasne, wspólne reguły postępowania wobec nacisków, na czele z zasadą niezgody na ingerencje w amerykańskie wersje filmów. Znawcy branży są sceptyczni, czy podobne wezwania ze strony społeczeństwa obywatelskiego podziałają na przedsiębiorców filmowych, kuszonych wielkimi zyskami z ChRL.

Do zmiany obecnego modelu, gdzie Chiny mają coraz większy wpływ na Hollywood, mogą jednak doprowadzić inne czynniki. Od czasu prezydentury Trumpa rosną polityczne i handlowe napięcia na linii Chiny–USA, co nie ułatwia prowadzenia biznesu w Chinach zachodnim podmiotom. Także przemysłowi filmowemu może być coraz trudniej w dostępie do tamtejszego rynku.

Nie tylko z przyczyn politycznych – Chińczycy nauczyli się produkować własne blockbustery. W zeszłym roku z dziesięciu najbardziej kasowych produkcji na tym rynku tylko dwie pochodziły ze Stanów – najnowsi „Avengersi” na trzecim miejscu i „Szybcy i wściekli. Hobbs i Shaw” na dziesiątym. Resztę miejsc zajęły rodzime produkcje. Jeśli „Mulan” polegnie na chińskim rynku, będzie to sygnał dla wielkich studiów, by urealnić swoje oczekiwania wobec Chin. Zyski z tego rynku zachowają wielkie znaczenie, ale coraz trudniej będzie je wywalczyć. A im trudniej Hollywood będzie zarobić w ChRL, tym większa szansa, że w końcu niewygodne dla chińskich władz tematy zaczną się znów przebijać na wielki ekran. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 39/2020