Każdy zna kogoś, kogo dopadł reżim

To, że wyjechaliśmy wcześniej i nas nie złapali, jest kwestią czystego przypadku – mówią Białorusini organizujący w Polsce sieć wsparcia dla tych, którzy zostali.

23.08.2021

Czyta się kilka minut

Blokada przejścia granicznego w Bobrownikach  przez Białorusinów mieszkających w Polsce  ­domagających się sankcji wobec reżimu Łukaszenki,  12 czerwca 2021 r. / MICHAŁ KOŚĆ / FORUM
Blokada przejścia granicznego w Bobrownikach przez Białorusinów mieszkających w Polsce ­domagających się sankcji wobec reżimu Łukaszenki, 12 czerwca 2021 r. / MICHAŁ KOŚĆ / FORUM

Gleb nosi się na czarno: obszerna dżinsowa kurtka, spodnie z daleka przypominające robotnicze drelichy, skórzany pasek, koszulka z nadrukiem. – To po białorusku – podkreśla, gdy pytam go o znaczenie słów oplecionych drutem kolczastym: „Obudzimy się inni”. – Ten koszmar trwał zbyt długo dla nas wszystkich.

Gleba obudził warkot maszyn budowlanych. Był rok 2017. Wraz z przyjacielem Janem – mieli po 13 i 14 lat – pojechali na protest w Kuropatach. Na miejscu kaźni białoruskiej inteligencji z czasów stalinowskich planowano postawić pięciopiętrowy biurowiec.

– Nie było nas wielu, głównie opozycjoniści zaangażowani od lat – mówi. Bo mimo że od 2015 r. Białorusini mówią o jako takiej liberalizacji, to działających w kontrze wciąż było niewielu. A co gorsza, reżim miał wszystkich na swoich listach. I pewnie gdyby nie Jan, którego ojciec, Dmitrij Gałko, jest opozycyjnym dziennikarzem, Gleb do Kuropat mógłby nie trafić.

Po proteście i jego wciągnięto na listę, o czym przekonał się na własnej skórze. – Nauczyciele otwarcie mówili, że mogę trafić do poprawczaka i słowa dotrzymali. Przyszli, gdy mama była w pracy, zrobili inspekcję i uznali, że żyjemy w niehigienicznych warunkach. Co było nie tak? Nie wiem, może akurat kołdra spadła na podłogę. W porównaniu do kolegów, mieliśmy dobre warunki.

Służby zabrały go wraz z młodszym bratem. Spędzili w poprawczaku pół roku, ale jeśli reżim chciał w ten sposób Gleba złamać, to mu się nie udało.

Dzieci widziały

Pani Hanna nie spała od dawna, ale to telefon od sąsiadów zadziałał na nią jak znienawidzony budzik o piątej rano. „Pukali do drzwi, rozpytywali o was, o dzieci” – usłyszała w słuchawce. Nim zdążyła ją odłożyć, wiedziała, że trzeba uciekać. Razem z wnukami od jakiegoś czasu mieszkała na wsi pod Mińskiem, jej córka była w areszcie, zięć w Rosji. Z powrotem czekał, aż dzieci będą bezpieczne.

Reżim odbiera dzieci z tych rodzin, które są podejrzane, np. gdy rodzicie są w więzieniu. A babcia na Białorusi, tak samo jak i w Polsce, nie jest traktowana z urzędu jako prawny opiekun.

Dziś dzieci ścigają się na hulajnogach po warszawskich Sadach Żoliborskich, a pani Hanna co i rusz upomina je – jak każda babcia – by na siebie uważały, bo konduktor nie wpuści ich do pociągu z odrapanymi kolanami. Zamierzają jechać nad morze, tym razem naprawdę.

Gdy pani Hanna uciekała z Białorusi, na granicy z Ukrainą powiedziała, że jedzie z dziećmi właśnie nad morze. Szli w nocy, bez telefonu (bała się, że ją namierzą), z jedną torbą (strach było jechać po rzeczy dla dzieci do Mińska, bo mieszkanie było spalone) i z 90 dolarami w kieszeni (bo choć Łukaszenko opowiada, że opozycja śpi na dolarach, to mało kto ma oszczędności).

W drodze Wania zapytał, czy mama siedzi w więzieniu. Nie było sensu kłamać. Dzieci dużo widziały i wiedziały. Na początku chodziły na protesty, były zachwycone powiewającymi flagami biało-czerwono-białymi i radosnymi pieśniami oraz wszechobecną nadzieją. Uwielbiały też słuchać bajki o ptaku, który przyleciał zadziobać karalucha (karaluchem opozycja nazywa złośliwie Łukaszenkę), ale były też świadkami przeszukań w mieszkaniu.

Może nawet słyszały, jak policjanci grozili matce: „zgniją w domu dziecka, a chyba wiesz, co tam się dzieje?”. To było jeszcze przed wyborami.

Córka pani Hanny została zatrzymana 6 sierpnia, gdy wracała do domu z plakietką „Sztab Cichanouskiej”. Następnego dnia dostała grzywnę w wysokości kilkuset dolarów, od której niemal każdy się odwołuje, bo to wielokrotność miesięcznej pensji. Następnie powinna zostać zwolniona do domu, ale do domu nie wróciła. Rodzina przez trzy dni nie wiedziała, co się z nią dzieje, więc zgłosiła zaginięcie na policję. Dopiero wtedy pani Hanna dowiedziała się, że córka nadal jest w areszcie i będzie miała sprawę karną.

Śledztwo trwało siedem miesięcy. Za plakietkę „Sztab Cichanouskiej” skazać nie mogli, bo wszystko odbywało się zgodnie z prawem. Więc powiązali ją z działalnością męża, który prowadził kanał na Telegramie „Armia z Narodem”. Ostatecznie oboje dostali po pięć i pół roku więzienia.

Patelnią po głowie

Jana Shostak chciała obudzić Polaków, a chwilę później – jak sama mówi – się wkurzyła. – Po minucie krzyku poszłam do Centrum Białoruskiej Solidarności, gdzie trwały przygotowania do marszu. Czterech chłopaków malowało tam tabliczki z tzw. identyfikatorem Białorusina „23.34”. To numer artykułu kodeksu wykroczeń: przewiduje karę grzywny albo do 15 dni więzienia. Dziś już chyba połowa Białorusi ma w papierach wpisane 23.34. Dają za wszystko: za protesty, ale i za biało-czerwone skarpetki.

Od marca artykuł 23.34 zmieniono na 23.23 i zaostrzono przepisy. Za recydywę, czyli ponowny udział w protestach, można dostać 30 dni, a grzywny osiągają wysokość nawet ok. 8,5 tys. zł. – Zapytałam tych chłopaków, czy także zaliczyli 23.34 i po tym, co mi opowiedzieli, poczułam, jakbym dostała patelnią po głowie. Pierwszy raz rozmawiałam z ludźmi, którzy przeszli tortury.

Podobną patelnią po głowie w Krakowie dostała Katarzyna, która niedługo przed wyborami przyjechała studiować psychologię na Uniwersytecie Jagiellońskim i w protesty angażowała się z Polski. – Pomagaliśmy psychologicznie online i co prawda wiedzieliśmy z mediów, co się dzieje, ale to nie to samo, co rozmawiać z trzęsącym się ze strachu człowiekiem, z rozbitą głową i powybijanymi zębami. Bywało też, że udzielałam porady anonimowo, a okazywało się, że rozmawiam z kolegą ze szkoły – opowiada o gorących sierpniowych dniach, w których niemal w ogóle nie spała.

– Białorusini okazali sobie nawzajem ogromną solidarność. To nie znaczy, że Polacy nie pomagali, ale z tą pomocą było i jest różnie, zwłaszcza ze strony państwa – zauważa. Na to też swoim krzykiem chciała zwrócić uwagę Jana. A wkurzyła się, gdy usłyszała, że tych czterech chłopaków, którzy przeszli piekło tortur, nie otrzymało nawet wystarczającego wsparcia.

– Białoruskie konta mieli poblokowane – mówi Jana. – Tak reżim walczył z tymi, którzy dostawali wsparcie z funduszu solidarnościowego BySol zarejestrowanego w Hadze, mieszkali więc po najtańszych hostelach, nieraz narażeni na bójki. Skrzyknęłam znajomych, by chłopakom pomóc. Z czasem zaczęły do nas docierać sygnały, że osób, które nie dostały pomocy i nie dotarły do organizacji pomocowych, jest więcej. Tak zaczęła się formować grupa Partyzanka. Obywatelska inicjatywa, która powstała z poczucia solidarności, chęci niesienia pomocy oraz świadomości, że przecież my też mogliśmy znaleźć się na ich miejscu. To, że wyjechaliśmy wcześniej, że nas nie złapali, jest przecież kwestią czystego przypadku.

Wstyd zostać w domu

Gdy chcę pomówić z Żorą o jego przebudzeniu, pyta, czy mam dużo czasu, bo opowieść zaczyna się od pradziadka, białoruskiego komunisty, który brał udział w rewolucji październikowej, oraz dziadka, wroga amerykańskiego imperializmu, któremu – jego zdaniem – odpór mógł dać tylko Związek Radziecki.

Żora wyrósł na socjalistę, ale odrzucił autorytarny komunizm, gdy zrozumiał, że nie tak wiele odróżnia go od nazizmu. Z ideami anarchistycznymi zetknął się słuchając punk rocka, a działać zaczął po napaści na obóz ekologiczny pod Angarskiem, gdzie neonaziści zamordowali jednego z uczestników.

– Przygotowania światowej rewolucji – z charakterystycznym dystansem opowiada Żora – ograniczały się na początku do malowania graffiti, drukowania plakatów i rozrzucania ulotek oraz bójek z miejscowymi naziolami. Poważniej zrobiło się w 2017 roku, gdy wybuchły protesty przeciw ustawie o pasożytnictwie, czyli dodatkowemu opodatkowaniu bezrobotnych.

– Po raz pierwszy przemawiałem na wiecu w moich rodzinnych Baranowiczach, a w Brześciu anarchiści poprowadzili cały protest, bo opozycja udała się na negocjacje z władzami miasta. Musieli się nas wystraszyć, bo zaczęły się zatrzymania, więc gdy jechałem kilka dni później na kolejny protest, tym razem do Mińska, wiedziałem, że szybko nie wrócę. Wtedy ktoś napisał w sieci zdanie, które najlepiej podsumowuje te dni: strach wyjść na ulice, wstyd zostać w domu – wspomina Żora.

Po protestach w 2017 r. reżim miał na swoich listach większość anarchistów, a także innych aktywistów i działaczy opozycji, gdy więc zbliżały się wybory 9 sierpnia, wielu zostało zatrzymanych prewencyjnie i narodowego przebudzenia na własne oczy nie ujrzało.

Żora wspomina: – Więzienie znajdowało się w starych carskich stajniach, więc cele były duże, nawet na 14 osób, ale w naszej było już 24. Spaliśmy na zmianę. Brakowało materacy, więc rozścieliliśmy kołdry, gdzie tylko się dało, poza miejscem przy oknie, bo tam mieliśmy ­palarnię. Często brakowało jedzenia, ale wtedy wykładaliśmy wszystko na stół i dzieliliśmy po równo. Wprowadziliśmy więzienny komunizm.

Pozostały bębny

Sierpniowe protesty roku 2020 zaskoczyły wszystkich, bo choć spodziewali się, że będzie się działo, to nikt nie przypuszczał, że aż tak – również jeśli chodzi o skalę represji i migrację, którą represje wywołają. Dziś słyszę, że walka o wolną Białoruś przeniosła się za granicę. Na jednym z wieców w centrum Warszawy poznaję bębniarzy z grupy „Proszę się rozejść”, choć po rosyjsku ta komenda brzmi bardziej stanowczo. Umawiamy się, że podam adres ich strony (http: //instagram.com/platform.by), bo chcą dotrzeć do jak najszerszego grona odbiorców.

Andriej wyjaśnia: – Na Białorusi nie można już protestować, więc my robimy to tu, w ich imieniu. Jeśli nikt nie będzie protestował, to świat pomyśli, że na Białorusi już wszystko jest okej. Bębnami wybijają rytm do marszu przez Warszawę. Obręcze pomalowane w biało-czerwono-białe pasy, na membranach postrzępione od uderzania pałek naklejki z hasłem: „Sankcje dla Łukaszenki za zbrodnie przeciwko ludzkości”.

W sierpniu 2020 r. mieli ambitne plany: przyszykowali specjalną platformę z nagłośnieniem, ale w drodze na jeden z marszy w Mińsku służby zarekwirowały cały sprzęt, pozostały więc tylko bębny.

Anton wspomina: – Graliśmy co niedzielę, póki odbywały się protesty, później spotykaliśmy się, by pograć, także dla zabawy. W listopadzie siedzieliśmy w 16 osób w ciasnej piwnicy i bębniliśmy, gdy nagle wpadł OMON i wszystkich aresztował. Straszny tłok i zamieszanie, wiedzieliśmy, że biją i torturują ludzi, ale nas potraktowali łagodnie, może dlatego, że Andriej był z córką? W każdym razie mieliśmy szczęście.

Część dostała odsiadki, część grzywny, ale najbardziej zawzięli się na Aleksieja Sanczuka. Nie wypuścili go z aresztu, wyciągnęli z telefonu wszystkie informacje i zaczęli wyłapywać jego znajomych oraz działaczy.

Ktoś ich ostrzegł, że władze szykują przeciw nim i kolegom sprawę karną, dlatego większość postanowiła wyjechać. Mieli rację – ci, którzy zostali na Białorusi, teraz siedzą w więzieniach.

Przed sprawą karną uciekali Gleb, Żora, Alona, Witalij z żoną, Wład, Wasyl i setki oraz tysiące Białorusinów, którzy mieli dość represji i pogłębiającego się kryzysu.

Anton z kolegami i koleżankami na bębnach grali jeszcze we Lwowie, w oczekiwaniu na wizę humanitarną, by przyjechać do Polski. Potem bębny na jakiś czas odłożyli. Anton nie kryje, że dopadła go depresja.

– Pierwszy raz w Polsce zagraliśmy w dniu ogłoszenia wyroku dla Sanczuka. Dostał sześć lat – mówią. To było trzy miesiące temu.

Państwo zastępcze

O Sanczuku można przeczytać na listach więźniów politycznych z adresami więzień i apelem o słanie listów. Już po zatrzymaniu był bity, a obok jego nazwiska – przypadkiem – znajduję nazwisko córki pani Hanny. Do niej również można pisać, choć władze nie przekazują listów od rodziny. Gleb znał się z Ramanem Pratasiewiczem, a anarchiści opowiadają o Mikołaju Dziadoku, prześladowanym od lat działaczu, w 2020 r. torturowanym w mińskim areszcie. Ktoś pracował z ojcem Mikity Kryucoua, powieszonego w Mińsku, a jeszcze inny oglądał zasinione plecy na zdjęciach w telefonie podczas zwykłej rozmowy gdzieś w warszawskim centrum handlowym. Każdy zna kogoś, kogo dopadł reżim.

Ucieczka z Białorusi do Polski prowadzi przez Ukrainę. Tam można wystąpić o wizę humanitarną i legalnie przekroczyć granicę z Polską, gdzie – jak słyszę – łatwiej o pracę, dokumenty oraz ochronę międzynarodową. Nasze państwo otworzyło ramiona na przybyszów z Białorusi, co dla wielu z nich jest zaskoczeniem. – Traktuje się nas lepiej niż Ukraińców, o Czeczenach czy migrantach z Bliskiego Wschodu nie wspominając – mówią.

Polska w 2015 r. stała się twarzą oporu wobec polityki otwartych granic dla Syryjczyków, a Czeczenów od „Bramy Europy” – czyli przejścia Brześć-Terespol – regularnie odpycha, naruszając przy tym prawa człowieka i prawa międzynarodowe. Co więcej, działania rządu w polityce krajowej nieraz spotykały się z oburzeniem Unii Europejskiej. Od niektórych Białorusinów słyszę więc, że przyjmując ich, obecny rząd chce się wybielić. Inni wskazują na echa polityki imperialnej i popieranie opozycji, by zabezpieczyć sobie wpływy na Białorusi, a jeszcze inni mówią – po prostu – o kulturowej i językowej bliskości.

I mimo że Białorusini czują się w Polsce dobrze, to nie wszystko działa tak, jak powinno. Biurokracja, integracja, no i pieniądze: w takiej kolejności mówi się o napotkanych trudnościach, co znajduje odbicie w strukturach oddolnych organizacji pomocowych, na przykład tej, w której działa Jana Shostak.

Partyzanka jest jak państwo na uchodźstwie i państwo zastępcze, choć to tylko zrzeszenie – nieformalne i oddolne. Grupa dzieli się na jedenaście ministerstw.

Partyzanckie MSW weryfikuje osoby, którym udziela pomocy, także ze względów bezpieczeństwa, by odsiać agentów, a kolejne resorty zajmują się pomocą w przebrnięciu przez gąszcz przepisów, zaopatrują w produkty pierwszej potrzeby, dalej organizują mieszkania, pomagają w przeprowadzce i obejmują potrzebujących dalszą opieką. Tym zajmują się ministerstwa zdrowia psychicznego, języka polskiego, sprawiedliwości, kultury i rozrywki oraz pracy i sponsoringu.

W Partyzance działają Białorusini i Białorusinki, wspierają ich też Polacy. Jana Shostak mówi, że jeśli odwołać się do polskiej historii, to czuje się jak w latach 80., czyli w dniach narodzin Solidarności. To samo słychać w opowieściach samych uchodźców. Jednak to za mało, by obudzić się innymi.

Wracać czy nie wracać?

W wyniku nacisków grupy, którą Shostak reprezentuje publicznie, udało się wznowić wydawanie wiz turystycznych dla Białorusinów oraz wydać zgodę na podejmowanie pracy dla posiadających wizy humanitarne. Kolejna zmiana to otwarcie infolinii dla uchodźców. Ma ruszyć w rocznicę rewolucji i pomóc uporać się z problemami proceduralnymi i absurdami czasów pandemii. – Pracuję nad tym, żeby straż graniczna mogła także rozpowszechniać ten numer w każdej placówce – mówi Shostak.

Takie grupy jak Partyzanka działają także poza Warszawą, która dla Białorusinów jest miejscem wyjątkowym. Sami przyznają, że w stolicy jest łatwiej o pomoc, przede wszystkim dlatego, że jest tu silna diaspora białoruska, niż chociażby w Krakowie. Mówi mi o tym Katarzyna organizująca pomoc psychologiczną w pierwszych dniach rewolucji.

Katarzyna z listy potrzeb wymienia uproszczenie procedur legalizacji dyplomów białoruskich uczelni, stworzenie większej liczby klas integracyjnych dla dzieci idących po raz pierwszy do polskiej szkoły, pomoc w organizacji kursów języka polskiego oraz wygospodarowanie puli mieszkań na czas znalezienia pracy czy szkoły. – Niektóre miasta, np. Sopot, oferują takie mieszkania, ale to w Krakowie łatwiej o pracę.

Jest więc jeszcze dużo do zrobienia, i to na już. A co dalej? – Dążymy do tego, by nauczyć siebie i innych działań oddolnych – mówi mi jeden z anarchistów. – A gdy przyjdzie czas, pojechać na Białoruś, by budować nowe społeczeństwo.

O nowym społeczeństwie marzy każdy, choć nie każdy deklaruje chęć powrotu. Andriej z grupy bębniarzy argumentuje tak: – Raz już musiałem wszystko rzucić i zacząć od nowa, mam dwójkę dzieci, trzecie w drodze. Za dwa-trzy lata mamy wracać? Znowu wszystko zmieniać?©

Współpraca: ANNA MIKULSKA

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 35/2021