Kampania min

Kampania przed wyborami do Parlamentu Europejskiego pełna jest różnych nieporozumień. Wygląda na to, że w Polsce ani publiczność polityczna, ani nawet polityczne elity, nie bardzo wiedzą, czemu te wybory mają służyć.

06.06.2004

Czyta się kilka minut

“W polskiej sprawie" - woła z plakatu zatroskane oblicze posła Bogdana Klicha, lidera listy Platformy Obywatelskiej w wyborach do Parlamentu Europejskiego w okręgu nr 10 (województwa małopolskie i świętokrzyskie). Kandydaci - niezależnie od barw politycznych oraz jak kraj długi i szeroki - zapewniają, że wybierają się do Strasburga, by tam godnie reprezentować polskie interesy. Widocznie spece od politycznego marketingu uznali, że Polacy przede wszystkim boją się Europy, zatem ci, którzy chcą zostać wybrani, powinni przekonywać potencjalny elektorat o swoim eurosceptycyzmie. Może to prawda, że wyborcy się boją, może to prawda, że kandydaci są eurosceptykami. Nieprawda jednak, że Parlament Europejski jest przede wszystkim miejscem targów o narodowe interesy.

Unia Europejska jest strukturą złożoną, nie przypominającą ani państwa federalnego (co sugeruje robiące ostatnio karierę w mediach słowo “euroland"), ani organizacji międzynarodowej (gdzie nie istnieją jakiekolwiek wspólne polityki, a wszystkie decyzje wymagają każdorazowej zgody wszystkich państw-uczestników). Do prowadzenia wspólnych polityk służy Komisja Europejska, do ich definiowania - Parlament, do uzgadniania kompromisu pomiędzy narodowymi interesami - Rada Europy. Nawet polska pani komisarz Danuta Hübner ma się troszczyć przede wszystkim o wspólny interes Unii, nie zaś głównie o interes Polski - cóż więc dopiero polscy deputowani. Ostatnio francuski komisarz Pascal Lamy kolejny raz poróżnił się ze swoim rządem, który zarzucił mu, że forsuje rozwiązania sprzeczne z interesami francuskiego rolnictwa. Taka jest jednak rola komisarza i im szybciej nasi deputowani to zrozumieją, tym lepiej dla Polski. Jeśli nadal będą próbować rozliczać naszego komisarza z perspektywy czysto narodowej, zaczną być traktowani jako polityczna osobliwość i tym samym ustawią się na marginesie Parlamentu. O polski interes narodowy ma bowiem zabiegać w unijnych instytucjach polski rząd - tyle że z tym nie jest najlepiej. Albo - jak to było jesienią w sprawie konstytucji - idziemy w zaparte odgrywając tradycyjną polską rolę warchoła, albo - jak to teraz widzimy w sprawie kandydatury do następstwa po szefie Komisji, Romano Prodim - Polska zdaje się nie mieć na ten temat w ogóle zdania.

Realne dylematy

Nielepsze niż o unijnych instytucjach mają nasi kandydaci pojęcie o najważniejszych wyzwaniach, które stają przed rozszerzoną Unią. A przynajmniej robią takie wrażenie podczas kampanii.

Jaka ma być polityka dalszego rozszerzania Unii? Czy chcemy i na jakich warunkach przyjąć Turcję? A naszych wschodnich sąsiadów? Czy spełnianie kryteriów prawno-cywilizacyjnych unieważnia kryteria geograficzne (w takim razie oznaczałoby to w przyszłości zgodę na przyjęcie np. w pełni demokratycznej Rosji)?

Jak najskuteczniej sprzyjać wzrostowi gospodarczemu? Ma to związek z planami reformy paktu stabilizacyjnego i z polityką sankcji wobec Francji, Niemiec oraz (w najbliższej przyszłości) Włoch. Nigdy dość przypominania, że odstąpienie od kar za złamanie paktu przez Paryż i Berlin jest najgorszą lekcją dla Europy. Ale teraz, kiedy mleko się rozlało, warto spokojnie rozważyć, czy i jakie rozluźnienie kryteriów byłoby dla europejskiej gospodarki korzystne.

Czy - i jaka - polityka zagraniczna i obronna Unii jest możliwa? Czy rację ma wybitny socjolog, politolog i działacz polityczny, lord Ralf Dahrendorf, gdy powiada, że jakakolwiek polityka UE konkurencyjna wobec USA jest niebezpiecznym nieporozumieniem? Czy też raczej słuszność przyznać trzeba Tzvetanovi Todorovowi, francuskiemu filozofowi bułgarskiego pochodzenia, który głosi hasło Europy jako regionalnej potęgi dysponującej siłą zbrojną, ale świadomie ograniczającej jej użycie?

Jak wyjść z impasu konstytucyjnego, który spowodowaliśmy do spółki z Hiszpanią? A jak ominąć rafę brytyjskiego referendum, które - wedle dzisiejszego stanu nastrojów w tym państwie - prawie na pewno konstytucji nie ratyfikuje? Czy w takim wypadku warto poprzeć francusko-niemieckie próby odejścia od zasady jednomyślności i konstytucję przeforsować mimo sprzeciwu Brytyjczyków?

Jaki ma być budżet Unii na lata 2007 - 2013? Kim powinien być nowy przewodniczący Komisji Europejskiej? Itd., itp.

Nie chodzi o to, by polscy deputowani mieli wyrobiony wspólny pogląd na te i inne ważne zagadnienia, lecz o to, by mieli na ten temat jakiekolwiek zdanie, z góry wiedząc, że nie będzie ono jednolite. W parlamencie w Strasburgu deputowani pogrupowani są we frakcje polityczne (chadecy, socjaliści, liberałowie itd.) i wspólny pogląd uciera się raczej w ramach jednej frakcji niż w ramach reprezentacji narodowej. Idzie więc o to, żeby nasi deputowani mieli coś sensownego do powiedzenia najpierw na forum swoich frakcji, a potem ewentualnie na forum parlamentu. Jak na razie jednak wzór polskiego deputowanego dał poseł LPR Witold Tomczak (delegaci parlamentów krajów Dziesiątki tymczasowo zasiadają w Strasburgu, zanim zastąpią ich deputowani wybrani 13 czerwca) myląc trybynę parlamentarną z amboną i ofiarowując europejskim parlamentarzystom “Krzyż Chrystusowy" jako dar “od narodu polskiego". Czy naprawdę my - wyborcy chcemy mieć w Strasburgu polską galerię ignorantów i dziwaków politycznych?

Nietrudno, niestety, określić, jaką rolę w ukształtowaniu takiej europejskiej świadomości Polaków odgrywa Kościół, obsesyjnie skupiony na problemie preambuły (Episkopat za niewystarczający uznał także kompromisowy pomysł, by do Traktatu Konstytucyjnego UE dołączyć podkreślającą rolę chrześcijaństwa deklarację autorstwa Tadeusza Mazowieckiego, Stefana Wilkanowicza i Jana Kułakowskiego) oraz szermujący skrajnie uproszczonymi ocenami w rodzaju: “Jest paradoksem, że deklaruje się postawę otwartości przy równoczesnym eliminowaniu Boga i wartości religijnych" (“Słowo biskupów polskich z okazji przyjęcia Polski do Unii Europejskiej"). Owszem, problem preambuły istnieje, lecz opisywanie go w kategoriach “eliminowania Boga" czy straszenie, że konstytucja w obecnym kształcie grozi dyskryminacją wierzących, nie oddaje - oględnie mówiąc - istoty sporu. Co mają z tego zrozumieć polscy katolicy poza niejasną przestrogą przed Unią jako wrogiem Pana Boga?

Sukces jako porażka

Unia po rozszerzeniu znajduje się w paradoksalnym położeniu. Pozornie to wielkie święto Europy na nowo zjednoczonej, symboliczne przypieczętowanie końca “żelaznej kurtyny". Faktycznie spod świątecznych dekoracji wyzierają dość nietęgie miny - wszyscy w Europie, którzy zadają sobie trud myślenia o Unii, mają świadomość, że historyczny sukces (rozszerzenie) jest zarazem ważną przyczyną rozmycia ambitnego projektu Europy politycznej, czyli Europy zdolnej do odgrywania samodzielnej, politycznej, gospodarczej i - jeśli trzeba - militarnej roli na scenie międzynarodowej. Tak musiało się stać, skoro w pewnym momencie zdecydowano o takiej kolejności: najpierw rozszerzenie, potem wzmocnienie spójności. Niezależnie od kryzysu konstytucyjnego, który wyostrza tylko ten sam problem, “zszycie" starej Europy, bogatej i już w znacznym stopniu zintegrowanej, z Europą nową, niedawno jeszcze gnijącą w komunistycznej gospodarce stagnacji i niedoboru, jest przedsięwzięciem nader trudnym. Być może nawet niemożliwym do przeprowadzenia inaczej, jak tylko na poziomie symbolicznym. Świadomość tego paradoksu jest dość powszechna w starej Europie. W ostatnich tygodniach, w obliczu święta unika się wyrażeń takich, jak “Europa dwóch prędkości" czy “Europa twardego rdzenia", ale między wierszami to właśnie można usłyszeć w wystąpieniach doświadczonych polityków bądź przeczytać w komentarzach poważnych komentatorów politycznych. Wejście nowych - ocenia się - opóźnia marsz ku spoistości, jedynym rozwiązaniem pozostaje bliska współpraca na poziomie grup krajów (takich jak grupa euro i grupa Schengen) zdecydowanych iść do przodu szybciej niż cała Dwudziestka Piątka.

Co z tego dla nas wynika? Niezależnie od ostatecznych wniosków, dobrze byłoby o tym poważnie dyskutować. Tymczasem w polskiej kampanii do Parlamentu Europejskiego nie ma śladu takiej dyskusji. Następnie, co naturalne, ujawnią się podziały. Dla jednych - nazwijmy ich w uproszczeniu suwerenistami - ten moment dziejowy Unii jest sygnałem dla dalszego rozmywania jej spoistości. A więc: konstytucja mniej dynamizująca władzę w Unii, niekończący się proces rozszerzenia w nadziei, że im dłużej będziemy przyjmować nowych, możliwie odległych cywilizacyjnie, tym trudniejsza będzie rzeczywista integracja, twardy sprzeciw wobec projektu europejskiej obrony i polityki zagranicznej. Dla innych - nazwijmy ich federalistami - odwrotnie, obraz Unii stojącej na rozdrożu będzie mobilizacją do działań mających ratować z projektu wspólnotowego, co się da. Nie czas rozstrzygać tu o racjach. Ale póki nie powiemy sobie jasno, w jakim miejscu jako Polska w Unii teraz jesteśmy, nie będziemy potrafili także sformułować żadnej koherentnej europejskiej polityki.

Zastępcze kampanie wyborcze nie są polską specjalnością. W krajach starej Unii kampania wyborcza do Parlamentu Europejskiego często służy do okładania bądź to rządu, bądź opozycji. Różnica jest tylko taka, że tam świadomość położenia Unii jest na ogół wyższa, a ryzyko niepowodzenia europejskiej polityki mniejsze niż w przypadku nas, nowych ze Wschodu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 23/2004