Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Dopiero teraz wydano pełne nagranie występu Hendrixa na Wyspie Wight z 30 sierpnia 1970 r. No, prawie pełne: edytorzy bezmyślnie wyciszyli ścieżkę kończącą pierwszą z dwóch płyt... Kompletność ma tu istotne znaczenie, gdyż koncert ów okazał się ostatnią, by tak rzec, dużą całością zaproponowaną przez muzyka - te dwie godziny stały się więc domknięciem twórczości Hen-drixa. Nie jest to ani testament, ani podsumowanie, ale wielki artystyczny dokument, w którym tym bardziej szuka się śladów otwarcia na kolejne innowacje gitarzysty z Seattle.
To inny koncert. Pozornie nie tak efektowny, jak ten w Woodstock, i bez tak radykalnych pomysłów, jak osiem miesięcy wcześniej w Fillmore East. Zróżnicowanie przedstawionego na Wyspie Wight repertuaru oraz zmienność gitarowych stylów ujawniają główną ideę estetyczną granej tam muzyki: próbę przekraczania form osiągniętych dotychczas. Szczególnie wyraźnie brzmi to w najstarszych utworach; nie chodzi tylko o ich nowe warianty, lecz o chwile, w których gitara jakby rusza w zupełnie inne strony. Te otwarcia są możliwe dzięki - w sporej mierze - improwizowanej muzyce. Czy Hendrix gra ciągi pojedynczych nut (w świetnie wykonanym bluesie „Red House”), czy (zazwyczaj) zagęszczone i wspomagane elektronicznie faktury, muzyka częściej jest przezeń tworzona niż tylko odgrywana. Nie chcę dezawuować towarzyszących mu muzyków, Billy'ego Coxa na basie i Mitcha Mitchella na perkusji, niemniej również zasługą lidera pozostaje nowatorska (bliższa jazzu niż rocka) relacja między instrumentami: rozluźniona, acz rewelacyjnie skuteczna.