Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Z rozmachem zorganizował całość tandem: Adam Pierończyk, który szczęśliwie osiadł w Krakowie, i właściciel klubu - Władysław Dadak. Ponad dwieście osób zgromadzonych przy Szewskiej 12 miało do dyspozycji piwnicę, podwórko i salę z telebimem. Jazzowy maraton trwał prawie siedem godzin (wystąpiło kilkudziesięciu artystów!), więc możliwość przemieszczania, znalezienia wygodnego kąta do słuchania i rozmowy okazały się zbawienne. Udało się wytworzyć niemal rodzinną atmosferę bliskości, refleksyjnego skupienia i uwagi dla muzyki.
Choć powód popołudniowego spotkania 15 czerwca był smutny, jego owoce mogą napawać radością i nadzieją. Zebrano spore fundusze, które pozwolą kontynuować kosztowne leczenie. Bieda pokazała, że Andrzej Cudzich ma wielu wypróbowanych przyjaciół. A przy okazji okazało się, że mimo katakumbowego wygnania polski jazz to jednak potęga.
Wielki udział w budowaniu tej potęgi ma właśnie Andrzej Cudzich - dojrzały kontrabasista, zdolny kompozytor i lider zespołów, do których zaprasza i zdolną polską młodzież, i wyjadaczy zza Wielkiej Wody (przełomowa autorska płyta „Able to Listen”). Objawieniem był dla mnie koncert z 1999 roku, na którym Andrzej Cudzich wraz z Piotrem Wojtasikiem zagrali u boku Ga-ry'ego Bartza i Louisa Hayesa m.in. „Nefertiti”. W zeszłym roku olśnił mnie „amerykański” walking Cudzicha, który jak równy z równym grał w krakowskim Żaczku z Dave'em Kikoskim i Ronnie'em Burrage. W pewnym sensie poziom niedzielnego koncertu wyznaczył więc nieobecny Andrzej Cudzich.
Z góry przepraszam, że nie wspomnę o wszystkich artystach, którzy wystąpili w Piecu - nauczyciel historii wbił mi kiedyś do głowy, że dżentelmena cechuje umiar. Organizatorzy skorzystali z wypróbowanej recepty i zaproponowali na początek trzęsienie ziemi - Tomasz Stańko wykonał solową improwizację, którą zatytułował „Song for Andrzej”. Charakterystyczny boleśnie piękny lament rozbrzmiewał przez kilkanaście minut, choć wydawało się, że czas potknął się i upadł. Już pierwszy set pokazał jednak, że to dopiero początek emocji.
Niebawem wyszły na scenę młode wilki - Adam Pierończyk (saksofon) z braćmi Olesiami (kontrabas i perkusja). Saksofonista rozpoczął balladowo, trochę w klimacie „Ballad for Bernt” Komedy, ale już po chwili panowie pozbyli się wszelkich pęt i poszybowali w okolice Ornette'a Colemana i Alberta Aylera. Pierończyk imponuje żelazną techniką i łatwością, z jaką oscyluje między stylami. Bracia Olesiowie - bądź co bądź bliźniacy - działają jak jeden żywyorganizm. Tak radykalne free lepiej by pewnie brzmiało bliżej północy, ale efekt kolejnego ataku żywiołów został osiągnięty. Uspokojenie i solidną porcję swingu przyniósł sekstet Janusza Muniaka. Młodzież pod wodzą mistrza zagrała standardy. Zostały mi w pamięci oryginalne, powściągliwe aranże i urzekające mądrą ascezą sola Muniaka, Potężnie zabrzmiało wykonane na koniec „Yesterdays” z charakterystycznymi riffami trzech saksofonów. Wielki talent drzemie (choć właściwie już się budzi) w 19-letnim pianiście Muniaka - Pawle Kaczmarczyku. Oby dalej pilnie terminował.
Kolejna odsłona przyniosła trochę nieodzownej dla jazzu zgrywy i zabawy. Jor-gos Skolias, wspierany przez puzonistę Bronka Dużego i specjalistę od perkusyjnych szpejów - Jana Pilcha, zaprezentował coś, co przypominało plemienne pieśni Czarnego Lądu. O dziwo, niektóre wyśpiewywane słowa były rozpoznawalne dla miłośników „Psów” Pasikowskiego. Było kolorowo. Po chwili nastrój zmienił się diametralnie, bo Karolina Styła zaprezentowała piosenki Jobima. Niestety, mimo czułego akompaniamentu (dojrzały pianista - Joachim Mencel) całość wypadła dość blado. Zwłaszcza w „How Insensitive” zabrakło dramatyzmu i odwagi interpretacji historii opowiedzianej w tej niewesołej piosence. Jasnym punktem drugiej części okazał się natomiast bardzo młody zespół „Deprezes” na czele z lirycznym trębaczem Tomaszem Nowakiem i obiecującym pianistą Dominikem Wanią. Ciekawie zabrzmiał w ich wykonaniu „Passion Dance” McCoy Tynera.
Nie mogłem niestety uczestniczyć w maratonie do końca. Z przyjemnością wysłuchałem inauguracji ostatniego seta, czyli zespołu pod wodzą uznanego wrocławianina Piotra Barona, któremu sekundowali krakowianie. Znów zabrzmiały standardy, z nieśmiertelnym „All the Things You Are”. Pianista Piotr Wyleżoł tworzył solidny fundament dla Coltrane'owskich z ducha chorusów Barona. Żal było opuszczać piwnicę.
Muzycy i miłośnicy jazzu rozchodzili się do domów, głęboko wierząc, że już niedługo Andrzej Cudzich znów będzie mógł zagrać. On sam, jak powiedział jego przyjaciel Joachim Mencel, wraz z którym należą do Wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym „Nowe Jeruzalem”, ma w sobie spokój, bo w tym trudnym czasie żyje Bogiem. Teraz, kiedy udało się zebrać środki potrzebne na leczenie Andrzeja Cudzicha, można mu jeszcze ofiarować swoją modlitwę.