Jakbym to ja był wirusem

W Chinach epidemia i towarzysząca jej atmosfera uderzyły szczególnie w przybyszów z Afryki, migrantów wewnętrznych i muzułmanów.

06.07.2020

Czyta się kilka minut

W dzielnicy zwanej „Małą Afryką” mieszka społeczność afrykańska, ujgurska, muzułmańska. Kanton, Chiny, 29 kwietnia 2020 r. / ALEX PLAVEVSKI / EPA / PAP
W dzielnicy zwanej „Małą Afryką” mieszka społeczność afrykańska, ujgurska, muzułmańska. Kanton, Chiny, 29 kwietnia 2020 r. / ALEX PLAVEVSKI / EPA / PAP

Pora ruszyć dalej! – powtarza sobie Yunus, 40-letni przedsiębiorca pochodzący z Ghany w Afryce Zachodniej.

Od 10 lat mieszka on w Kantonie, 13-milionowej metropolii portowej w południowych Chinach. Po miesiącach bezczynności wreszcie wraca do pracy. Wydaje się, jakby życie wróciło do normalności sprzed epidemii. Jakby blakły ponure barwy, w jakich jeszcze parę tygodni temu widzieli swoją przyszłość w Chinach imigranci z Afryki.

Poza nawiasem

Podczas gdy rząd Chin w kwietniu ogłaszał zwycięstwo nad epidemią, reszta świata wchodziła w jej szczytowy okres. Wtedy właśnie władze Kantonu podały informację o rozpoznaniu w mieście 114 nowych przypadków infekcji koronawirusem. Jak mocno podkreślano, były to przypadki nie rodzime, lecz „importowane”. Wśród nich 16 pochodziło z Afryki. W tym czasie wykryto również lokalne zakażenia u pięciorga Nigeryjczyków. Trop prowadził do dzielnicy Yuexiu, nazywanej też „Małą Afryką” ze względu na społeczność, która tu mieszka i pracuje.

Paniczny strach władz Kantonu przed nawrotem epidemii doprowadził do chaotycznych rozporządzeń wymierzonych w społeczność afrykańską. Setki Afrykańczyków poddano przymusowej kwarantannie poza miejscem zamieszkania, bez względu na to, czy w ostatnich miesiącach opuszczali Chiny. Za dwutygodniowy pobyt w wyznaczonym hotelu musieli płacić z własnej kieszeni.

– Dyskryminacja od dawna była częścią naszej codzienności, ale tym razem poczułem się wyjątkowo podle. Zostałem potraktowany tak, jakbym to ja był wirusem – mówi mi Zimulinda, młody Rwandyjczyk mieszkający w Kantonie od dwóch lat.

Niesprawiedliwość bolała go tym bardziej, że niechęć wobec Afrykańczyków wyrażali też zwykli Chińczycy. W niektórych sklepach i restauracjach pojawiły się tabliczki „zakaz wstępu czarnym”. Gdzieniegdzie właściciele mieszkań z dnia na dzień wymówili najem. Bez możliwości wstępu do swoich domów wielu Afrykańczyków kilka nocy musiało spędzić na ulicy – z poczuciem wypchnięcia poza nawias społeczeństwa.

T-shirty do Ghany

Kanton jest dziś domem największej diaspory afrykańskiej w Azji Wschodniej.

Jako pierwsi przyjechali tu pod koniec lat 90. XX w. drobni przedsiębiorcy nigeryjscy. Nie przybyli bezpośrednio z Afryki Zachodniej, lecz z ośrodków handlowych w Tajlandii i Indonezji, w których od dawna skupywali tanie towary, głównie tekstylia, aby sprzedawać je potem z zyskiem w Afryce.

Ich sytuacja uległa pogorszeniu w 1997 r., gdy azjatycki kryzys finansowy przetoczył się także przez region. Musieli wtedy szukać szczęścia gdzie indziej, a Kanton był wyborem oczywistym. Chiny, w dużej mierze dzięki inwestycjom zagranicznym, nie odczuły bezpośrednich skutków krachu. Przeciwnie, producenci i eksporterzy nabierali wiatru w żagle. Odpowiadająca za 60 proc. światowej produkcji T-shirtów prowincja Guangdong, której stolicą jest Kanton, jeszcze we wczesnych latach 90. XX w. zyskała przydomek „fabryki świata”.

– Mimo tego, co stało się teraz, przyjazd do Chin nie był złą decyzją. Tu poznałem moją żonę i założyłem małą firmę eksportową. Nie zawsze jest łatwo, ale jeśli jest się pracowitym, można nieźle zarobić – opowiada mi Obinze, który prawie 20 lat temu wyjechał z Nigerii i zamieszkał w Kantonie.

Większość pracujących Afrykańczyków zajmuje się pośrednictwem handlowym. Pełnią funkcję pierwszego ogniwa w łańcuchu dystrybucji towarów made in China, które po kilku tygodniach trafiają do portów nad Zatoką Gwinejską: Abidżanu, Akry i Lagos.

Wokół hal hurtowych w dzielnicy Yuexiu przechodzień musi lawirować między poukładanymi na chodnikach kartonami zalepionymi taśmą „China Post”. Pudła z zakupionymi w okolicznych fabrykach kolorowymi ubraniami, butami, torebkami i drobną elektroniką czekają na wysyłkę. Z kantońskiego portu wychodzą szlaki łączące Chiny z resztą globu.

Trzy nielegalności

Ustalenie liczby afrykańskich imigrantów w Kantonie nie jest łatwe. Oficjalne statystyki mówiące o 10 tysiącach rozmijają się ze stanem faktycznym. W istocie może żyć tutaj nawet dziesięć razy więcej przybyszów pochodzących głównie z Afryki subsaharyjskiej.

Wielu imigrantów raczej pomieszkuje, niż mieszka na stałe. Wynika to w dużej mierze z surowej polityki imigracyjnej Chin, którą wielu afrykańskich mieszkańców Kantonu stara się obejść. Ci, którzy chcieliby zostać na dłużej, muszą przedrzeć się przez labirynt procedur administracyjnych i spełnić szereg ścisłych kryteriów dotyczących zarobków, edukacji i stanu zdrowia. Dla drobnych przedsiębiorców w Yuexiu, z których większość ma skromne wykształcenie, a działalność prowadzi na granicy prawa, legalizacja pobytu czy uzyskanie zezwolenia na pracę w Chinach są trudne.

Często jedynym wyjściem jest trzymiesięczna wiza turystyczna. Ale domknięcie eksportu kolejnej partii towarów zwykle wymaga więcej czasu. Wielu Afrykańczyków ryzykuje więc i przekracza o kolejne kilka miesięcy czas wskazany w wizie. To zwykle świadoma strategia: bilet na samolot do domu i nowa wiza kosztowałyby więcej niż ewentualny mandat.

Jednak tę strategię coraz trudniej realizować. Policja chińska wcześniej przymykała oko, a teraz zaostrza politykę wobec nielegalnej migracji. Działania skupiają się wokół walki z imigrantami o statusie sanfei. To dosłownie „trzy nielegalności”: nielegalny wjazd, nielegalny pobyt i nielegalna praca. Do worka sanfei policja często wrzuca wszystkich Afrykańczyków, nawet tych, którzy przebywają i pracują tu legalnie.

Zacofani, leniwi, czarni

Do tzw. systemowego wykluczenia Afrykańczyków w Kantonie dokładają się chińskie media społecznościowe, które malują ich obraz jaskrawymi farbami. „Agresywni”, „zacofani”, „leniwi”: takich określeń powszechnie używają autorzy postów na temat Afrykańczyków na Weibo, najpopularniejszej platformie blogowej w Chinach. Wpisy pozostają w sieci, nietknięte przez moderatorów.

– Chińczycy myślą, że jestem przestępcą tylko dlatego, że jestem czarny. Myślałem, że będę mógł tu zostać dłużej, ale w kwietniu postanowiłem, że w ciągu najbliższych miesięcy wrócę do Rwandy – mówi mi Zimulinda, który o swoich planach powiadomił już rodzinę.

Frustracja Zimulindy jest wyrazem poczucia odrzucenia, które wielu Afrykańczyków popycha do powrotu. Niepewnie poczuli się nawet ci, którzy w Chinach mieszkają dłużej, sprowadzili krewnych albo – jak Obinze – tu się zakochali i założyli rodziny. Nadzieję przywracają gesty ludzkiej solidarności. W kwietniu w Kantonie powstała grupa zrzeszająca chińskich wolontariuszy, którzy wspierali wyrzuconych na bruk Afrykańczyków. Organizowali żywność, pomoc w tłumaczeniu i telefoniczne wsparcie psychologiczne.

Afrykańczycy nie zawsze są więc sami. Nie są również jedyną grupą, która musi radzić sobie z wykluczeniem w obcym wielkim mieście.

Setki milionów rąk do pracy

Kanton to nie tylko miasto migracji międzynarodowych, ale też wewnętrznych.

Od diaspory afrykańskiej znacznie większa jest grupa zwana liudong renkou. Pojęcie to, oznaczające „ludność napływową”, używane jest wobec pracowników przyjeżdżających z głębi kraju do nadbrzeżnych miast w poszukiwaniu lepszych warunków życia. W całych Chinach do tej kategorii należy prawie 300 mln ludzi. Ocenia się, że w Kantonie liudong renkou stanowią nawet 60 proc. mieszkańców, czyli ok. 9 mln. Ta ogromna grupa w większości pozbawiona jest elementarnych praw społecznych, co wiąże się z restrykcyjnym systemem rejestracji meldunkowej hukou.

System ten wprowadzono w latach 50. XX w., aby zatrzymać masową migrację z obszarów wiejskich. W latach 80. stracił jednak rację bytu. Po reformach gospodarczych Deng Xiaopinga miasta takie jak Kanton na gwałt potrzebowały rąk do pracy. Wprawdzie hukou nie zniesiono, ale na brak meldunku zaczęto przymykać oko, co rzeszom młodych ludzi otworzyło możliwość migracji do miast. Fabryki mogły działać na pełnych obrotach.


Czytaj także: Maria Wiśniewska: Sceny z życia chińskich parków


Rzecz jednak w tym, że z meldunkiem związany jest pakiet podstawowych uprawnień społecznych i ekonomicznych – jak dostęp do opieki zdrowotnej i edukacji. Należący do liudong renkou są więc tego pozbawieni. A ponieważ hukou jest dziedziczone, dzieci liudong renkou mogą chodzić tylko do nieoficjalnych szkół prowadzonych zwykle też przez migrantów. Przeważnie jednak rodzice wyjeżdżają sami, a dzieci – pozostawione z dziadkami na wsi – widzą ich raz do roku, gdy ojciec czy matka odwiedzają ich na Święto Wiosny. Miasta chińskie robią się wtedy puste.

Niepewny status egzystencji liudong renkou – mający wiele wspólnego ze statusem nielegalnych imigrantów – unaoczniła ostro epidemia COVID-19. Gdy pod koniec stycznia zamykano fabryki, zakłady usługowe czy restauracje, wielu migrantów straciło źródło dochodu. Do tej pory nie wszyscy wrócili do pracy. Ponieważ żyją w szarej strefie, bezrobocie w tej grupie nie znajduje odbicia w statystykach, a dostęp do pomocy państwowej jest prawie niemożliwy.

Choć sytuacja liudong renkou i imigrantów afrykańskich nie jest identyczna, to administracyjne bariery zbliżają ich do siebie i paradoksalnie sprawiają, że Afrykańczycy silniej wrastają w chińską tkankę społeczną: w Yuexiu rodzi się poczucie więzi między zmarginalizowanymi imigrantami wewnętrznymi i zewnętrznymi. Tym bardziej że jest jeszcze jeden czynnik zbliżający obie grupy.

Islam, religia wykluczenia

Znaczna część diaspory afrykańskiej to wyznawcy islamu. Tę samą religię wyznają dwie spośród 55 oficjalnie uznawanych mniejszości narodowych Chińskiej Republiki Ludowej: Huiowie i Ujgurzy, którzy stanowią sporą część mieszkających w Kantonie liudong renkou.

To przede wszystkim religia wyznacza odrębność grupy Hui od Han – narodowości, która stanowi ok. 92 proc. populacji Chin. Ujgurów, pochodzących w większości z Sinkiangu – najbardziej wysuniętej na zachód prowincji Chin – wyróżnia nie tylko islam, ale też tureckie pochodzenie, tradycja kulinarna, ubiór i język. W domach najczęściej posługują się ujgurskim (językiem zbliżonym do tureckiego), a mandaryńskiego uczą się dopiero w szkole.

Ta odrębność psuje szyki rządowi chińskiemu, który stara się budować mit jedności narodu. Dla władz w Pekinie najbardziej irytujące są jednak niepodległościowe aspiracje części Ujgurów, których wszelkie przejawy są brutalnie dławione.

Od lat Ujgurzy są obiektem systemowych prześladowań, prowadzonych w imię walki z ekstremizmem religijnym i terroryzmem. Skalę represji władz wobec tej mniejszości etnicznej odsłonił wyciek z baz danych chińskiego rządu w 2019 r. Ujawnione materiały dokumentują masową inwigilację i metody działania obozów w Sinkiangu, w których przetrzymuje się bez formalnego oskarżenia ponad milion Ujgurów. Zawarte w dokumentach instrukcje dla personelu obozów podważają eufemistyczną narrację władz, według której obozy te są ośrodkami edukacyjnymi, a pobyt w nich jest dobrowolny.

Niechęć przeniknęła też szeroko do myślenia chińskiego społeczeństwa o Ujgurach. W miastach zdominowanych przez Chińczyków Han, jak Kanton, ujgurskich imigrantów postrzega się powszechnie jako skłonnych do przemocy, nieuczciwych i niezdyscyplinowanych.

Silnie zakorzenione stereotypy widoczne są również na rynku pracy. Firmy prowadzące rekrutację czasem wprost stawiają wymóg przynależności do grupy Han i posiadania odpowiedniego hukou. Innym razem Ujgurów odrzuca się ze względu na niestandardowy akcent czy obco brzmiące nazwisko. Wszystko to utrudnia młodym Ujgurom start zawodowy i przedarcie się przez społeczno-ekonomiczną barierę dzielącą ich od współobywateli.

Meczet Huaisheng i African-Pot

W obliczu odrzucenia pojawia się potrzeba znalezienia miejsca, w którym jest się u siebie. Taką enklawą, gdzie zarówno muzułmańska część społeczności afrykańskiej, jak też Ujgurzy i Huiowie mogą znaleźć oparcie, jest Yuexiu.

Dzielnica ta ma bogatą tradycję islamską, sięgającą VII stulecia, za panowania dynastii Tang. Wtedy to w portowym mieście wyznaczono – na terenie dzisiejszego Yuexiu – kwartał mieszkalny dla cudzoziemskich kupców. Większość stanowili Arabowie, którzy handlowali między Chinami a rodzącym się światem islamskim. Na ich potrzeby zbudowano, być może już w VII w., dwa meczety: Xian-xian i Huaisheng. Odtąd muzułmanie są stałym elementem krajobrazu Kantonu. Dziś w Yuexiu mieszka ich 50 tys., z czego połowa pochodzi z Afryki.

W Yuexiu nić porozumienia muszą nawiązać muzułmanie wielu obyczajów i języków, co nie zawsze jest łatwe. Przed bramą meczetu Huaisheng Huiowie często palą kadzidła dla przodków. Gdy Nigeryjczycy widzą tę praktykę po raz pierwszy, wydaje im się dziwna i niezgodna z Koranem. Jednak po pewnym czasie przyzwyczajają się i sami biorą udział w rytuale. Z drugiej strony lokalni imamowie dostosowują się do przybyszów i wchłaniają ich zwyczaje.

Wokół meczetów skupiona jest infrastruktura życiowa potrzebna muzułmanom do codziennego praktykowania ich wiary: sklepy z żywnością halal, restauracje i targi. Zarówno potrzeby religijne, jak i bardziej prozaiczne – zakupy, spotkania towarzyskie, uroczystości rodzinne – zaspokajane są w obrębie dzielnicy.

O silnym zakorzenieniu Afrykańczyków w Yuexiu świadczą szyldy sklepowe, na których obok chińskiego pojawia się arabski, angielski i francuski. Reklamują sklepy, restauracje, hotele i salony fryzjerskie nastawione na afrykańskich klientów, a coraz częściej także na ciekawych nowego Chińczyków. Obok lokali z makaronem z Lanzhou, szaszłykami z baraniny z Sinkiangu, restauracja African-Pot sprzedaje smażone tilapie podawane z fufu, typową dla kuchni Afryki Zachodniej kaszką z mąki kukurydzianej.

W Yuexiu islam ma wymiar globalny w dwojakim sensie. Meczet daje poczucie przynależności ludziom z różnych kultur, których łączy jedna religia, a cała infrastruktura dzielnicy jest płaszczyzną wymiany międzykulturowej. Epidemia, która zamknęła meczety i restauracje, uderzyła więc w integrację Afrykańczyków w Kantonie na dwóch poziomach.

Dziś sytuacja dopiero zaczyna wracać do normy. W czerwcu meczety otworzyły swoje drzwi dla wiernych. African-Pot na razie jest zamknięta. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 28/2020