Irak: jak odzyskać inicjatywę?

Sytuacja w Iraku jest fatalna i nic nie wskazuje, aby utworzenie nowych irackich sił bezpieczeństwa - w których rząd Busha pokłada ostatnio nadzieje - powstrzymało chaos i niestabilność. Czas na kroki radykalne.

03.10.2004

Czyta się kilka minut

Od dawna wiadomo, że liczba stacjonujących w Iraku żołnierzy koalicji jest niewystarczająca. Jeśli ze 150 tysięcy odejmiemy kwatermistrzów i logistyków, pozostaje mniej niż 60 tysięcy żołnierzy z oddziałów bojowych, którzy mają chronić “wrażliwe" obiekty, obsadzać posterunki czy przeprowadzać patrole. Wystarczy porównać tę liczbę z 37 tysiącami nowojorskich policjantów czy 29 tysiącami funkcjonariuszy londyńskiej policji, aby uznać ją za absurdalnie skromną - biorąc pod uwagę nie tylko obszar i liczbę ludności Iraku, ale także cechującą wielu jego mieszkańców kulturę zbrojnych najazdów, obfitość broni i amunicji w prywatnych rękach oraz coraz większą liczbę sunnickich powstańców, radykalnie wrogich szyitów i islamskich bojowników przybywających z zagranicy.

Jednym z pierwszych rezultatów takiego stanu rzeczy było zrażenie do siebie irackiego społeczeństwa, narażonego na napaści czy zamachy. Dodatkowo, po upadku Saddama Husajna, usługi publiczne (od elektryczności po dostawy wody) oraz instalacje na polach naftowych były rujnowane przez wszechobecne szabrownictwo. Później celem ataków stały się same wojska koalicji, a niepewna sytuacja zahamowała odbudowę kraju.

Dziś rzeczy mają się jeszcze gorzej. Eksport irackiej ropy nie może rosnąć z powodu uporczywych akcji sabotażowych i pokątnej sprzedaży - za cenę złomu! - nowego, kosztownego wyposażenia. Mimo wysokich cen ropy na światowych giełdach dochody z jej sprzedaży pochłania w całości import do Iraku żywności i innych towarów pierwszej potrzeby - w efekcie nic nie zostaje na odbudowę kraju. Amerykański Kongres był bardzo hojny, ustanawiając fundusz odbudowy, ale ciągłe porwania i zamachy na kontrahentów wszystkich narodowości zamroziły niemal każdy z projektów: z 4,2 mld dolarów przeznaczonych przez USA na infrastrukturę wodną i sanitarną wydano tylko 16 milionów, z 786 mln na służbę zdrowia - tylko dwa, z 367 mln na drogi zużyto jedynie siedem. A nawet te marne pieniądze - wydano mniej niż pół procenta dostępnych środków! - przerastają osiągnięte rezultaty, gdyż większość środków przeznaczono na ochronę.

Fiasko odbudowy Iraku jest medialnie mniej dramatyczne niż wybuchy samochodów-pułapek, strzelaniny, zasadzki i porywanie zakładników. Ale to ono w większym stopniu podważa zaufanie do tymczasowego rządu premiera Ijada Alawiego. Wrogowie wspierającej Alawiego kruchej koalicji - składającej się i z Kurdów, i z Arabów, z sunnitów i szyitów, z byłych uchodźców politycznych i z tych, którzy w czasach Saddama żyli w Iraku - odrzucają ją jako narzędzie chrześcijańskich najeźdźców. Mimo to rząd nadal mógłby cieszyć się popularnością, gdyby potrafił zapewnić Irakijczykom prosperity i bezpieczeństwo - zamiast dzisiejszego masowego bezrobocia i narastającej, krwawej przemocy.

Jakich sił potrzeba, aby osiągnąć w Iraku przyzwoity poziom bezpieczeństwa? Różnie się to szacuje. Niektórzy twierdzą, że wystarczy potroić liczbę żołnierzy i policji wojskowej do około 180 tys. Zdaniem innych potrzeba o wiele więcej, nie mniej niż ok. 240 tys. żołnierzy z jednostek bojowych, co razem z oddziałami logistycznymi dałoby 400 tysięcy ludzi.

Jednak w chwili, gdy siły lądowe oraz korpus piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych, a także iracka Gwardia Narodowa [wcześniej występująca pod nazwą Obrony Cywilnej - red.] są już nadmiernie przeciążone - tak samo zresztą, jak armia brytyjska - a tacy sojusznicy jak Polska wnoszą wszystko, na co ich stać, pytanie o wystarczającą liczbę wojsk przestaje być ważne, bo i tak nie można dokonać istotnego ich powiększenia. Administracja Busha stanowczo odmawia zwiększenia sił w Iraku, argumentując, że jakikolwiek mały wzrost będzie bezużyteczny, a jedynie zwiększy obciążenie sił lądowych i piechoty morskiej USA, i tak przeciążonych udziałem w wielu misjach w różnych zakątkach świata.

Zamiast zwiększać liczbę żołnierzy w Iraku, zdaniem administracji Busha należy przyspieszyć rekrutację i szkolenie irackiej policji, straży granicznej i Gwardii Narodowej. Zgodnie z ostatnimi założeniami, kolejne 1,8 miliarda dolarów ma zostać wydane na szkolenie i wyposażenie dalszych 45 tys. irackich policjantów, 16 tys. strażników granicznych i 20 nowych batalionów Gwardii Narodowej. Pieniądze mają pochodzić z nie wydanych środków na odbudowę. Niewiele z kolei słychać o nowej irackiej armii, która miała liczyć około 25 batalionów; wielu żołnierzy pierwszego batalionu zdezerterowało, a cały drugi batalion odmówił udziału w walce w czasie kwietniowej akcji w Faludży.

Rozbudowa irackiej policji i innych sił bezpieczeństwa w celu walki z przestępczością byłaby krokiem rozsądnym, gdyby nie to, że zawodzą one w zmaganiach z sunnickimi powstańcami i bojownikami Armii Mahdiego. Bywa, że przyłączają się nawet do napastników, przekazują im mundury i pojazdy lub pozwalają zaskoczyć wojska koalicji. Iracka policja nie potrafi ścigać energicznie nawet tych rebeliantów, którzy uczynili z niej swój cel i dokonują częstych i śmiertelnie skutecznych zamachów bombowych i ataków na policyjne posterunki. Z drugiej strony iraccy policjanci i ich rodziny żyją przecież w społeczeństwie, zdani na łaskę tych, których mają kontrolować. Wiele od nich oczekiwać nie można.

Cóż więc można zdziałać? Przy tak skromnych siłach własnych i słabości nowych irackich sił bezpieczeństwa, jest tylko jedno wyjście. Praktykowane dziś szybkie przerzucanie amerykańskich jednostek z jednego miasta do drugiego, aby najpierw walczyły z jedną grupą buntowników, a potem z kolejną, musi się skończyć. Za każdym razem dochodzi do strat własnych, ginie i cierpi miejscowa ludność, a gdy w końcu siły koalicji wyjeżdżają, rebelianci odzyskują kontrolę (jeśli w ogóle ją utracili). W ten sposób nie osiągnie się niczego trwałego, prócz wzrostu i tak już głębokiej nienawiści Irakijczyków do obcokrajowców.

Dostępne siły powinny być skierowane do miejsc, w których mogą zrobić najwięcej dobrego - i tam pozostać. Chodzi głównie o centrum Bagdadu, o punkty obserwacyjne wzdłuż głównych dróg i oczywiście o pola naftowe (źródło finansów dla tymczasowego rządu). Opuszczenie przez wojska koalicji sporej części Iraku może wydawać się okrutne. Ale dziś, gdy próbuje się chronić cały kraj przy użyciu nieadekwatnych środków, żadne miejsce nie jest chronione dobrze. Tak postępują lekarze, przytłoczeni liczbą operacji: ratują tych, którzy mogą przeżyć.

Z politycznego punktu widzenia takie przemyślane wycofanie się jest jedynym sposobem przerzucenia odpowiedzialności na irackich duchownych, przywódców plemiennych i notabli, którzy spędzają czas nad kolejnymi filiżankami kawy, krytykując okupację i nowy rząd, i nie robiąc nic, by utrzymać prawo i ład, czy w jakikolwiek sposób poprawić sytuację lokalnych społeczności. Z kolei z wojskowego punktu widzenia taka “garnizonowa" strategia pozwoli nie tylko uniknąć strat (własnych i wśród cywilów, które są dziś efektem mobilnych operacji), ale także uzyskać przewagę. Jeśli każda jednostka zostanie dłużej na jednym miejscu, żołnierze będą mogli wypatrzyć nieuchwytnego przeciwnika w jedyny możliwy sposób: zdobywając intuicyjną wiedzę o otaczającym ich środowisku.

Teraz, w pośpiechu operacji militarnych, żołnierze i niżsi rangą oficerowie nie mogą dostatecznie długo przyglądać się lokalnym regułom (migracji, obyczajów i przyzwyczajeń), aby dojrzeć to, co jest nie na miejscu i wykryć sygnały zapowiadające atak czy zdradzające rebeliantów. Tylko dłuższa obserwacja codziennego życia odsłoni znaczenie takich zjawisk, jak przedwczesne zamykanie zwykle otwartych sklepów, szybsze poruszanie się zazwyczaj nieśpiesznych mieszkańców, taksówki zaparkowanej w miejscu, gdzie jej nigdy nie widziano, a nawet widoku ludzi noszących odmienny strój lub poruszających się inaczej niż miejscowi.

Wykrytych w porę rebeliantów łatwo pokonać, a przecież odnoszenie taktycznych zwycięstw jest teraz pilnie potrzebne, bo w ten sposób można przerwać spiralę udanych zamachów, które przyciągają do rebelii ochotników - i podkopują szanse powstania demokratycznego Iraku.

Przełożył MF

Edward N. Luttwak jest amerykańskim politologiem, doradcą w Centrum Badań Strategicznych i Międzynarodowych CSIS w Waszyngtonie (www.csis.org). Stale współpracuje z “TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2004