Imperium nostalgii

W czasach tęsknoty za wyimaginowaną przeszłością potrzeba przede wszystkim nadziei. Czyli propozycji politycznej, która uznaje, że różnice majątkowe czy rasowe są istotne, lecz łączy społeczeństwo pomimo owych różnic.

23.12.2016

Czyta się kilka minut

Odsiecz wiedeńska na krakowskich Błoniach / Fot. Anna Kaczmarz / DZIENNIK POLSKI / REPORTER
Odsiecz wiedeńska na krakowskich Błoniach / Fot. Anna Kaczmarz / DZIENNIK POLSKI / REPORTER

Kiedy było już wiadomo, że rok 2017 też będzie fatalny? W czerwcu, kiedy 52 proc. Brytyjczyków zagłosowało w referendum za opuszczeniem przez ich kraj Unii Europejskiej? W lipcu, kiedy w Turcji dokonano nieudanej próby zamachu stanu, po której nastąpiły brutalne represje? W listopadzie, gdy wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych wygrał Donald Trump? A może dopiero w grudniu, kiedy wojska Asada wspierane przez siły rosyjskie przypuściły decydujący szturm na Aleppo i na oczach całego świata rozpoczęły masakrę ludności cywilnej we wschodniej części miasta, gdzie resztki oporu stawiały niedobitki sił rebelianckich? A może należało się tego spodziewać już w listopadzie 2015 r., kiedy seria ataków terrorystycznych w Paryżu wstrząsnęła nie tylko Francją, ale całą światową opinią publiczną? Już wtedy było jasne, że kolejne miesiące przyniosą falę naśladownictw tych zbrodniczych aktów oraz sprawią, że reakcja na nie w kategoriach odpowiedzialności zbiorowej stanie się jeszcze atrakcyjniejsza niż dotychczas.

Histerycy i prorocy

W 2016 r. zaczęły pojawiać się apokaliptyczne głosy jeśli nie o końcu świata w ogóle, to przynajmniej o końcu świata, jaki znamy. Na ostatniej prostej kampanii wyborczej w USA to nowe myślenie apokaliptyczne zdominowały dyskusje o próbach wpłynięcia przez Kreml na amerykańską opinię publiczną poprzez dyskredytowanie Hillary Clinton serią kompromitujących przecieków ze sztabu wyborczego Demokratów.

Świat nie jest już taki, jakim nam się wydawał po zakończeniu zimnej wojny. Trzeba porzucić marzenia o końcu historii i szykować się do wielkiej konfrontacji.

Jednocześnie, jako reakcja na czarnowidztwo, dały się słyszeć głosy niepoprawnych (i na ogół niedoinformowanych) optymistów. W pierwszej połowie grudnia słuchałem w Genewie, nieopodal siedziby ONZ, wykładu politologa z miejscowego uniwersytetu, który utrzymywał, że fale uchodźców starających się uzyskać azyl w którymś z krajów UE to w ostatecznym rozrachunku przede wszystkim krzepiący dowód na utrzymującą się, mimo kryzysu wiary we wspólną Europę, atrakcyjność kontynentu wobec rejonów świata trapionych biedą i konfliktami.

Z jednej strony mamy więc krążących po globalnej agorze proroków apokalipsy, którym trzeźwą ocenę sytuacji utrudniają błędne spojrzenie i skłonność do wiary w teorie spiskowe. Z drugiej zaczynają dochodzić do głosu optymiści-hipokryci, którzy chcieliby podtrzymać dobre samopoczucie Europejczyków, izolując ich od chaosu, wojen i biedy szalejących poza ich granicami. Wybór między apokalipsą a izolacją to jednak żaden wybór. Przystając na tę alternatywę, oddajemy pole tym, którzy sprawili, że rok 2016 stał się serią politycznych porażek i krwawych konfrontacji.

Heroldzi apokalipsy i piewcy izolacji w istocie dobrze się uzupełniają. Jeśli świat szykuje się do nowego wielkiego konfliktu, a względnie bezpieczne będą w nim jedynie odgrodzone wyspy dobrobytu, to na atrakcyjności zyskują przywódcy, którzy obiecują utrzymanie porządku i bezpieczeństwa, jakie kojarzone są z bliżej nieokreśloną epoką przeszłego dobrostanu. Jeśli przyszłość rysuje się w czarnych barwach, lepiej się odwrócić w stronę przeszłości. Zamiast wędrować w stronę utopii, raju majaczącego na horyzoncie dziejów, lepiej z okruchów wspomnień i przeczuć budować królestwo nostalgii; staroświecką i lekko kiczowatą Nibylandię, w której wszyscy będą mieli pracę, mówili tym samym językiem oraz wyznawali tę samą wiarę, albo przynajmniej wiarę należącą do tego samego „kręgu cywilizacyjnego”.

Jeśli tragiczne i niepomyślne wydarzenia na świecie w mijającym roku mają, obok rozmaitych lokalnych i historycznych uwarunkowań, jakiś wspólny mianownik, to jest nim właśnie ten odwrót od rzeczywistości i teraźniejszości w stronę wiary w zbawczą moc selektywnie dobranych elementów z przeszłości. Nie przypadkiem w 2016 r. wielu Amerykanów uwierzyło w obietnicę Donalda Trumpa, że „ponownie” uczyni Amerykę wielką, a Słownik Oksfordzki ogłosił słowem roku „postprawdę”, czyli rzeczownik „odwołujący się do lub opisujący okoliczności, w których obiektywne fakty są mniej skuteczne w kształtowaniu opinii publicznej niż odwołania do emocji lub indywidualnych przekonań”. Splot wiary w lepszą przeszłość i uleganie politycznym namiętnościom sprawiły, że rok 2016 był rokiem, kiedy zatryumfowała jedna emocja polityczna – nostalgia.

Reakcjoniści zamiast konserwatystów

Amerykański historyk idei Mark Lilla napisał w swojej nowej książce „The Shipwrecked Mind” o intelektualnych podstawach politycznej reakcji: „Apokaliptyczna historiografia nigdy nie wychodzi z mody. Współcześni amerykańscy konserwatyści udoskonalili popularny mit o narodzie, który wyszedł z II wojny światowej silny i pełen cnót, by następnie zdegenerować się pod rządami wszechpotężnego świeckiego państwa po katastrofie lat 60. Różnią ich od siebie odpowiedzi na ten stan rzeczy. Jedni chcą powrotu do wyidealizowanej, tradycyjnej przeszłości, inni śnią o libertariańskiej przyszłości, w której odrodzą się cnoty samowystarczalnych pionierów pogranicza, a jednocześnie internet będzie działał z zawrotną prędkością. Sytuacja jest o wiele poważniejsza w Europie, szczególnie na wschodzie, gdzie po upadku muru berlińskiego odkurzono i opublikowano w internecie stare mapy Wielkiej Serbii, schowane do szuflady w 1914 r., a Węgrzy zaczęli na powrót opowiadać bajki o tym, jak cudownie im się żyło bez Żydów i Cyganów. Sytuacja jest krytyczna w Rosji, gdzie wszystkie problemy przypisuje się dziś kataklizmowi rozpadu Związku Radzieckiego, co pozwala Władimirowi Putinowi sprzedawać marzenia o imperium odrodzonym z błogosławieństwem Cerkwi prawosławnej”.

Ta mapa globalnego imperium nostalgii jest pouczająca i pozwala zdobyć się na odpowiedni dystans do doniesień o manipulowaniu amerykańską opinią publiczną przez rosyjskich hakerów działających na zlecenie Kremla. Stworzony przez Putina model państwa napędzanego przez tęsknotę za wielkością połączoną z wyimaginowanym, przeszłym dobrobytem jest atrakcyjny niezależnie od politycznych „haków” wszędzie tam, gdzie w przyszłość patrzy się z niepokojem.

Zręby tego modelu pozwalają dostrzec badania Centrum Lewady, renomowanego moskiewskiego ośrodka badań socjologicznych, który we wrześniu 2016 r. znalazł się na państwowej liście „agentów zagranicznych”, ponieważ przyjmował zlecenia na badania marketingowe od zagranicznych firm. W listopadzie 2015 r. Centrum przeprowadziło sondaż „Czy Rosja jest supermocarstwem?”, w którym na tytułowe pytanie twierdząco odpowiedziało 65 proc. ankietowanych. Na pytanie o to, jakiej Rosji by chcieli, po 57 proc. respondentów stwierdziło, że powinna być „potężna” i „kwitnąca”. Różnorodność uznało za pożądaną cechę Rosji jedynie 7 proc. ankietowanych, zaledwie 5 proc. chciało Rosji otwartej. W sondażu Centrum na temat dumy i patriotyzmu 88 proc. respondentów zadeklarowało dumę ze swojego kraju, a 85 proc. stwierdzało, że woli być Rosjanami niż obywatelami jakiegokolwiek innego państwa na świecie. 56 proc. stwierdziło, że obywatele powinni wspierać swoje państwo nawet wówczas, kiedy popełnia błędy, a jedynie 29 proc. zgodziło się ze stwierdzeniem, że świat byłby lepszym miejscem, gdyby Rosja przyznała się do swoich błędów. Jednocześnie ankietowani czuli się w znikomym stopniu odpowiedzialni za sytuację w swoim państwie, mieście i na świecie.

Lilla ma rację, kiedy pisze, że reakcjonista różni się od konserwatysty – nie tyle chce zachowywać elementy z przeszłości i poddawać społeczeństwo stopniowym, organicznym zmianom, co z całą mocą przeciwstawić się historii, odwrócić jej bieg, przynajmniej symbolicznie. Reakcjonista musi być zatem niejako z definicji nostalgikiem, czerpiącym siłę i natchnienie z wybranych lub wymyślonych elementów przeszłości. Nie wystarcza mu cieszenie się reliktami przeszłości w domowym zaciszu, pragnie patosu i wielkości, które dać mu mogą jedynie wielkie, nawet jeśli niedokładne lub po prostu fałszywe, historyczne analogie i rekonstrukcje.

Wyłaniające się z badań Centrum Lewady poczucie braku jakiegokolwiek wpływu, przy jednoczesnym utożsamianiu się z siłą i sukcesami państwa, stanowi doskonałą pożywkę dla polityki nostalgii. Bezradność i pragnienie wielkości, nawet jeśli miałaby to być wielkość odległa, ucieleśniona w przywódcy lub instytucjach państwa, sprawiają, że zaczynamy żyć w epoce nowych carów i sułtanów.

Wojny kulturowe w cieniu przeszłości

Tryumfy reakcjonistów w rodzaju Donalda Trumpa, obiecującego Amerykę wolną od Latynosów i oferującą znowu miejsca pracy swoim białym, kochającym Boga i nienawidzącym podatków obywatelom, czy Jarosława Kaczyńskiego, pragnącego cofnąć bieg historii do momentu sprzed 1989 r. i napisać ją od nowa, przyniosły nową wojnę kulturową i światopoglądową.

Spór toczy się również w samym obozie liberalnym, który szuka dziś gorączkowo odpowiedzi na pytanie: „co poszło nie tak?”. W jaki sposób liberalizm miałby sformułować dzisiaj uniwersalną propozycję, nie ryzykując jednocześnie przemilczania lub bagatelizowania opresji, której źródła leżą w różnicach tożsamościowych i klasowych, jak homofobia, mizoginia czy wyzysk ekonomiczny?

Ten spór ma swój odpowiednik również w polskim życiu publicznym, chociaż koncentruje się na ogół jedynie na różnicach klasowych. Z jednej strony mamy liberałów, wywodzących się częściowo spośród zwolenników PO, a częściowo bliskich Zjednoczonej Lewicy, którzy twierdzą, że podkreślanie nierówności majątkowych i nadziei zawiedzionych przez transformację ekonomiczną po 1989 r. było wodą na młyn reakcjonistów z PiS.

Z drugiej strony słychać głosy młodej polskiej lewicy spod znaku Razem, która replikuje, że liberałowie zignorowali utrzymywanie się podziałów społecznych i ekonomicznych i naiwnie wierzyli, że jakoś to będzie, a wolny rynek i unijne dopłaty ostatecznie unieważnią stare różnice klasowe. Jej zdaniem liberałowie oszukiwali samych siebie i uczynili z dużej części społeczeństwa entuzjastycznych wyborców prawicowych demagogów, którzy zręcznie połączyli kwestie ekonomiczne ze światopoglądowymi, „500 plus” z wartościami patriotycznymi, zapewniając sobie wyborcze zwycięstwo i dostając szansę całkowitego przebudowania państwa w taki sposób, by zwyciężać również w przyszłości.

Zasadniczy problem z tak zarysowanym konfliktem polega na tym, że niezależnie od tego, kto ma w nim rację, obie strony sytuują się w nim „w reakcji na reakcję”, próbują jedynie wytłumaczyć sobie nawzajem, jak mogło do tego dojść, zamiast próbować przestawić dyskusję na całkowicie odmienne tory. Spierając się o to, dlaczego ludzie dali się oczarować carowi czy sułtanowi, jakie mniej lub bardziej rzeczywiste problemy uczyniły ze społeczeństwa ich klakierów, przeciwnicy reakcyjnych nostalgików sami nie mogą wyzwolić się spod czaru mitycznej przeszłości.

Nie przepraszać za otwartość

Do wyliczanki tragicznych lub głęboko niepokojących wydarzeń, którą rozpoczął się niniejszy artykuł, można z czystym sumieniem dodać jedno polityczne zwycięstwo, które pozwoliłoby mieć cień nadziei na zatrzymanie pochodu reakcyjnej nostalgii w roku 2017. Chodzi o zwycięstwo Alexandra Van der Bellena nad kandydatem skrajnej prawicy Norbertem Hoferem w powtórzonej drugiej turze austriackich wyborów prezydenckich 4 grudnia.

Van der Bellen to polityk niemłody, większość życia zawodowego spędził wykładając ekonomię na uniwersytetach w Wiedniu i Innsbrucku, a w latach 1999––2008 był przewodniczącym klubu parlamentarnego austriackiej Partii Zielonych. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że trudno o polityka bardziej elitarnego, z którym utożsamiać się mogą jedynie względnie zamożni i świadomi ekologicznie mieszkańcy wielkich miast, owi „młodzi, wykształceni, z wielkich ośrodków”, o których w Polsce pisze z przekąsem prawicowa prasa. A jednak Van der Bellenowi udało się przekonać do siebie niemało mieszkańców niewielkich, austriackich gmin, które stereotypowo postrzegane są jako konserwatywne i zamknięte. W porównaniu z „pierwszą” drugą turą, która odbyła się w maju i została unieważniona przez austriacki Trybunał Konstytucyjny po skardze partii Hofera na nieprawidłowości w komisjach wyborczych, Van der Bellen zwyciężył w grudniu w 280 gminach, które wcześniej zagłosowały na kandydata skrajnej prawicy, a w 2053 spośród 2100 austriackich gmin uzyskał wynik lepszy niż w maju.

Zwycięstwo wyborcze byłego przewodniczącego klubu Zielonych powinno dać do myślenia spierającym się o to, kto odpowiada za tryumfy nostalgicznych reakcjonistów. Van der Bellen prowadził kampanię pod hasłem Heimat, ojczyzna, usiłując pokazać, że prawica nie ma na nie wyłączności. Starał się wychodzić poza swoją bańkę informacyjną i społeczną, podróżując po niewielkich miejscowościach i słuchając ich mieszkańców. Jednocześnie w przeciwieństwie do Hillary Clinton, nie próbował mówić inaczej do wyborców wielkomiejskich i małomiasteczkowych, nie udawał kogoś, kim nie jest, nie miał gotowego przesłania dla Austriaków o imigranckich korzeniach, które różniłoby się od jego propozycji dla Austriaków, którzy w kraju żyją od pokoleń. Konsekwentnie podkreślał, że uważa członkostwo Austrii w Unii Europejskiej i współpracę z europejskimi partnerami za sprawy kluczowe, a ojczyzna w jego rozumieniu oznacza otwartość i zdolność przyciągania, nie zaś wykluczenie.

W czasach niepewności kunktator zawsze przegra z reakcyjnym demagogiem. Nie jest w stanie konkurować z nim emocjonalną intensywnością. Mimo przemyślnych strategii pozyskiwania kolejnych części elektoratu nie wygra z populistą, który twierdzi, że reprezentuje cały naród, nawet jeśli jego definicja narodu oznacza, że z kraju powinna zniknąć duża część jego obecnych mieszkańców. W czasach tęsknoty za wspaniałą, wyimaginowaną przeszłością potrzeba przede wszystkim nadziei, która byłaby wiarygodna. Propozycji politycznej, która nie oznacza udawania, że różnice majątkowe czy rasowe są nieistotne, ale wskazuje konkretne instytucje i wartości, które łączą społeczeństwo pomimo owych różnic. A potem jest gotowa bronić ich na przekór wszystkim przeciwnościom. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Socjolog, historyk idei, publicysta. Szef działu Obywatele w forumIdei Fundacji im. Stefana Batorego, zajmuje się ruchami i organizacjami społecznymi oraz zagadnieniami sprawiedliwości społecznej. Należy do zespołu redakcyjnego „Przeglądu Politycznego”. Stale… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 01-02/2017