Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Tomasz Rzymkowski z przytupem zakończył wyjątkowo trudny rok szkolny 2021-22 – jeszcze częściowo pandemiczny, a już dotknięty wynikającym z wojny kryzysem uchodźczym. Wiceminister edukacji i nauki powiedział w Radiu Zet, że zna nauczycieli zarabiających – podobnie jak on za pracę ministra „siedem dni w tygodniu” – 11 tys. zł na rękę, zastrzegając, że ma na myśli pedagoga zarobkującego w dwóch szkołach. A na skierowaną doń uwagę prowadzącej wywiad dziennikarki, iż „widziały gały, co brały”, odparł, że nauczyciele „też wiedzieli, co brali”. Później Rzymkowski przeprosił „osoby, które poczuły się urażone”, od jego słów zdystansował się też rzecznik rządu, ale media i internetowe fora rozgrzały się do czerwoności od oburzenia oraz doniesień, jakie są „prawdziwe zarobki nauczycieli”.
POLSKA SZKOŁA. Uczniowie, nauczyciele i lekcje do odrobienia. CZYTAJ WIĘCEJ W SERWISIE SPECJALNYM>>>
Kłopot w tym, że w Polsce tę prawdę trudno ustalić. Po pierwsze z tego powodu, że nasz system nauczycielskich płac bije światowe rekordy stopnia skomplikowania. Stan konta pedagoga zależy od wykształcenia, stopnia awansu zawodowego (dziś są cztery: od stażystów, przez kontraktowych i mianowanych, aż po – stanowiących większość – dyplomowanych), stażu, miejsca zamieszkania i innych czynników, związanych głównie z pobieraniem bądź niepobieraniem wyjątkowo licznych dodatków. Powód drugi to tradycja, w którą wpisał się wiceminister: niemal każdy ma u nas swoją, skrojoną na polityczne potrzeby „prawdę” o poborach pedagogów. Związkowiec czy polityk opozycji poda więc – zwykle zaniżone, bo niezawierające dodatków – wartości pensji zasadniczej (brutto między 3 tys. z hakiem stażysty a nieco ponad 4,2 tys. dyplomowanego), polityk obozu rządzącego zaś tak zwane średnie wynagrodzenie nauczycieli (brutto między 3693 a 6795 zł). „Tak zwane”, bo zawierające wszelkie możliwe dodatki, a więc mające częściej odzwierciedlenie w excelowskich tabelkach ministra niż w realnym życiu.
Prawda o dzisiejszych zarobkach polskiego pedagoga to nic innego jak wartości mieszczące się w „widełkach” między tymi wersjami. Oznacza to, że nauczyciel stażysta dostaje na konto (netto) niecałe 3 tysiące złotych, kontraktowy od niecałych 3 tys. do nieco ponad 3 tys., mianowany od około 3 do niecałych 4 tys., a dyplomowany od niecałych 3,5 tys. do niecałych 5 tys. zł miesięcznie. Dużo to czy mało? Biorąc pod uwagę stopień psychicznego obciążenia, ilość pracy sięgającą wedle ustaleń Instytutu Badań Edukacyjnych przeciętnie 46 godzin tygodniowo, a także kolejne systemowe przesilenia (reforma, pandemia, wojna) – skandalicznie mało. Tej oceny nie jest w stanie zmienić ani wprowadzona niedawno nędzna, nieco ponad 4-procentowa waloryzacja – zwana przez ministerstwo dla niepoznaki podwyżką – ani planowane od 1 września zwiększenie pensji dla pedagogów wchodzących do zawodu. Ani tym bardziej coś, co rząd położył na negocjacyjnym stole, ale nie zostało uchwalone: „podwyżkę” oznaczającą tyleż większe pensje, co… proporcjonalnie większy nakład pracy.
Jesień może przynieść nie tylko rekordową skalę odejść z zawodu (widać je już teraz, np. na Mazowszu jest 3 tysiące wakatów), ale też największe od wiosny 2019 r. niepokoje wśród przedstawicieli tej profesji. Związek Nauczycielstwa Polskiego wysłał do swoich ogniw terenowych ankiety z pytaniami m.in. o ewentualne formy upominania się o lepsze warunki pracy – wyniki będą znane lada chwila, ale już teraz mówi się o możliwym proteście. Jeśli wybuchnie, aktywny medialnie wiceminister edukacji i nauki będzie się mógł poczuć jednym z jego ojców.