Hymn o żelaznej miotle

Władimir Sorokin, Dzień oprycznika Na pozór akcja tej powieści dzieje się w połowie XXI w.: Rosją rządzi monarcha, kraj jest bogaty, ludzie syci i szczęśliwi, ochoczo więc podporządkowali się dekretowi samodzierżcy i spalili antypaństwowe książki oraz paszporty. Czy jednak naprawdę chodzi o przyszłość?

29.02.2008

Czyta się kilka minut

Można się spierać, czy to pisarz wybitny, wierzyć albo i nie wierzyć, że - jak czytamy na skrzydełku wydanej u nas przed czterema laty powieści "Lód" - "jest prawdopodobnie ostatnim z długiej listy wielkich pisarzy rosyjskich". Dla jednych Władimir Sorokin, bo o nim mowa, jest literackim guru, dla innych - pisarzem marnym i przereklamowanym. Prawda, jak zwykle, leży pośrodku.

Owszem, "Kolejka", pierwsza z jego książek przełożonych na polski, była udanym eksperymentem artystycznym, i nie bez kozery wydano ją pod koniec lat 80. w drugim obiegu, bo ta mikropowieść obnażała cywilizacyjną i duchową nędzę komunistycznej arkadii. "Kolejka", przetłumaczona przez Irenę Lewandowską, była bodaj pierwszym zwiastunem tego, że rosyjska awangarda nie dała się pogrzebać. Jednym z najciekawszych jej reprezentantów był właśnie trzydziestoparoletni wówczas Sorokin, twórca tzw. socartu, czyli literatury pasożytującej na języku, komunałach i kiczu socrealizmu. W nieznanej dotąd w Polsce "Trzydziestej miłości Mariny" parodiował socrealistyczne produkcyjniaki, opowiadając w istocie o zagładzie człowieka i żywej mowy.

A zatem wielki pisarz? Niestety, można było w to zwątpić, przeczytawszy "Lód", pierwszą część jego kosmicznej trylogii. Powieść tę uważam, mówiąc oględnie, za klęskę i nieporozumienie. Oględnością nie zgrzeszyła Kazimiera Szczuka, która, jak zawsze, dała odpowiednie rzeczy słowo, powiadając, że "Lód" to kit i shit. Shit, to prawda; można było westchnąć, czytając w polskiej prasie wywiady z Sorokinem, w których pisarz zwierzał się, jak smakował kupkę swojej córeczki. I nawet nie pomnę, czy w tych wywiadach opowiadał o swojej ojczyźnie lub o tym, jak zapatrzona we Władimira Putina dziarska młodzież paliła na stosach jego uznane za pornografię książki. Jeśli nie mówił, można mu to dziś wybaczyć, bo w wydanym właśnie "Dniu oprycznika" opowiada o Rosji. I o niczym więcej.

Na pozór akcja tej powieści dzieje się w połowie XXI w. Rosją rządzi monarcha, kraj jest bogaty, ludzie syci i szczęśliwi, ochoczo więc podporządkowali się dekretowi samodzierżcy i spalili antypaństwowe książki oraz paszporty. Rosja odgrodziła się od zgniłego świata wielkim murem, Zachodnią Rurą płynie ropa, a rosyjski niedźwiedź znów przeraża świat swoim rykiem. Wszędzie panuje porządek, nikt się nie buntuje, a jeśli ktoś ośmieli się narzekać, słucha zachodnich rozgłośni, szemrze o rogach, jakie monarsze przyprawia jego małżonka - podobno Żydówka? - wówczas rozszarpie go oprycznina, wierna psiarnia monarchy.

Opryczniną, jak wiadomo, nazywano przyboczną gwardię Iwana Groźnego, którą nieśmiertelny markiz de Custine określił jako instytucję piekielną. Do opryczniny należeli ludzie znikąd. Ich godłem stała się żelazna miotła, którą car wymiatał bojarskie robactwo. Metafora żelaznej miotły powróciła w latach stalinowskiego Wielkiego Terroru i wciąż jest żywa w kolektywnej podświadomości Rosjan. I nie trzeba wielkiej przenikliwości, by po kilku zdaniach zorientować się, że "Dzień oprycznika" nie dzieje się w  przyszłości, lecz w państwie Putina. To jadowita satyra wymierzona w autokratyczne rządy byłego oficera KGB i jego kamaryli.

Kim jest Putin i ku czemu zmierza Rosja, wiemy od dawna. W czym więc oryginalność powieści Sorokina? W tym, co zawsze było jego specjalnością - w nadstawianiu ucha na megalomańskie i złowróżbne tony putinowskiej propagandy. Sorokin wsłuchuje się w tę mowę zmartwychwstałej opryczniny, stylizując ją na archaiczną ruszczyznę epoki Iwana Groźnego, okraszoną czasem jakimś chińskim słówkiem - tu wypada złożyć ukłon Agnieszce Lubomirze Piotrowskiej, tłumaczce powieści - bo ta staro-nowa Rosja mizdrzy się przed Chinami. Takim archaicznym językiem mówił zapewne Grigorij Maluta - "Dzień oprycznika" jest zresztą prowokacyjnie dedykowany temu najokrutniejszemu ze zbirów Iwana Groźnego - mówi nim też narrator i bohater powieści, wyśpiewując swój ekstatyczny hymn na cześć umiłowanego monarchy i jego żelaznej miotły. Kim on jest? Nowym wcieleniem Maluty? Odwiecznym ruskim everymanem? Duchem Rosji, która nie zna innego języka niż język przemocy i innej logiki niż logika żelaznej miotły? Z pewnością nie jest to cała prawda o współczesnych nam Rosjanach, ale może takie pytania - jak pragnie Sorokin - zbliżą ich do "momentu prawdy"?

"Dzień oprycznika" nie jest arcydziełem, ale jest bardzo przyzwoitą powieścią i z pewnością czyta się ją z większym zainteresowaniem i pożytkiem niż zwierzenia o smaku kupki córki "prawdopodobnie ostatniego z wielkich pisarzy rosyjskich".

Władimir Sorokin, Dzień oprycznika, przeł. Agnieszka Lubomira Piotrowska, Warszawa 2008, Wydawnictwo W.A.B.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 08/2008

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku (8/2008)