Jest za dużo

Dla wielu jest mistrzem i przyjacielem, ale choć znają go od lat, trudno im scharakteryzować go jednym zdaniem. Ta sztuka udała się tylko oficerowi SB: "Inteligentny, niebezpieczny - ma powodzenie u kobiet. I dodawał: "Włosy: na tyle. Ojcu Kłoczowskiemu stuknął siódmy krzyżyk. Wygląda na to, że nie za wiele się zmienił, może tylko... włosy bardziej "na tyle.

03.07.2007

Czyta się kilka minut

O. Jan Andrzej Kłoczowski / Fot. DANUTA WĘGIEL /
O. Jan Andrzej Kłoczowski / Fot. DANUTA WĘGIEL /

Z uwagą słuchają go wierni, którym w każdą niedzielę głosi Słowo Boże. Ze swoimi rozterkami i kłopotami spieszą do niego wątpiący i niewierzący, bo do niewierzących ma słabość. Na jego wykłady z filozofii religii tłumnie przychodzą studenci. Ale sam też potrafi słuchać bliźniego, wtedy gasną ironiczne błyski w jego oku, pryska pozorna oschłość intelektualisty, całym sobą wychyla się ku człowiekowi. Kto nie wierzy, niech w opresji zapuka do krakowskiego klasztoru. - Zawsze znajdował czas dla drugiego człowieka, choćby o północy, od nikogo się nie opędzał - powiada o. Józef Puciłowski, jego współbrat zakonny. - Chyba że od dewotek, te musimy gonić, inaczej wszyscy byśmy zwariowali.

Tacy duszpasterze nie rodzą się na kamieniu. Nie żyją poza historią i czasem.

I pomodlili się

W dzień pasał kozy, a wieczorami ojciec czytywał mu ,,Robinsona Crusoe". W tym samym czasie matka i Maria Sałkowska, zwana Dudeczkiem - ukochana niania wszystkich braci Kłoczowskich - piekły pączki i ciastka, by sprzedać je na warszawskim Dworcu Wschodnim, bo zarobki ojca, pracownika gminy w Kobyłce, nie pozwalały związać końca z końcem. Jego starszy o 12 lat brat Jerzy wstąpił właśnie do AK-owskiej podchorążówki, a młodszy o 8 lat od Jerzego Zbyszek pałętał się po Zielonce.

Kozy były całym ich okupacyjnym majątkiem, bo po dworku w Bogdanach i dwustu hektarach ziemi pozostały tylko wspomnienia. Kłoczowscy stracili Bogdany przed wojną, choć Eugeniusz Kłoczowski przez lata heroicznie walczył o ich utrzymanie. Ziemia była tam licha, jak to na Mazowszu, a właścicielowi brakowało pieniędzy, by podnieść ojcowiznę z ruiny. W końcu majątek przejął bank z Królewca, a inżynier Kłoczowski przeniósł się z familią do Warszawy, gdzie 5 lipca 1937 r. przyszedł na świat jego najmłodszy syn. Nie był to dom zamożny, ale panowała w nim kultura i etos inteligencki. Ojciec dużo czytał, lubił Tomasza Manna, często siadał przy pianinie i grał Chopina.

Kłoczowscy to stara rodzina, ich drzewo genealogiczne zaczyna się od Waśki z Kłoczowa, wsi na Lubelszczyźnie, którego syn Piotr studiował w Padwie z Janem Kochanowskim. Kłoczowscy piastowali stanowiska stolników, podstarostów, kasztelanów, elektorów królów elekcyjnych. W XVIII stuleciu zubożeli: potracili majątki, ale nie ducha patriotycznego. Do dziś przechowują pamięć o Józefie Kłoczowskim, burmistrzu Piaseczna, który w ratuszu przechowywał broń dla powstańców styczniowych - za wspieranie buntowników omal nie zawisł na szubienicy, ale uratowali go miejscowi Żydzi. Jego zdeklasowani potomkowie należeli już do inteligencji zrodzonej po klęsce powstania.

Eugeniusz Kłoczowski, rocznik 1897, był jej nietuzinkowym przedstawicielem - maturę zdał w przededniu I wojny, po odzyskaniu niepodległości rozpoczął studia rolnicze na SGGW, w 1920 r. wstąpił do legii akademickiej i walczył z bolszewikami. Kilka lat później ożenił się z Ireną Cichowską, kobietą z charakterem, która po zamachu majowym z gniewem ściągnęła wiszący w salonie portret Piłsudskiego. - Ojciec miał sympatie proendeckie, choć umiarkowane. Wyznawał solidaryzm społeczny, rozumiał konieczność przemian społecznych i unowocześnienia wsi - wspomina o. Kłoczowski. - Był głęboko religijny, należał do Akcji Katolickiej, ale na jego duchowości zaważyło spotkanie z ks. Władysławem Korniłowiczem i matką Różą Czacką z Lasek. Nie podobała mu się hałaśliwa walka katolików z bezbożnictwem, nie w smak były wrzaski rozhisteryzowanych dewotek krzyczących na ulicach ,,My chcemy Boga". Czuł w tym fałsz, powiadał, że Ojciec Wszechmocny, nasz najlepszy przyjaciel, nie potrzebuje wrzaskliwych demonstracji, by posiąść człowieka.

Synom wpoił szacunek dla niewierzących i ludzi innej wiary. Często wspominał Żyda Berka: gdy ubili interes, trącali się kieliszkiem wódki i Berek mówił: "Pan dziedzic głosuje na endecję, ja na syjonistów, ale jesteśmy tacy sami ludzie". Gdy w 1926 r. Berek wyjechał do Palestyny, rok w rok słał Kłoczowskim na święta skrzynkę pomarańcz.

Lata okupacji pogłębiły wiarę, do czego przyczyniło się ocalenie najstarszego syna. Jerzy wynajął z dwoma kolegami z podchorążówki stancję w Warszawie. Pewnego wiosennego dnia 1944 r. pojechał do Zielonki, kilka godzin później bandyci wtargnęli na stancję i zastrzelili jego przyjaciół (wywiad AK podejrzewał, że sprawcami mordu mogły być bojówki komunistyczne). Irena Kłoczowska w podzięce za cudowne ocalenie syna wybrała się na pielgrzymkę do Częstochowy. Wkrótce potem wybuchło powstanie i Jerzy jako dowódca batalionu "Baszta" walczył na Mokotowie. Walcząc o Królikarnię, stracił prawą rękę, po czym trafił do oflagu w Skierniewicach.

- A my nie wiedzieliśmy nawet, czy żyje. 8 września Niemcy ewakuowali mieszkańców Zielonki i Kobyłki, bo zbliżała się Armia Czerwona. Rodzice ciągnęli kozę, ja dźwigałem apteczkę i ,,Robinsona", i ruszyliśmy w stronę Warszawy. Z Mostu Kierbedzia ujrzeliśmy płonące miasto i pikujące samoloty. Miałem siedem lat, ale nigdy nie zapomnę tego widoku.

A potem obóz w Pruszkowie, gdzie ewakuowano cywilną Warszawę. I tak do

17 stycznia 1945 r.: - Stałem z ojcem w oknie, gdy ujrzeliśmy ruską tankietkę. "A teraz pomodlimy się za Polskę - powiedział ojciec - bo nadchodzi drugi okupant".

Budzi się zlany potem

Po wojnie głodowali. Matka sprzedała dwa złote zęby, by wyżywić rodzinę. Na szczęście jej mąż znalazł pracę w przedwojennej jeszcze agencji zaopatrującej Warszawę w żywność. Wkrótce zaś spotkał Wiktora Maringe'a, przedwojennego działacza ziemiańskiego, w czasie wojny dyrektora departamentu rolniczego w Delegaturze Rządu na Kraj. Maringe nie miał złudzeń: Polska nie będzie wolna, ale wiedział też, że ziemia zawsze będzie rodzić, ktoś musi ją orać, zbierać plony, żywić naród. W 1946 r. powołał więc Państwowe Nieruchomości Ziemskie, instytucję mającą zagospodarować poniemieckie majątki na Ziemiach Odzyskanych. Eugeniusz Kłoczowski został pracownikiem PNZ i jego rodzina trafiła do Puszczykowa pod Poznaniem, gdzie PNZ miały centralę. Ich życie zaczęło się stabilizować: Jerzy kończył historię na KUL, (dziś jest profesorem historii), Zbyszek biologię na Uniwersytecie Poznańskim (jako jedyny poszedł w ślady ojca, zajmował się zbożami), a Andrzejek codziennie służył do Mszy jako ministrant.

W 1948 r. PNZ zaczęły przynosić dochody, ale gdy partia zaostrzyła kurs, Maringe'a i kilku jego współpracowników oskarżono o sabotaż i aresztowano. - Ubecy zajechali pod blok nocą. Ojca nie aresztowali - wspomina krakowski dominikanin - ale przez lata budziłem się zlany potem, gdy w pobliżu zatrzymywał się samochód.

W liceum Andrzej był jedynym, który nie należał do ZMP. Nie był podatny na zauroczenie nową wiarą: - Po prostu: nie ta wizja człowieka, jaką wpojono mi w domu.

Choć przez chwilę miał nadzieję, że system się uczłowieczy. Czytał odwilżowe

"Po Prostu" i wierzył, że odtąd będzie można mówić prawdę. W 1955 r. zaczął studiować historię sztuki na Uniwersytecie Poznańskim. Było gorąco. - Podczas wiecu na uniwersytecie ktoś krzyknął: idziemy na bolszewików, czyli do dzielnicy zamieszkanej przez oficerów Armii Czerwonej. Byłem przeciw i nie poszliśmy, bo nie ja jeden sądziłem, że skończy się to krwawo, a polska inteligencja wykrwawiła się dostatecznie w Powstaniu Warszawskim.

Krew się jednak polała. W czerwcu '56 był na wyjeździe historyków sztuki w Sandomierzu. Gdy wrócił do Poznania, bunt robotników był już stłumiony, ale ulicami wciąż krążyły czołgi.

Przyszedł Październik i wielkie nadzieje związane z Gomułką. Eugeniusz Kłoczowski został adiunktem w Wyższej Szkole Rolniczej w Poznaniu, jego syn zaś pisał pracę magisterską o ołtarzu jerozolimskim z kościoła Najświętszej Marii Panny w Gdańsku i pod kierunkiem prof. Lecha Kalinowskiego przymierzał się do doktoratu o ołtarzu Wita Stwosza.

Je jagody na Połoninie

Może zostałby profesorem historii sztuki, gdyby nie dominikanie z duszpasterstwa akademickiego, które prowadził o. Bernard Przybylski. Przed wojną o. Bernard zorganizował we Lwowie pierwsze w Polsce duszpasterstwo akademickie, po wojnie kontynuował dzieło w Poznaniu, przyciągając inteligencką młodzież z pokolenia AK. - Ciągnęło mnie do dominikanów - wspomina Kłoczowski. - W ich duszpasterstwie udzielał się Jerzy, potem Zbyszek, w końcu i ja poszedłem ich śladami.

Najważniejsza była dla niego liturgia, a u dominikanów, choć to było przed Soborem, odprawiano ją po polsku i twarzą do wiernych, świeccy włączali się w modlitwę wiernych, byli zapraszani do czytań. Przeżywał też ważne przygody intelektualne, uczestnicząc m.in. w dyskusjach kółka tomistycznego prowadzonego przez

o. Joachima Badeniego, hrabiego, żołnierza II wojny światowej, neoplatonika. Dojrzewał do najważniejszej decyzji swego życia. Pytany dziś o jej motywy, żartuje, że przywdział habit, bo nie miał z czego żyć. Szukał rady u ojca Joachima. - Nie wystarczy, że ciekawi cię teologia, to za mało - studził jego zapał Badeni. - Studia trzeba powiązać z życiem zakonnym, a na to poczekaj.

Zaczął więc pracować na KUL-owskiej historii sztuki. Po trzech latach wybrał się z Badenim i grupą studentów w Bieszczady. 28 sierpnia 1963 r. jadł jagody na Połoninie Caryńskiej, gdy Badeni powiedział: "pora na ciebie". Po miesiącu był w poznańskim nowicjacie. Kościół przeżywał wówczas przemiany, które zainicjował Jan XXIII. - Należę do pokolenia Vaticanum II, byliśmy wprawdzie za młodzi, by inicjować reformy soborowe, ale to nam było dane je asymilować. Na moich oczach zmieniała się liturgia, życie w klasztorze, zmieniał się Kościół i rola świeckich. W nowicjacie czuło się napięcie pomiędzy starszym pokoleniem wykształconym na szkolnym tomizmie a młodymi poszukiwaczami nowych idei i wyzwań, ale nawet kostyczni tomiści spokojnie przyjmowali reformy. Na obłóczynach przyjąłem imię Jan, ku czci zmarłego Jana XXIII.

Nie opuścimy ich

Gdy w 1964 r. o. Tomasz Pawłowski tworzył w Krakowie dominikańskie duszpasterstwo akademickie, nie podejrzewał, co z czasem zrodzi się w Beczce. Choć od początku cel był jasny: kształtować świeckich apostołów i liderów społecznych.

Zaczęło się skromnie. Duszpasterstwu przydzielono tzw. beczkę, pomieszczenie, które - wedle o. Tomasza - śmierdziało moczem. Beczka stała się miejscem eksperymentów liturgicznych w duchu Soboru, angażowania wiernych w świadome przeżywanie liturgii, a także rozbudzania ducha charyzmatycznego, gdyż w latach 80. prym tutaj wiodła Odnowa w Duchu Świętym. Kłoczowski, już jako kleryk, pomagał ojcu Pawłowskiemu, a po święceniach kapłańskich w 1970 r. przejął po nim pałeczkę. I zaczął razem z o. Badenim, który znalazł się w Krakowie, realizować w Beczce słowa z Pierwszego Listu św. Pawła do Koryntian, jakie umieścił na swoim obrazku prymicyjnym: "Aby Bóg był wszystkim we wszystkim". - Rozumiem je tak, że wiara i człowieczeństwo nie wykluczają się, lecz dopełniają. Chciałem ludziom pokazywać, że Bóg nie jest wrogiem człowieka.

Pokazywał. Ale nie mógł, i nie chciał uciekać od tego, co się działo za klasztorną furtą. Do Kłocza - bo tak go wszyscy nazywali - garnęli się studenci zainteresowani humanistyką, religią, ale i polityką. W '76 r. nawiązali kontakt z KOR-em, by przekazać pieniądze zebrane dla represjonowanych robotników z Radomia. W maju '77 r., gdy Służba Bezpieczeństwa zamordowała Stanisława Pyjasa, jednego ze studenckich współpracowników KOR, jego przyjaciele założyli Studencki Komitet Solidarności. A kard. Wojtyła powiedział do Kłoczowskiego: "Nie możemy opuścić studentów". U dominikanów odprawiono Mszę za Pyjasa, kazanie wygłosił o. Badeni, po czym kilkutysięczna manifestacja ruszyła na Szewską 7, gdzie znaleziono ciało studenta.

Kłoczowski znał dobrze założycieli SKS-u,­­­­ byli wśród nich beczkowicze, jak Liliana Batko i Bogusław Sonik, byli też studenci dalecy od Kościoła, np. Bronisław Wildstein. - Bronek należał do grupy nazywanej anarchistami - wspomina Kłoczowski - grupy zafascynowanej kontrkulturą. Gdy jesienią '76 r. został wyrzucony z UJ, Beczka ujęła się za nim i rektor musiał przyjąć go z powrotem na studia. Odtąd anarchiści patrzyli na Beczkę i Kościół innym okiem, szczególnie gdy w parę tygodni po śmierci Pyjasa kard. Wojtyła podczas procesji Bożego Ciała pochwalił młodych za dojrzałość i przywiązanie do wartości. Beczka i anarchiści zaprzyjaźnili się, nawiązał się sojusz antytotalitarny.

Kłoczowski stał się przyjacielem i przewodnikiem działaczy SKS-u. Spotykał się z nimi, czytali Sołżenicyna i Kołakowskiego, o sprawach fundamentalnych rozmawiali nawet na wycieczkach w góry. Bo Kłocz był przekonany, że aby ich przygotować do pracy społecznej, musi pracować nad ich rozwojem intelektualnym. Z beczkowiczami zaś, za radą kard. Wojtyły, organizował odpowiednik latającego uniwersytetu - seminaria historyczne i filozoficzne, wykłady, spotkania z cenzurowanymi pisarzami, publicystami, działaczami społecznymi. U dominikanów gościli wtedy Bohdan Cywiński, Andrzej Kijowski, Władysław Bartoszewski.

Dominikanie znaleźli się na celowniku SB.

Znów napada na ustrój

Czy światło na tamte czasy rzucić mogą słynne dziś teczki? Kłoczowski nie zaglądał do ubeckich raportów na swój temat. Zaglądał natomiast o. Puciłowski, członek kościelnej grupy historyków badającej inwigilację zakonu przez służby specjalne PRL. - Teczka Kłocza liczy kilkadziesiąt stron - mówi. - SB naciskała go wielokrotnie, by się powstrzymał od publicznej krytyki ustroju. Po jednej z takich rozmów w aktach IPN znalazłem adnotację: ,,Obiecał poprawę" i dopisek oficera: ,,Rozmowa odniosła skutek", ale po dwóch dniach zanotowano: ,,Znów napadł na nasz ustrój".

- Byłem wzywany - potwierdza o. Kłoczowski. - Domyślałem się, że w Beczce kręcą się donosiciele, ale sądzę, że dziś demonizujemy ich znaczenie. Rzucano nam kłody pod nogi, straszono, ale nie żyliśmy w stanie totalnego zagrożenia. Gdy ,,nieznani sprawcy" pobili Michnika, który w mieszkaniu Bogusia Sonika miał spotkanie w ramach Latającego Uniwersytetu, nazajutrz Józef Ruszar podczas Mszy w Beczce modlił się za ,,gestapowców w polskich mundurach milicyjnych". Natychmiast wezwano mnie na komendę. Wypytywano mnie o Ruszara i jego modlitwę. Powiedziałem, iż byłem tak skupiony na liturgii, że nic nie pamiętam. Dano mi spokój.

O. Jan też jest członkiem komisji badającej inwigilację zakonu, choć do lustracji w Kościele, i nie tylko w Kościele, ma stosunek sceptyczny. Niedawno czytanie ogłoszeń parafialnych podczas niedzielnej Mszy zakończył dowcipem: "W ychodzi Pan Jezus z IPN-u i mówi: »mhm, a ja zawsze myślałem, że to Judasz...«".

- Niektórzy twierdzą, że lustracja ujawniła kryzys w Kościele; mamy raczej do czynienia z kryzysem hierarchii i duszpasterzy niż Kościoła. Po śmierci Jana Pawła II ujawniły się słabości polskiego katolicyzmu - związane z rolą laikatu, jego miejscem w duszpasterstwie, w parafii, w organizacji i kontroli finansów Kościoła itd. Kapłani i świeccy muszą wspólnie ponosić odpowiedzialność za Kościół. Ale jak, skoro panuje kryzys zaufania? Lustracja nie wskrzesi zaufania...

Wracając do lat 70.: SB próbowała wpłynąć na ówczesnego prowincjała i na krakowskiego przeora, by zakon nie wspierał SKS-u. - Zachowali się mężnie - mówi Puciłowski - nie dali się zastraszyć.

Wkrótce zaczął się karnawał ,,Solidarności". Kłoczowski - jak większość Polaków i jak jego żyjący jeszcze wówczas rodzice oraz brat Zbigniew (zmarli w połowie lat 80.) - z euforią świętował 16 miesięcy wolności.

Karnawał skończył się 13 grudnia. Podczas Mszy tego dnia o. Jan wezwał wiernych do pomocy dla rodzin internowanych. Po Mszy powstał u dominikanów komitet pomocy internowanym. 15 grudnia Kłocz sam został internowany. - Siedziałem w ciupie tydzień, w mojej sprawie interweniował kard. Macharski, po tygodniu wsadzono mnie do suki i odwieziono do kurii. Byłem wolny.

Nie boi się alternatywy

Długo był bardziej duszpasterzem niż myślicielem: Msze, spotkania z młodymi, dyskusje, wyjazdy w góry. Przyjaciele o. Kłoczowskiego mówią także o nierzucającej się w oczy stronie jego bycia z ludźmi - o tych, którym pomaga bez rozgłosu, o wieloletnim towarzyszeniu rodzinie opiekującej się chorą osobą...

Doktorat o ateizmie Feuerbacha zrobił dopiero pięć lat po święceniach, w 1975 r. - studenci z Beczki byli ważniejsi. Habilitację z filozofii Kołakowskiego, "Więcej niż mit" - 14 lat później. Dopiero w ostatnich latach o. Kłoczowski mógł się jednak w pełni poświęcić swojej największej pasji: filozofii religii. Posypały się tytuły: "Między samotnością a wspólnotą. Wstęp do filozofii religii" (1994), "Drogi człowieka mistycznego" (2001), "Religio postmoderna: monoteizm czy politeizm?" (2003), "Filozofia dialogu" (2005). Został kierownikiem Katedry Filozofii Religii PAT w Krakowie. Od początku lat 90. prowadzi wykłady monograficzne na UJ. Jednak nie porzucił duszpasterstwa. Słynna "Dwunastka" (Msza w południe), która co niedzielę gromadzi tłumy krakowian, właśnie osiągnęła "pełnoletność". Spotkać na niej można trzy pokolenia wychowanków o. Kłoczowskiego, a od niedawna - idąc z duchem czasów - ma własną stronę internetową.

Dlaczego w jego pisarstwie ważni są ludzie stojący poza lub na granicy wiary?

Feuerbach: - Pojmował religię jako irracjonalne, absolutne posłuszeństwo Bogu. To, jego zdaniem, niszczyło człowieka. Trzeba zatem człowieka przywrócić człowiekowi. Nie bałem się alternatywy: Bóg albo człowiek. Św. Tomasz pokazał, że jest pozorna: człowiek jest z natury otwarty na Boga i to otwarcie dopełnia jego człowieczeństwo. Ta zgodność zawsze była dla mnie czymś oczywistym.

Kołakowski: - Zainteresowało mnie, że na gruncie polskiej tradycji laickiej powstała metoda myślenia o religii jako tej, która jest sprzymierzeńcem człowieka - przy całej krytyce intelektualnych rusztowań obecnych zwykle w myśleniu ludzi religijnych.

Simone Weil: - Dała mi klucz do zrozumienia mistyki, pokazując, że to nie mistycy mówią językiem zakochanych, a odwrotnie: zakochani mówią językiem mistyków.

Elzenberg: - Fascynujące jest u niego niesłychanie czyste poszukiwanie prawdy i wydobywanie się ze złudzeń. Pytał: kiedy religia staje się niemoralna? I odpowiadał: wtedy, gdy staje się narzędziem służącym innym celom niż zbawienie.

O. Kłoczowski przekonuje, że w konfrontacji z innym spojrzeniem odzyskać można odwagę głębi, wyjść poza gotowe schematy i tradycyjne sformułowania, które już nic nie mówią. Sam wciąż szuka języka, który coraz lepiej opisywałby "całą dotkliwość prawdy chrześcijańskiej". Dotkliwość - wyjaśnia - bo prawda ta dotyka człowieka w jego najbardziej czułych miejscach.

- Czym dla mnie jest wiara? Na pewno nie jest pocieszeniem, bezpiecznym portem. Przeciwnie, jest wypłynięciem na ocean. Czym innym jest pocieszenie, a czym innym umocnienie. Duch Pocieszyciel nie jest Tym, który przychodzi i głaszcze. Jest Tym, który daje siłę do podjęcia wyzwania, jakim jest życie.

"A kiedy Charon w swą łódź nas zaprosi..." i okaże się, że nic nie ma? Kłocz odpowiada żartem: - Boję się, że jest za dużo.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Kierownik działu Wiara w „Tygodniku Powszechnym”. Ur. 1966 r., absolwent Wydziału Mechanicznego AGH, studiował filozofię na Papieskiej Akademii Teologicznej w Krakowie i teologię w Kolegium Filozoficzno-Teologicznym Dominikanów. Opracowanymi razem z… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2007