Nadal czytam ruskich

Antyrosyjska trauma jest dla nas strefą komfortu. Jeśli z niej nie wyjdziemy, stracimy szansę na rozwój. Ale jak wyjść z niej teraz, kiedy Rosjanie mordują Mariupol i zrzucają bomby na Charków, Lwów, Kijów?

04.04.2022

Czyta się kilka minut

Portrety rosyjskich pisarzy i kompozytorów na stacji metra Otradnoje w Moskwie, czerwiec 2020 r. / KIRILL KUDRYAVTSEV / EAST NEWS
Portrety rosyjskich pisarzy i kompozytorów na stacji metra Otradnoje w Moskwie, czerwiec 2020 r. / KIRILL KUDRYAVTSEV / EAST NEWS

Wieczorem dla uspokojenia myśli wypisuję sobie pilne sprawy na najbliższe dni. Ostatnio z mojej listy nie schodzą cztery punkty:

1. Procesy norymberskie dla organizatorów i wykonawców zbrodni w Ukrainie: od Putina do zwykłego szeregowca.

2. Reparacje dla Ukrainy. Rosjanie będą je spłacać przez pokolenia, aż spłacą wszystko, do ostatniego ukradzionego miksera.

3. Demilitaryzacja i decentralizacja Rosji. Przeniesienie stolicy na Syberię. Trudne, ale nie do uniknięcia, jeśli mają przestać zagrażać światu.

4. Denazyfikacja: głębokie czyszczenie z imperialno-czekistowskich złogów od Kaliningradu po Kamczatkę.

Takie czasy.

Lęki i mosty

„Wiemy, jak się maskuje bestialstwo: naciąganiem na wilka owczej skóry – z owcy, którą wilk najpierw zarżnął” – pisał niedawno o Rosji Dmitrij Głuchowski, autor popularnego postapokaliptycznego cyklu powieściowego „Metro 2033”. Rozbestwione bezkarnością za zbrodnie w Czeczenii, Mołdawii, Gruzji, Syrii, Donbasie i na Krymie, rosyjskie imperium (postimperium? niedoimperium?) przypuściło otwarty atak na Ukrainę – państwo graniczące z Unią Europejską i strefą bronioną przez NATO. Rosja zrzuciła owczą skórę, szczerzy kły i łypie z bliska żądnymi krwi ślepiami (choć też – i to jest nowość – potyka się o własne nogi, traci generałów i czołgi).


ATAK NA UKRAINĘ: CZYTAJ WIĘCEJ  W SERWISIE SPECJALNYM >>>


Ludzie, którzy w stosunku do Rosji kierowali się głównie strachem, nienawiścią i pogardą, dzisiaj triumfują. Czy nie stało się to, przed czym ostrzegali? Jak zepsuty zegar, który raz do roku pokazuje właściwą godzinę, powszechny w Polsce negatywny stereotyp Rosji trafił na swój czas.

Nie twierdzę, że jest bezpodstawny. Opiera się na doświadczeniu pokoleń i zbiorowej pamięci, sięgającej zaborów i świeższych aktów rosyjskiej agresji: operacji polskiej z lat 1937-38 oraz inwazji z 1939 r., deportacji, zbrodni katyńskiej, więzień i łagrów, i tragicznego losu tych naszych krewnych, którzy przepadli w Rosji bez wieści (jak mój cioteczny pradziadek, zastępca zawiadowcy stacji w Łapach, wywieziony jesienią 1939).

Poeta Aleksander Wat, weteran stalinowskich więzień, zauważa w „Moim wieku”, że rozumienie przez Polaków Rosji, nawet „najbardziej prostackie i najgłupsze”, bywa zaskakująco trafne, tyle że jest to „trafianie z przeciwnego brzegu” – z drugiej strony rzeki, której samemu nigdy się nie przekroczyło. Inaczej mówiąc, polska prawda o Rosji na ogół wyrasta nie z własnych przeżyć tego, kto ją głosi. Przechodzi z pokolenia na ­pokolenie jak mroczna legenda o potworze, który pożerał naszych przodków.

Nie jest to prawda błędna. Jest jednak – paradoksalnie – ślepa. Mądrość wywiedziona z historycznej traumy sprawdza się jako tarcza, ale poza czasem wojny staje się przeszkodą, zamykającą dostęp do realnej Rosji. Tak jakby ktoś na okrągło chodził w zbroi. Tymczasem osobisty kontakt z rosyjską rzeczywistością – literaturą, ludźmi, miastami, mediami – choć nie zmienia diametralnie poglądu na ten kraj, to jednak komplikuje obraz. Zaczyna się widzieć podziały, procesy, niuanse. Trudniej jest uogólniać i upraszczać.

Kiedy w 1968 r. radzieckie czołgi zagrażały Pradze, na placu Czerwonym w Moskwie protestowała poetka Natalia Gorbaniewska z piątką przyjaciół. Dzisiaj za protest przeciwko rosyjskiej agresji na Ukrainę do więzień trafiło już kilkanaście tysięcy Rosjan w całym kraju. Świat się zmienia, zmieniają się też ludzie w Rosji.

Według różnych badań z ostatniego czasu od 20 do 30 proc. rosyjskich obywateli nie popiera polityki Kremla. To spory kapitał. W okresach, kiedy imperium przechodzi z trybu mięsożerczego w wegetariański (zgodnie z rozróżnieniem Anny Achmatowej), tacy ludzie wspierają zmiany na lepsze. Można z nimi budować mosty, które w przyszłości przyniosą efekt dobry dla nas i dla nich. Pomagać im przybliżyć tę nową Republikę Nowogrodzką z marzeń dzisiejszych emigrantów, którzy – jak Michaił Zygar, autor bestsellera „Imperium musi umrzeć” – usuwają z trójkolorowej rosyjskiej flagi czerwony pasek, zaznaczając wolę zerwania z krwawym dziedzictwem państwa carskiego, radzieckiego i putinowskiego.

Padół wtedy i teraz

Antyrosyjska trauma – jakkolwiek dziwnie by to brzmiało – jest dla nas strefą komfortu. Jeśli z niej nie wyjdziemy, stracimy szansę na rozwój. Ale jak wyjść z niej teraz, kiedy Rosjanie mordują ­Mariupol i zrzucają bomby na Charków, Lwów, Kijów? Chowamy się w niej jak w schronie.

Słyszę, że ostatniej nocy rakieta balistyczna uderzyła w Padół, historyczną dzielnicę Kijowa. Było kilka potężnych eksplozji, zniszczone zostało centrum handlowe oraz budynki mieszkalne; są zabici i ranni. Latem 1918 r., w czasie innej wojny, rosyjski poeta i prozaik Iwan Bunin uciekał z opanowanej przez bolszewików Moskwy do „białej” Odessy. Spędził wtedy dzień w Kijowie, na plaży nad Dnieprem – naprzeciwko Padołu. Rzeką płynęły trupy przedstawicieli klasy do niedawna panującej, na brzegu bawił się i ucztował lud pracujący – Bunin patrzył na to z goryczą, z perspektywy swojego szlacheckiego pochodzenia. Na Padole wychowała się też rosyjska poetka Galina Kuzniecowa – jego ostatnia miłość.

Życiu Bunina na uchodźstwie poświęciłam książkę „W lodach Prowansji”, pisaną w czasie Majdanu, aneksji Krymu i wojny w Donbasie. Już wtedy zastanawiałam się, co może łączyć Bunina z rosyjską wojną. Dzisiaj, kiedy cała Polska lustruje rosyjskich twórców pod kątem impulsów imperialnych, wracam do tego pytania. Bunin podkreślał, że jego ród wywodzi się z Wielkiego Księstwa Litewskiego, a na tragedię likwidacji państw bałtyckich przez Związek Radziecki w roku 1940 reagował z taką samą rozpaczą, z jaką reagowałabym ja. Wprzęgnięte w służbę carom rosyjskie prawosławie wydawało mu się czymś dzikim i potwornym. Dostrzegał też odrębność kulturową Ukrainy. W roku 2014 zaliczyłam mu to wszystko na plus. Dzisiaj nie wiem, tracę pewność.

Czołgiem w gender

Presja jest ogromna. Wyroki na kulturę rosyjską zapadają codziennie setki razy. Ilekroć rosyjska rakieta uderzy w ukraiński teatr lub galerię, ludzie pytają retorycznie: „I to ma być ta wielka kultura rosyjska, którą mamy szanować?”.

Oczywiście, kultura jest całością i bez wątpienia istnieje pewien związek między sztuką danego kraju a jego armią, zwłaszcza gdy prowadzona jest, tak jak dzisiaj w Ukrainie, wojna rozmyślnie niszczycielska, eksterminacyjna. Jednak, mimo wszystko, to nie Dostojewski siedzi w czołgu pod Kijowem (i nie Mickiewicz torturuje uchodźców na polsko-białoruskiej granicy).

To jasne, że wielkość (zresztą trochę przeceniana) kultury rosyjskiej nie usprawiedliwia rosyjskich zbrodni. Jasne, że prowadzona przez Rosję brutalna wojna to najgorszy czas na łzy nad Czechowem, któremu Luk Perceval przerobił w „Trzech siostrach” Moskwę na Kijów. Nie podlega dyskusji, że kultura rosyjska wymaga przewartościowania i dekonstrukcji – np. takiej, jaką Galina Rymbu, mieszkająca w Kijowie rosyjska poetka feministka, z pochodzenia Mołdawianka, przeprowadziła w poemacie „Wielka Literatura Rosyjska” (można znaleźć go w sieci – w przekładzie Anety Kamińskiej). Oczywiste jest, że kultury narodów zdominowanych przez Rosję zasługują na więcej uwagi i uznania – nie tylko w czasie wojny.

Wszystko to nie oznacza jednak, że kulturę rosyjską trzeba sobie amputować jak zgangrenowaną kończynę. Skoro Rosja jest powracającym problemem, tym bardziej warto ją poznawać. Ja sama w przezwyciężenie w sobie odruchowej antyrosyjskości zainwestowałam sporo czasu, pieniędzy i pracy. Właśnie dlatego wojna niczego nie zmieniła w moim stosunku do Rosji. Wiem, że rosyjski imperializm nie zaczął się wczoraj – trwa niemal nieprzerwanie od XVIII wieku, przebiera się tylko w kolejne ideologie (dzisiaj ma postać religijnego konserwatyzmu wymierzonego w gender i parady równości). Wiersz Puszkina „Oszczercom Rosji” – butna deklaracja rosyjskiej dominacji nad Słowiańszczyzną – był dostępny dla każdego także przed 24 lutego. Jeśli ktoś przejrzał na oczy dopiero teraz, to znaczy, że wcześniej w ogóle się Rosji nie przyglądał. A kto się nią interesował, ten od dawna wiedział, że tamtejsze władze szykują kraj do wojny. To było widać, słychać i czuć – od pierwszych militarystycznych koszulek z Putinem i policyjnej aury na lotnisku Szeremietiewo.

Niemniej, podążając za trendem, ja także przypominam sobie, że litewscy przodkowie Bunina z własnej woli oddali się na służbę Moskwie w okresie zbierania ziem ruskich, a on był z tego raczej dumny. Odrębność kulturowa zaś to nie to samo co odrębność narodowa, więc, w gruncie rzeczy, diabli wiedzą, jakie stanowisko zająłby dzisiaj w sprawie Ukrainy. Czy nie okazałby się jednym z tych przysłowiowych rosyjskich demokratów, którzy kończą się tam, gdzie zaczyna się kwestia ukraińska.

A za kogo uważałaby się dzisiaj Kuzniecowa: za Rosjankę czy Ukrainkę? Czy jej imienia nie powinnam transkrybować zgodnie z wymową ukraińską: Hałyna?

Gdzieś w Odessie zostały dzienniki Bunina. Zakopał je tam przed ucieczką do Francji. Teraz Odessa szykuje się na rosyjski desant.

Żywi i umarli

Najłatwiej jest z pisarzami żyjącymi. Zajęli jasne stanowiska: Głuchowski, Sorokin, Akunin i Lebiediew są przeciw inwazji na Ukrainę; Prilepin jeździł ostatnio do podbitego Chersonia czcić pamięć księcia Potiomkina, pogromcy Kozaków za panowania Katarzyny Wielkiej. Nihil novi i nie mam z tym problemu: Prilepina nie znoszę, książki tamtych należą do moich ulubionych.

Gorzej z artystami nieżyjącymi. Co prawda Dostojewski i Tarkowski obrzydli mi jeszcze przed wojną, bo niezależnie od całej złożoności i piękna (zwłaszcza u Tarkowskiego), ich radykalizm religijny i wielkoruskie przekonanie o niższości duchowej Zachodu za dobrze rymują się z „duchownymi skriepami” putinizmu oraz językiem polskich prawicowych populistów.

Na podobnej zasadzie, ale całkiem na odwrót, nie przestałam lubić Sofii Parnok – rosyjskiej poetki srebrnego wieku – z jej literacko-życiowym projektem ujawnionej nieheteronormatywności, zakończonym przedwczesną śmiercią, w przed­e­dniu wejścia w życie rozporządzenia Berii o represjach wobec gejów i lesbijek.

Ale weźmy Josifa Brodskiego. Ludzie, którzy dopiero dzisiaj przeczytali jego wiersz z 1992 r. „Na niepodległość Ukrainy”, rzucają mi go w twarz, domagając się potępienia autora, jakby to on bombardował ukraińskie szpitale. Wiersz jest istotnie brutalny. Zieje nienawiścią i pogardą. Autor posyła Ukraińców „w rosyjskie trzy litery” – tam, gdzie słynni obrońcy Wyspy Węży odprawili rosyjski okręt wojenny. Za pomocą Puszkina (wydaje mu się, że) miażdży Tarasa Szewczenkę. W jakimś sensie obraża nawet mnie osobiście: w szyderczej frazie „żółto-błękitny Lenin ponad Konotopem” pojawia się nazwa miejscowości, w której urodził się mój „chachłacki” dziadek (a w 1659 r. odbyła się bitwa, w której wojska ukraińskie pokonały Moskali). Tę frazę mógłby spokojnie zacytować Putin w swoim wojennym wystąpieniu.

Kiedy noblista Brodski czytał ten wiersz po raz pierwszy w Jewish Community Center w Palo Alto, asekurował się słowami: „Jest to trochę ryzykowne, niemniej przeczytam”. Później jednak prezentował go jeszcze kilka razy, nie był to więc eksces choleryka. „Odrzucenie imperium sowieckiego z całą jego brzydotą i szarością nie oznaczało dla Brodskiego odrzucenia imperium rosyjskiego, a przede wszystkim jego kultury” – zauważa Irena Grudzińska-Gross. Leszek Szaruga tłumaczy postawę poety wobec Ukrainy kompleksem młodszego brata (Moskwy wobec Rusi Kijowskiej).

„Wiem, że nie należy stawiać znaku równości między państwem a językiem” – pisał ten sam Brodski w gniewnym eseju „W półtora pokoju”. Tekst powstał w Stanach jako spóźnione pożegnanie syna ze zmarłymi w Rosji rodzicami, rekompensata za spotkanie, do którego nie doszło z winy radzieckiego państwa. „Piszę to po angielsku – wyjaśniał Brodski – ponieważ chcę im ofiarować pewien margines wolności (...). Nie przywróci ich to do życia, ale angielska gramatyka może przynajmniej okazać się lepszą drogą z kominów państwowego krematorium niż rosyjska. Pisanie o nich po rosyjsku byłoby tylko przedłużeniem ich niewoli, redukowaniem ich do mizerii i mechanicznym unicestwieniem”.

Można przyjąć Brodskiego w jego niedoskonałości albo odrzucić. Każdy wybiera sam. Ja nigdy nie wyrzeknę się jego szerokiej frazy poetyckiej i gorzkich esejów autobiograficznych, takich jak „Dyptyk petersburski. Przewodnik po przemianowanym mieście” – jeden z najlepszych portretów północnej stolicy (w Pitrze poznali się moi pradziadek i ­prababcia).

Na podobnej zasadzie nie wyrzekłam się Brunona Jasieńskiego, choć jego winy w służbie Stalina były nawet większe niż winy Brodskiego. Niekonsekwencje, skazy i pęknięcia są najciekawsze. To w nich kryje się prawda ludzkiego losu.

Imperialny rasizm

W czasie wojny słucham rosyjskich pisarzy nie mniej uważnie niż ukraińskich. Ciekawe rzeczy opowiadają.

Władimir Sorokin, autor konceptualnych dystopii „Dzień oprycznika”, „Cukrowy Kreml” czy „Zamieć”, w niedawnym tekście dla europejskich mediów objaśnia, jak i dlaczego wizerunek Putina ewoluował od „oświeconego autokraty” z początku pierwszej kadencji do potwora z 24 lutego. Zwraca uwagę, że za kształt polityki wewnętrznej i zewnętrznej dzisiejszej Rosji odpowiada niezmienna od czasów średniowiecza oraz Iwana Groźnego struktura społeczna w kształcie piramidy, na szczycie której stoi jeden człowiek o nieograniczonych uprawnieniach, połączona z niewyobrażalnym dystansem między kastą panującą a eksploatowanymi bez litości „zasobami ludzkimi”.

Putin to jego zdaniem rosyjski führer, spełnienie rojeń kolaborującego z Hitlerem filozofa Iwana Iljina. Przejął imperialną schedę po Związku Radzieckim, a ona jak toksyna zmieniła go na własne podobieństwo. Wraz z nim zmieniał się kraj, aż w końcu narodził się wielogłowy faszystowski smok ze stężałą twarzą ­czekisty. „Monstrum rosło stopniowo – pisze Sorokin – z roku na rok ­przybierając na sile, nasycając się własną absolutną władzą, imperialną agresją, zawziętością podżeganą przez resentyment wobec upadku ZSRR i nienawiścią do zachodniej demokracji”.

Dmitrij Głuchowski nadał swojej krytyce rosyjskiego społeczeństwa (w tekście dla „Nowoj Gaziety”, dzisiaj już zamkniętej) formę listy „korzyści” z życia w strasznych czasach: „Teraz na własne oczy widzimy, jak odczłowiecza się ludzi, zanim się ich pożre: poprzez natrząsanie się, przez oczernianie, przez wypaczanie ich słów i motywów oraz negowanie samej możliwości myślenia i czucia przez nich. (...) Uczymy się nie współczuć ofierze, a przy tym współczuć agresorowi. (...) Uczymy się nie zauważać postępującego szaleństwa rządzących i przekonywać samych siebie o ich mądrości i dalekowzroczności”. Bo historia niczego nie uczy i Rosjanie dopiero na własnej skórze dowiadują się, przez co i za jaką cenę przeszły starsze pokolenia.

Borys Akunin – poczytny na całym świecie autor retrokryminałów oraz własnej historii Rosji – w rozmowie dla „Gazety Wyborczej” podkreśla z kolei, że Rosja to nie tylko Putin i putiniści. „Dotarło do niego – mówi o rosyjskim dyktatorze – że im lepiej i bezpieczniej będzie się Ukraińcom żyło, tym szybciej Rosjanie zorganizują Majdan u siebie”. Jednak możliwość demokracji w Rosji po Putinie widzi Akunin jedynie pod warunkiem zmiany struktury państwa: „Z hiper­scentralizowanego imperium musiałoby zmienić się w prawdziwą federację, być może nawet w konfederację”.

Wreszcie Siergiej Lebiediew – przenikliwy badacz i interpretator skonstruowanej przez putinizm quasi-religijnej ideologii zwycięstwa nad faszyzmem, autor przetłumaczonej na kilkanaście języków powieści „Granica zapomnienia”, w której opisał proces indywidualnego przepracowania zbrodniczej przeszłości własnego narodu. W tekście rozesłanym do europejskich gazet Lebiediew wyznaje, że nie wierzy już w moc ujawniania stalinowskich zbrodni i „przywracania imion” ofiarom represji. Oczywiście zabiegi te są niezbędne, jednak omijają one jądro ciemności, jakim jest w Rosji (post)imperialny rasizm, przekazywany w sposób niezakłócony z pokolenia na pokolenie i wymierzony we wszystkie narody kiedykolwiek zależne od państwa rosyjskiego.

„Przez 70 lat ustrój sowiecki postulował »przyjaźń« i równość narodów – pisze Lebiediew. – W rzeczywistości były to okupacje, masowe deportacje narodów, tłamszenie niepodległościowych ruchów narodowościowych, popieranie wszelkimi sposobami kolaboracjonizmu i rezygnacji z tożsamości narodowej na rzecz »sowieckiej«, jakoby nadnarodowościowej. Niestety, to represyjne instrumentarium nie było specyfiką wyłącznie sowieckiego projektu komunistycznego. (...) wielopostaciowy rasizm jest bezpośrednim następstwem rosyjskiej imperialnej historii i polityki kolonialnej”.

Dlatego Rosjanie – także „przyjaciele Moskale” – nie mają prawa prosić Ukraińców i świata o wybaczenie, dopóki nie przeprowadzą gruntownej rewizji swojej kultury i mentalności. Trudno o większą uczciwość wobec własnego plemienia.

Zaplątanie

Od zawsze, więc i na zawsze jesteśmy tu w Europie Wschodniej w siebie zaplątani: Polacy, Ukraińcy, Białorusini, Rosjanie, Bałtowie. Splątane są nasze historie, kultury i korzenie, a często też języki. Jechałam ostatnio rowerem przez Las Kabacki, łowiąc uchem dialogi nowaczek i nowaków z Ukrainy, i uśmiechałam się do myśli, że mój rosyjski na pewno wkrótce się zukrainizuje. Uwielbiam ten słowiański bazar, kiedy Polacy, Ukraińcy, Białorusini i Rosjanie rozmawiają ze sobą w swoich językach i mimo różnic dobrze się rozumieją. To prawda, że w tym zaplątaniu Rosja była i wciąż jest dla pozostałych partnerem przemocowym. Dlatego chronimy się przed jej ciosami w anty­rosyjskich stereotypach i uprzedzeniach.

Ukraińcy znajdują się obecnie w sytuacji, w której każda reakcja obronna jest dobra, o ile pozwala im przetrwać. My – mimo wszystko – na razie w takiej sytuacji nie jesteśmy.

Odkąd trwa wojna w Ukrainie, czuję, że żąda się ode mnie nienawiści. Jakby tylko ona była gwarancją, że stoję po właściwej stronie.

Nie mam w sobie nienawiści i nie chcę mieć tak długo, jak to możliwe. Nie muszę nienawidzić Rosjan i kultury rosyjskiej, żeby właściwie oceniać ich działania oraz współczuć i pomagać ofiarom. Żeby pomóc tonącemu, nie mogę sama być tą, która tonie.

Co do reszty, patrz punkty 1-4.©

RENATA LIS jest pisarką i tłumaczką. Opublikowała dwie książki parabiograficzne: „Ręka Flauberta” (2013) i „W lodach Prowansji. Bunin na wygnaniu” (2015, ukazał się już przekład rosyjski) oraz tom esejów „Lesbos” (2017). Przełożyła i opracowała tom próz Iwana Bunina „Późna godzina”, zawierający jego opowiadania emigracyjne, oraz „Nieszczęsne dni”, dziennik z lat 1918-1919, przetłumaczyła też esej Leonida Bieżyna „Anton Czechow. Droga na wyspę katorżników” i bajkę Siergieja Kozłowa „Jeżyk we mgle”. Mieszka w Warszawie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2022