Hommage a la Schopenhauer

1 Że świat kiedyś umrze - nasz, ludzki świat - to banał. Ginące Słońce najpierw wypali wszelkie życie, później pochłonie i Ziemię. Znikną lasy i wysypiska śmieci, góry i oczyszczalnie ścieków; fabryki i internet; symfonie, hot dogi i koniak; "Dawid Michała Anioła, długopisy, wodociągi, piłka nożna, rosomaki i wódka. Kroczymy ku pustce...

28.02.2008

Czyta się kilka minut

Jeśli zapytać, jaki sens ma życie, nasze wszystkie dążenia, cele, pragnienia, to musimy stwierdzić, że w perspektywie wieczności nie ma żadnego. Mogę pragnąć tego czy tamtego, ale wszelkie pragnienia muszą się w pewnej chwili skończyć:

wtedy gdy umrze nasz świat.

Jesteśmy przebiegli. Nakładamy na siebie tysiące "obowiązków", omotujemy się "powinnościami", przykuwamy się do życia naszym "posłannictwem". Po czym - "zapominamy" (ach, te cudzysłowy!), że wszystkie obowiązki, powinności, posłannictwa to nasze wybiegi. Katapultujemy je w sferę metafizyki, moralności, religii, historii i znajdujemy ostateczne usprawiedliwienie - dla nas, dla naszego życia. "Muszę żyć, muszę trwać" - bo to, bo tamto.

"Nie mogę zawieść świata,

który mi zaufał".

Dlatego warunkiem naszego istnienia jest zapomnienie, bezwzględne i całkowite. Musimy zapomnieć, że przyszliśmy znikąd i donikąd zmierzamy. W przeciwnym wypadku - jakże potrafilibyśmy żyć? A żyć musimy. Nie wiadomo dlaczego, tego nikt nie wie.

Najbardziej wyrafinowaną formą zapomnienia jest pamięć. To ona najsilniej wiąże nas z życiem, to ona dostarcza nam najwięcej argumentów do dalszego trwania. Muzea, wystawy, encyklopedie, polityka - wszystkie one nieustannie i cierpliwie wynajdują coraz to nowe rzeczy, o których winniśmy pamiętać.

Tzw. kultura pamięci rozwija się na naszych oczach. Pamięć indywidualna, historyczna, kulturowa i jaka tam jeszcze. Kapitał symboliczny. Konferencje, książki, prelekcje, odpominania, małe ojczyzny, Europa Środka, Prusy Wschodnie. Heimat. Wszystko to kłamstwo. Pamięć, której jedynym zadaniem jest przekonanie nas samych, że jesteśmy niezbędni, że jesteśmy skądś i po coś. Ta pamięć rośnie, pęcznieje, wypełnia już niemal całą przestrzeń; nie zajmujemy się obecnie niemal niczym innym niż tylko pamiętaniem, gromadzeniem, archiwizowaniem. Państwo, urzędy, naród i uniwersytety, które tyle czasu i wysiłku poświęcają temu, by pamiętać - czyż przez ich pamięć nie przeziera zgoła tytaniczne w swym wysiłku zapomnienie? Czyż nie pamiętamy wszyscy po to jedynie - by do reszty zapomnieć?

Zaprawdę,

nasz strach jest wielki.

Publikowany powyżej tekst posiada swój tytuł. To "Siedem ahistorycznych tez o tzw. kulturze pamięci". Autor: Artur Schopenhauer. Naturalnie, gdyby przyszło mu zmartwychwstać w naszych czasach, byłby to come back w jego stylu, bez wątpienia. Lecz zamiast zmartwychwstania mamy niestety tylko... rocznicę urodzin, które przypadły 22 lutego 1788 r.

Dodajmy garść niezbędnych faktów: w latach 1800-05 Schopenhauer podróżuje po Europie. Po powrocie podejmuje naukę w rodzinnym zawodzie kupca, jednak jego ojciec wkrótce umiera, a młody Artur zaczyna poważnie interesować się literaturą i filozofią. Studiuje w Getyndze i w Berlinie. Nie cierpi Hegla, gwiazdy stołecznych filozofów. W roku 1813 uzyskuje tytuł doktora, trzy lata później zaczyna pisać swoją najważniejszą książkę - "Świat jako wola i przedstawienie". Pierwszy tom ukazuje się w roku 1819, jednak pozostaje niezauważony. Kolejne etapy: 1832 - przenosiny do Frankfurtu nad Menem, 1844 - publikacja pełnego, dwutomowego wydania "Świata...", 1851 - druk tomu "Parerga i Paralipomena. Aforyzmy o mądrości życia". Potem nagle przychodzi sława, niemal z dnia na dzień. W roku 1858 Królewska Akademia Nauk w Berlinie proponuje Schopenhauerowi swoje członkostwo, ten wszakże propozycję odrzuca. Umiera dwa lata później, 21 września. Przez najbliższe półwiecze będzie jednym z najczęściej czytanych i cytowanych filozofów na świecie. Zdystansuje go dopiero, wiele lat później, Nietzsche.

***

Oto, co nam zostało z Schopenhauera. Suche daty, jakieś miejsca, trochę książek czytanych przez garstkę pasjonatów. Schopenhauer jest passé, i to od dawna. Nie inspiruje współczesnych filozofów, inaczej niż jego wielki uczeń, autor "Genealogii moralności" czy "Zaratustry". Właściwie nie wiadomo, dlaczego. To przecież pierwszy wielki dekonstrukcjonista w dziejach zachodniej myśli, pierwszy prawdziwy "mistrz podejrzeń" - jeszcze przed Nietzschem, Marksem i Freudem.

A do tego świetny pisarz. Śmiało można rzec: najlepszy stylista spośród wszystkich, nielichych przecież w rzemiośle pisarskim, niemieckich filozofów XIX i XX w. Gdy trzeba - ironiczny, złośliwy, kpiarski. To znów - patetyczny. Kiedy indziej jeszcze - melancholijny, refleksyjny. Wreszcie i rzeczowy, niemal surowy.

Niech wystarczą ledwie dwa cytaty: "Rozliczne czytanie odbiera duchowi całą elastyczność, tak jak stały nacisk odbiera ją sprężynie, i najpewniejszym sposobem, by nie mieć żadnych myśli, jest brać natychmiast do ręki książkę w każdej wolnej chwili", "Przypominamy jagnięta, które bawią się na łące, podczas gdy rzeźnik wybiera już wzrokiem jedno z nich. Nie wiemy bowiem w naszych dobrych dniach, jakie nieszczęście los teraz właśnie nam gotuje" ("Aforyzmy o mądrości życia").

hhh

Zamiast streszczać wielowątkowe wywody "Świata jako woli i przedstawienia", spróbujmy oddać Schopenhauerowi hołd w inny sposób: mianowicie wyobrażając sobie, o czym mógłby myśleć dziś, 220 lat po swoich narodzinach. Kto wie, może napisałby właśnie owych "Siedem ahistorycznych tez o tzw. kulturze pamięci".

Dlaczego właśnie taki tekst? Bo uznałby nasze - współczesnych - uwielbienie dla wszelkich form przeszłości, nasz kult pamięci jednostkowej i zbiorowej za wyjątkowo przebiegły rodzaj samooszustwa, którego najdrobniejsze przejawy zawsze z wielką pasją zwalczał.

Oczywiście, takimi poglądami nie zdobyłby sobie naszej sympatii. Jesteśmy bardzo dumni z naszych metod odpominania przeszłości - z archeologii, muzeów, publikacji, rozliczeń, zapełniania białych plam. Czy jednak owo nieustanne i wciąż wzrastające pragnienie, by omotać życie historycznym sensem, nie wydaje się cokolwiek podejrzane? Czy to "odkrywanie" przeszłości nie zamienia się w jakąś obsesję, perwersję, zgoła pornografię, wystawiającą na pokaz najdrobniejsze wydarzenia z historii - w przekonaniu, że jest to historia "naga", którą udało nam się "posiąść" pod postacią obiektywnej wiedzy? Odbierzmy współczesnemu człowiekowi owo pragnienie, tę "nagą" historię, którą chce "posiąść" - a jego egzystencja okaże się pusta.

Gdyby jednocześnie urwały się wszystkie nici wiążące nas z przeszłością, z życiem i samymi sobą, wylądowalibyśmy w nicości. A ponieważ nicość ma twarz Gorgony - zamienilibyśmy się w kamień. Egzystencjalną formą owego skamienienia jest melancholia, a zwłaszcza najokrutniejsza z jej form - nuda.

"Jak wiadomo - czytamy w - »Świecie«... - nasz chód jest tylko stale hamowanym upadkiem, (...) życie naszego ciała (...) tylko stale hamowanym umieraniem, stale odsuwaną śmiercią. Wreszcie ruchliwość naszego ducha jest stale spychaną na bok nudą". Nudząc się, odczuwamy w istocie, czym jest czas. Z pewnością nie tym, co mamy na myśli, gdy zerkając na zegarek, mówimy (niby to z żalem, w istocie z ogromną radością): "O, jak ten czas szybko leci!". Czas nie jest stworem pędzącym bez wytchnienia w przyszłość. Czas nie "leci", to my "lecimy", uciekając od bezhistorycznej próżni. Czas to stojący kamień, to nieruchome brzemię i kamień nagrobny - który nas w końcu przygniecie.

Gdy człowiekowi zabraknie telewizji, muzyki, majsterkowania, słowem, czegokolwiek, co mogłoby odwrócić jego wzrok, wówczas "opada go straszliwa pustka i nuda, tj. jego istota i istnienie same stają się dla niego nieznośnym ciężarem". Ma tedy rację uważny czytelnik Schopenhauera Ernst Jünger, mówiąc, że nuda jest bólem rozproszonym w czasie. Nuda, melancholia to bowiem najwyższy rodzaj cierpienia, to niemożność "zabicia" zastygłego czasu, zmuszenia go, by "leciał". Nudząc się, wychodzimy poza historię i patrzymy na nią tak, jakbyśmy trzymali w dłoni fotografię. Młyn pamięci zaprzestał pracy. Co dalej? Nie istnieje żadne "dalej". Istnieje wieczne teraz, w które znudzeni, wpatrujemy się skamieniałym wzrokiem.

Nie, Schopenhauer nie miałby dzisiaj żadnych szans.

Łukasz Musiał jest adiunktem w Instytucie Filologii Germańskiej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz członkiem Zespołu Pracowni Pytań Granicznych na tej uczelni. W "TP" nr 17/07 opublikował artykuł pt. "Czy umiera nam Bóg?", który wywołał długą dyskusję na łamach naszego pisma.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2008