Gwizdek na trwogę

Polacy popierają działania tzw. sygnalistów (z angielska zwanych whistleblowerami), ale sami niechętnie podejmują się takich zadań. Nie wierzą, że prawo ochroni ich przed zemstą pracodawcy.

30.07.2016

Czyta się kilka minut

 / il. Zygmunt Januszewski
/ il. Zygmunt Januszewski

Upewnij się, że nikt nie skopiował twojego klucza prywatnego i że używasz silnych haseł. Uwierz mi, że przeciwnik dysponuje algorytmem deszyfrującym rzędu trylionów podstawień na sekundę. Jeśli nośnik, na którym przechowujesz klucz szyfrujący i swoje hasło, zostanie wykradziony, nasza korespondencja stanie się jawna. Uświadom sobie, że te wszystkie kroki nie dają stuprocentowej gwarancji, zapewniając nam tylko niewielką przestrzeń swobody. Kiedy opublikujesz materiały źródłowe, zostanę najprawdopodobniej zdyskredytowany. Nie możesz się wtedy poddać i zaprzestać publikacji tego, co ujawnię. Dziękuję, uważaj na siebie. Citizen Four”.

Tak rozpoczęła się korespondencja najsłynniejszego whistleblowera ostatnich lat, Edwarda Snowdena, z dokumentalistką Laurą Poitras – jej efektem był film „Citizen Four”, zatytułowany od pseudonimu, który początkowo przyjął ten (pośredni) współpracownik amerykańskiej Narodowej Agencji Bezpieczeństwa (NSA). Dostarczone przez niego informacje uznawane są dziś za największy wyciek poufnych, tajnych i ściśle tajnych danych w historii USA.

Nie każdy whistleblower detonuje taką bombę, jednak każdy wiele ryzykuje. Pracę, zdrowie, czasem rodzinę. W Polsce ochrona sygnalistów albo demaskatorów – jak się ich nazywa – wymaga dobrej zmiany.

– Nie przypominam sobie sytuacji, w której ktoś zostałby za to u nas nagrodzony, chociaż wiem, że są takie przypadki. Tyle że odbywa się to dyskretnie, w sprawach, które nie wydostają się poza firmę czy instytucję. I nie jest to raczej huczne wręczenie medalu, ale awans albo premia – mówi Anna Wojciechowska-Nowak, ekspert Linii Etyki, firmy wdrażającej systemy pozwalające pracownikom na anonimowe sygnalizowanie nieprawidłowości wewnątrz przedsiębiorstwa.

Termin whistleblowing powstał w latach 70. w USA. To „dmuchanie w gwizdek”, aby zasygnalizować niebezpieczeństwo. Według definicji Transparency International – jednej z czołowych organizacji pozarządowych przeciwdziałających korupcji – oznacza ujawnienie albo przekazanie informacji o nieprawidłowościach, które dotyczą korupcji lub innych działań o charakterze przestępczym, niedopełnienia obowiązków, niezgodnych z prawem decyzji, sytuacji zagrożenia zdrowia publicznego i środowiska naturalnego, nadużycia władzy, nieuprawnionego wykorzystywania publicznych środków i majątku, rażącego marnowania zasobów publicznych lub złego zarządzania, konfliktu interesów oraz wszystkich działań mających na celu ukrycie tych patologii.

Jak podkreśla Transparency International, sygnalistą może być nie tylko pracownik etatowy, ale każda osoba dysponująca wewnętrzną wiedzą na temat funkcjonowania instytucji – konsultant, współpracownik, stażysta, wolontariusz, były pracownik.

Przypadki whistleblowingu zdarzają się i w Polsce. Ujawnione do tej pory sprawy dotyczyły m.in. nadużywania inwazyjnej procedury medycznej w celu uzyskania przez szpital wyższej refundacji z NFZ, plagiatu popełnionego przez wysoko postawionego pracownika uczelni wyższej, sprzecznej z prawem ulgi podatkowej dla lokalnego polityka, fałszowania dokumentacji w firmie farmaceutycznej.

Wygrała firma, która miała wygrać

Dr por. Dorota Zira jest lekarzem, przez dziesięć lat była zatrudniona w Biurze Służby Zdrowia Centralnego Zarządu Służby Więziennej. W 2010 r. otrzymała polecenie przygotowania przetargu na zakup sprzętu medycznego. Zorientowała się, że aparatura nie jest kupowana w celu zaspokojenia konkretnego zapotrzebowania, nie wiadomo więc, czy komukolwiek się mogła przydać. Nieoficjalnie dowiedziała się również, że przetarg miał być ustawiony pod konkretnego oferenta – firmę powiązaną z jej bezpośrednim przełożonym.

Jako członek komisji przetargowej miała się nawet spotkać z tymże oferentem, aby poznać dokładną specyfikację urządzeń, a następnie wykorzystać ją w ustawionej procedurze przetargowej. Odmówiła.
– Szef powiedział, że stosuje takie praktyki od lat, nie ma żadnego niebezpieczeństwa, ponieważ w Polsce wszyscy tak robią. Po miesiącu ponowił próbę, podsuwając do podpisania gotowy dokument. Usłyszałam, że on nam tu przedstawia opisy sprzętu, które wykonali jego koledzy, znający się na rzeczy, i ja mam to w ciągu godziny podpisać, bo jak nie, to nie wyjdę do domu. Przez tę godzinę bardzo się denerwowałam, ale stwierdziłam, że odmówię, dlatego, że ja po prostu pójdę do więzienia, a mam dwoje dzieci i nie warto ryzykować. Żadna praca nie jest warta takiego poświęcenia. I rzeczywiście odmówiłam. Gdzieś po drodze pojawiły się propozycje rozwoju zawodowego, ale kiedy odmówiłam, padły obraźliwe słowa o tym, że jestem nikim i powinnam skorzystać z takiej „pomocy”. Poczułam złość, że wydano mi rozkaz niezgodny z prawem. Uważałam, że sprawiedliwość stoi po mojej stronie – teraz wiem, że to było naiwne.

Dr Zira zgłosiła sprawę do szefa instytucji, miała dowody w postaci nagrań.

– Zdenerwował się, wezwał inne osoby. Wyprosił mnie z gabinetu. Wtedy zorientowałam się, że moja sytuacja jest bardzo zła, odniosłam wrażenie, że on nie chce kłopotów. Wkrótce potem bezpośredni przełożony polecił mi napisać notatkę potwierdzającą, że nie widzę nieprawidłowości w postępowaniu przetargowym. Napisałam notatkę, ale na temat otrzymanej propozycji napisania „notatki o braku nieprawidłowości”. Przetarg wygrała firma, która miała wygrać. Nie pozwolono mi przejrzeć dokumentacji. W końcu dostałam ją do wglądu i przeraziłam się – nic się nie zgadzało z tym, co podpisywałam. Atmosfera zrobiła się bardzo gęsta – opowiada sygnalistka.

Sprawa została zbadana przez Centralne Biuro Antykorupcyjne i prokuraturę. Na czas prowadzenia postępowania podejrzany o nieprawidłowości bezpośredni przełożony został odsunięty od pełnienia obowiązków. Jednak prokuratura ostatecznie orzekła, że mimo zaistnienia konfliktu interesów – udowodnionych kontaktów i powiązań ekonomicznych podejrzanego z firmą – w jego działaniu nie dopatrzono się cech przestępstwa. Wrócił na stanowisko.

– Na wstępie powiedział, że są osoby, którym nie daruje, i niech te osoby pamiętają, że mają dzieci. Wtedy naprawdę się wystraszyłam. Złożyłam zawiadomienie do prokuratury o groźbach karalnych, które pojawiały się zresztą już wcześniej. Sprawę umorzono – według prokuratury „nie bałam się wystarczająco”, a to jeden z warunków skuteczności takiej groźby – mówi Dorota Zira.

Ostatecznie sygnalistka odeszła z pracy.

Łatka donosiciela

Global Economic Survey – badanie przeprowadzone w 2014 r. przez firmę PwC – wykazało, że informacje od pracowników, przekazywane zarówno za pośrednictwem specjalnych kanałów, jak i nieformalnie, przyczyniły się do ujawnienia 23 proc. poważnych nadużyć korporacyjnych. W Polsce było to jedynie 6 proc. Jako jedną z przyczyn eksperci wymieniają zaszczepiony w naszej części Europy opór wobec współpracy z jakąkolwiek władzą.

Z publikowanego cyklicznie przez amerykańskie Stowarzyszenie Certyfikowanych Inspektorów ds. Oszustw (ACFE) „Raportu skierowanego do narodów o oszustwach i nadużyciach pracowniczych” wynika, że aż 40 proc. światowych przypadków ujawnienia nieprawidłowości w firmie jest wynikiem czyjejś wskazówki. Źródłem może być pracownik, kontrahent lub ktoś, kto zna strukturę firmy, ma z nią stałe relacje, widzi czasem dużo więcej niż pracodawca, audytor wewnętrzny, nie mówiąc już o audytorze zewnętrznym.

Niski udział polskich sygnalistów w ujawnianiu nieprawidłowości stoi w sprzeczności z deklaracjami uzyskanymi w badaniu przeprowadzonym w 2012 r. przez Centrum Badania Opinii Społecznej na zlecenie Fundacji im. Stefana Batorego. W odpowiedzi na pytanie o ocenę zachowania osoby, która powiadomiła odpowiednie organy zewnętrzne, że w macierzystej firmie dochodzi do patologii, większość badanych wyraziła poparcie dla jej decyzji. W przypadku bardziej „miękkich” naruszeń prawa (nielegalne zatrudnianie lub praca na czarno) rację sygnaliście przyznawało 59 proc. ankietowanych. Wraz ze wzrostem kalibru nadużyć poziom poparcia dla działań sygnalisty wzrastał: 70 proc. w przypadku ustawiania przetargów, 72 proc. w sprawie nadużyć finansowych i korupcji, 77 proc. w przypadku zatruwania środowiska ściekami. Największy stopień akceptacji badanych – 81 proc. wskazań – zyskało przekazanie informacji o nieprawidłowościach, które mogą skutkować zagrożeniem życia lub zdrowia pracowników. Przy tym jednak 58 proc. respondentów przewidywało negatywną reakcję ze strony zespołu wobec sygnalisty – od „okazywania dystansu” do „jawnego ignorowania”, a 63 proc. wątpiło w możliwość uzyskania przez demaskatora skutecznej ochrony prawnej.

Społeczny odbiór działań sygnalistów i zdjęcie z nich łatki donosicieli to jeden z kluczowych czynników. Zachowanie kolegów z pracy miało kolosalne znaczenie dla demaskatorów przepytanych przez Instytut Spraw Publicznych na potrzeby raportu „Sygnaliści – ludzie, którzy nie potrafią milczeć”. Nie tylko z punktu widzenia ich samopoczucia, ale także skuteczności działań. Ci, którzy mogli liczyć na wsparcie zespołu, podkreślali, jak bardzo było to dla nich ważne.

Jednak postawy otoczenia zawodowego były zróżnicowane. Dorota Zira: – W momencie, gdy było już dla wszystkich jasne, że sprawa zostanie umorzona, stałam się trędowata. Nikt się do mnie nie odzywał, nikt mi nie odpowiadał „dzień dobry”, zdarzały się na korytarzu zachowania, że na przykład koleżanka pluła mi na buty – tak w cudzysłowie, bez śliny, po prostu wykonywała tego typu gest.

Ordynatura za sto tysięcy

Tadeusz Pasierbiński: – Wszyscy lekarze o tym wiedzieli, ale nikt nic nie zrobił. Wiedzieli, że ordynatura kosztuje 100 tys. zł, ale chcieli mieć spokój. Niektórzy byli jeszcze przed drugą specjalizacją, niektórzy mieli dzieci – też lekarzy, których nie chcieli naznaczać... Ja byłem w dobrej sytuacji, bo nie potrzebowałem niczego, ani od wojewódzkiego konsultanta, ani od Izby Lekarskiej. Ale stały za tym takie siły, że na początku musiałem przegrać.

W 2001 r. dr Pasierbiński, lekarz ginekolog, szef lokalnej delegatury Izby Lekarskiej oraz radny powiatowy, dowiedział się o z góry przesądzonym wyniku konkursu na ordynatora oddziału ginekologicznego szpitala powiatowego w Mikołowie (woj. śląskie).

– Na zjeździe ginekologów w Szczecinie, pół roku przed konkursem, doktor J. zapowiedział publicznie, że wygra. W tym czasie był ordynatorem oddziału w Wadowicach, który opuszczał w połowie kadencji, pozostawiając za sobą zgliszcza, przez niego musiało się tam zwolnić sześciu lekarzy z dużym doświadczeniem, złamano im kariery – opowiada.

Wybrany w wyniku ustawionego konkursu ordynator miał realizować zadanie wojewódzkiego konsultanta ds. ginekologii, polegające na otwarciu w Mikołowie oddziału ginekologiczno-onkologicznego, pomimo nieprzystosowania szpitala do wykonywania tego typu zabiegów. Tadeusz Pasierbiński przekazał swoje informacje władzom szpitala, właściwej Izbie Lekarskiej oraz na sesji Rady Powiatu. Pomimo ich ujawnienia konkurs się odbył i doszło do zatrudnienia nowego ordynatora.

– Oczywiście moja sytuacja w tym momencie stała się nie do pozazdroszczenia. W pierwszej kolejności pozbawiono mnie dyżurów, co wiązało się z utratą połowy pensji, przeprowadzono kontrolę, która wykazała, że oddział pracuje dobrze, ale nie wtedy, kiedy Pasierbiński jest na dyżurze. Kontrolę przeprowadziła główna osoba zamieszana w aferę konkursową: konsultant wojewódzki – mówi dr Pasierbiński.

Tymczasem w ciągu pół roku doszło do kilku niewłaściwych decyzji medycznych, które zakończyły się zgonami dzieci i kobiet. Operowano pacjentki, które nie powinny być operowane, bo oddział nie był do tego dostosowany. Tadeusz Pasierbiński ponownie poinformował władze, co tym razem poskutkowało zwolnieniem ordynatora.

– Nigdy jednak nie stwierdzono, że przyczyną jego zwolnienia była moja skarga: nie chciano przyznać mi racji. A ja sam, jako sprawca całego zamieszania, byłem drugi w kolejce do zwolnienia. I tak się stało. Odwołałem się od tej decyzji – przegrałem przed sądem mikołowskim, w sądzie drugiej instancji w Katowicach przyznano mi rację, sprawa wróciła do Mikołowa, przegrałem, w Katowicach ponownie wygrałem. Dopiero za trzecim razem w Mikołowie nowa pani sędzia, spoza środowiska, przyznała mi rację, mimo że prominentna osoba już wcześniej zapowiadała, iż na Śląsku nie wygram, chyba że mam kogoś w Warszawie. Wróciłem do pracy w poradni, ale do szpitala, w którym przepracowałem 40 lat, mnie nie przyjęto. Dyrektor stwierdziła, że nie ma zapotrzebowania, chociaż wkrótce potem zatrudniła dwóch lekarzy.

Dr Pasierbiński został też oskarżony o pomówienie przez doktora J. i wojewódzkiego konsultanta ds. ginekologii. Po długiej batalii (dwie apelacje w Katowicach) wygrał wszystkie sprawy.

Bez ochrony

Dwanaście polskich przypadków analizowanych przez Aleksandrę Kobylińską z Instytutu Spraw Publicznych wskazuje, że whistleblowing odcisnął piętno na życiu sygnalistów we wszystkich niemal sferach, negatywnie wpływając na ich pozycję zawodową i społeczną, status materialny, a także kondycję psychofizyczną samych sygnalistów oraz ich rodzin.

Istota problemu leży w szczątkowej ochronie prawnej – alarmują organizacje pozarządowe, m.in. Fundacja im. Stefana Batorego, która wydała raport „Ochrona prawna sygnalistów w doświadczeniu sędziów sądów pracy”. Dlatego organizacje pozarządowe postulują uregulowanie ochrony sygnalistów w odrębnym akcie prawnym. Wskazuje się przy tym na potrzebę uporządkowania kwestii gromadzenia dowodów (sygnaliści powinni wiedzieć, za pomocą jakich środków i w jakim zakresie mają prawo zbierać materiały potwierdzające ich tezy), zapewnienia skutecznej ochrony tożsamości demaskatora, objęcia ochroną osób zatrudnionych na umowę o pracę na czas określony i na zasadach innych niż stosunek pracy.

Zgodnie ze stanowiskiem Rady Europy rekomendowane jest także odszkodowanie, które mogłoby zrekompensować straty poniesione w wyniku whistleblowingu.

To nie jest nagroda, ale zabezpieczenie przyszłego życia – argumentują eksperci. Sygnalista bardzo dużo ryzykuje, zwłaszcza jeśli jest wysokiej klasy specjalistą. Musi liczyć się z tym, że nie wróci już do pracy w swojej branży.

– Nowa ustawa powinna zawierać przede wszystkim definicję sygnalizowania i sygnalisty, czyli to, jakie działania podlegają ochronie – uzupełnia Anna Wojciechowska-Nowak. – Praktyką powszechnie stosowaną w innych krajach jest także przeniesienie ciężaru dowodu na pracodawcę w razie zwolnienia sygnalisty (musiałby dowieść, że w istocie nie zwolnił pracownika z powodu sygnalizowania). Zasadne byłoby przy tym zrównanie nieprawidłowego zwolnienia z pracy z dyskryminacją – wtedy nie mielibyśmy już do czynienia z górną granicą odszkodowania (równowartość trzymiesięcznego wynagrodzenia). I wreszcie: taka ustawa zapobiegałaby procesom o pomówienie lub naruszenie dóbr osobistych, które wytaczane są sygnalistom przez tych, których dotyczą podnoszone nieprawidłowości.

Taka ochrona przysługiwałaby niezależnie od intencji sygnalisty. Nawet jeśli u podstaw jego (opartych na prawdzie) działań leży np. zawiedziona nadzieja na awans, efekt pozostaje ten sam – ochrona interesu publicznego.

W tym roku Helsińska Fundacja Praw Człowieka wydała praktyczny przewodnik dla sygnalistów „Wiem i powiem”. Opisuje nie tylko aktualny stan prawny (np. społeczny obowiązek poinformowania organów ścigania o podejrzeniu popełnienia przestępstwa, zawarty w Kodeksie postępowania karnego, oraz obowiązek dbania przez pracownika o dobro zakładu pracy, z którego ma wynikać obowiązek sygnalizowania dostrzeganych nieprawidłowości, zapisany w Kodeksie pracy), ale również omawia m.in. granicę swobody wypowiedzi sygnalisty, kwestię tajemnicy dziennikarskiej, a także prawa do whistleblowingu w świetle lojalności wobec pracodawcy.

I to na razie musi wystarczyć, bo droga do nowej ustawy wydaje się daleka. Rzecznik Praw Obywatelskich zwrócił się w tej sprawie do Ministerstwa Pracy już w 2009 r. – z zapytaniem, czy resort nie rozważyłby inicjatywy ustawodawczej. Spotkał się z odmową. Obecnie Ministerstwo nie twierdzi już – jak wówczas – że ochrona prawna sygnalistów wynikająca z Kodeksu pracy jest wystarczająca. Argumentuje, że problem, owszem, jest, ale wykracza poza kompetencje resortu.

W imię przyzwoitości

Dorota Zira nadal pracuje w zawodzie. Zawsze była czynnym lekarzem i nie miała kłopotów ze znalezieniem nowego zajęcia. Leczy w prywatnej i publicznej służbie zdrowia, ale woli nie mówić o szczegółach, bo z doświadczenia wie, że to może rodzić kolejne komplikacje.

– Ten rozdział jest już zamknięty... prawie, bo wciąż trwa proces o mobbing, który wytoczyłam byłemu pracodawcy. Sąd pierwszej instancji uznał, że mobbingu nie było, oddalił sprawę bez zbadania mojego stanu zdrowia (a utrata zdrowia była częścią pozwu). Złożyłam apelację, jeśli zostanie odrzucona, będę musiała się z tym pogodzić – relacjonuje.

Mówi, że zrobiła to, co zrobiła, w imię przyzwoitości, ale też – nas wszystkich, bo to były nasze pieniądze z naszych podatków. Także po to, żeby przetrzeć szlak dla innych – jednak swoją historię opowiada z zastrzeżeniem, żeby każdy sam podjął decyzję za siebie.

– Czy stać go na to, żeby, na przykład, przez cztery lata być niszczonym, zastraszanym, bać się o swoje dzieci, być utrąconym w pracy, pomijanym przy wszelkich awansach, nagrodach, szykanowanym, obmawianym. Natomiast jeśli chodzi o mnie, szczerze: niczego nie żałuję. Jestem dumna, chociaż kiedy o tym wszystkim myślę, wracają tamte uczucia: lęk, zagubienie, niepewność, co mnie czeka, poczucie zagrożenia. To były duże pieniądze, przepłacono pół miliona złotych. Staram się zostawić to za sobą, ale każdy list polecony przychodzący na moje nazwisko wciąż wzbudza dreszcze.

Tadeusz Pasierbiński przyjmuje w przychodniach w Pyskowicach i Orzeszu. Ma gabinet w Mikołowie, ale do miejscowego szpitala nie wrócił.

– Ta historia się skończyła i nie skończyła jednocześnie. Po 19 sprawach sądowych mam jeszcze jedną. Tym razem to ja pozywam szpital o odszkodowanie, proces jest w toku – mówi.

Od rozpoczęcia jego zmagań minęło 16 lat. – Co mnie uratowało? Szczerze? Kiedy wszystko mi się waliło, byłem w Jerozolimie i włożyłem kartkę do Ściany Płaczu. Nie wiem, czy tak rzeczywiście było, ale ja uważam, że to zdecydowało – mówi ze śmiechem. – Ale dużo czasu zmarnowałem. Wszystko inne można nadrobić, tego nie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2016