Gwiazda wytrwałości

Kto zapomniał o Redaktorze, ten zapomniał; kto pamięta, ten pamięta. Zarówno wtedy, gdy przeżywaliśmy euforię Pomarańczowej Rewolucji, jak podczas obecnego kryzysu na Ukrainie czy targów z Białorusią, widać efekty jego wieloletnich starań o przełamanie polskiej mentalności, która zrażona do Wschodu, odcinała się od niego. Ten człowiek przewidział, że między Polską a Rosją powstaną niepodległe państwa, które powinny być przyjazne Polsce. I vice versa.

18.09.2005

Czyta się kilka minut

Jerzemu Giedroyciowi, choć był piłsudczykiem, chodziło o coś więcej niż Marszałkowi - o powstanie niepodległej Ukrainy, Białorusi i Litwy. Państw, którym oddajemy - jeżeli nie musimy już tego robić politycznie, to przynajmniej psychologicznie - Lwów i Wilno. Jestem przekonany, że zaakceptowałby udział Polski w Pomarańczowej Rewolucji, bo nasze wsparcie w pełni szanowało ukraińską niezależność. To nie była inna forma ekspansji na Wschód, ale pomoc - wyrosła także z chęci zasypania historycznych przepaści.

Obsesyjne wręcz u Giedroycia nakłanianie Polaków do rozmów o Wschodzie pamiętam z wielu spotkań. Był ciekawy ludzi, ale nie plotkował, tylko konkretnie dyskutował. “Macie wydawnictwo? Wydajcie modlitewnik po ukraińsku i przerzucajcie go na drugą stronę". Oczywiście warunki wydawania książek w PRL-u i cenzura to uniemożliwiały. Ta historia pokazuje jednak sposób myślenia Giedroycia - każdy ma coś do zrobienia, więc “Znak" ma wydać modlitewnik, bo za wschodnią granicą jest na niego zapotrzebowanie i żadnej szansy na to, by sąsiedzi mogli go wydać samodzielnie.

Ofiary być muszą

Był niezwykle tolerancyjny, ale niechętnie rewidował poglądy. To była tolerancja zbudowana na uporze. Wywoływał respekt, ludzie rozmawiający z nim stawali wewnętrznie na baczność. Budował dystans - uprzejmy, dobrze wychowany, ale bez grama poufałości. Miał natomiast pasję - niektórzy mówią, że wyniesioną z przedwojennej współpracy z wojskowymi służbami informacyjnymi - być jak najlepiej poinformowanym. Rozmowy polegały na serii pytań. O sobie w ogóle nie mówił, o swoich poglądach też niewiele - chciał przede wszystkim wiedzieć. Na końcu wnioski praktyczne - jak w przypadku owego modlitewnika.

Przyjeżdżali do niego ludzie o najróżniejszych poglądach. Intrygowało mnie to, podobnie jak fakt, że o “Znaku" i “TP" wiedział chyba wszystko. Jego stosunek do nas był dość złożony. I nie chodziło tylko o katolickość pisma. Giedroyc uważał politykę “Tygodnika", zwłaszcza Stanisława Stommy, za politykę Aleksandra Wielopolskiego, czyli - politykę ugody.

Nie negował dobrych intencji ani sukcesów (Wielopolski też je miał, utworzył wszak znakomitą Szkołę Główną, której mury opuściło grono dobrze wykształconych Polaków), uważał jednak, że polityka ugody jest w Polsce skazana na porażkę, a jej osiągnięcia na dalszą metę nie okażą się zbyt wielkie. Cóż z tego, że Wielopolski teoretycznie miał rację, skoro to, co robił, nie współgrało z postawą społeczeństwa? “Wielopolszczyzna »Tygodnika«", jak ją nazywał, patrząc na nią z pewną sympatią, także nie miała jego zdaniem szans na większe sukcesy.

Podobne zarzuty stawiał Kościołowi polskiemu, niewykorzystującemu jego zdaniem swojej siły. Łatwo tu dostrzec istotny rozdźwięk między postawą Giedroycia a postawą kard. Stefana Wyszyńskiego. Prymas też przez całe życie walczył z komunizmem, ale w tych zmaganiach istniała dla niego nieprzekraczalna granica - rozlew krwi, zwłaszcza tej, która miałaby się polać w wojnie wewnętrznej, bratobójczej. Dla Giedroycia taka granica nie istniała. Nie był człowiekiem zakochanym w wojnie, ale trudno zapomnieć zdanie, które powtarzał w różnych sytuacjach.

Po raz pierwszy usłyszałem je pod koniec lat 50., po skazaniu Hanny Rewskiej na wieloletnie więzienie za przepisywanie i rozsyłanie tekstów z “Kultury". Zapytałem: “Panie Redaktorze, rozumiem, że korzysta Pan z pomocy wielu osób w Polsce, ale jest ogromna dysproporcja między tym, co one robią, a latami więzienia, na które się je za to później skazuje". Usłyszałem: “Ofiary być muszą". Giedroyc nie chciał tych ludzi posyłać do więzienia, ale każda walka pociąga ofiary. I w polskiej mentalności tylko ofiara ma prawdziwą wartość.

Podobnie było z procesem “taterników" w 1970 r., kiedy sądzono kilkoro młodych ludzi za przerzucanie wydawnictw “Kultury" przez zieloną granicę. Ostatecznie była to działalność inspirowana przez Giedroycia (przy zatrzymanych znaleziono jego list z instrukcją, co było konspiracyjną naiwnością z jego strony). On lubił tych ludzi, ale nie było w nim żalu, roztkliwiania się. Tak wówczas, jak teraz wszystko burzy się we mnie przeciw takiej postawie.

Żeby ocalić legendę...

W niedzielny ranek 13 grudnia 1981 przekroczyłem granicę niemiecko-niemiecką, czyli żelazną kurtynę. Jechałem w Alpy z przyjacielem, Markiem Tarnowskim, który uczył Francuzów jazdy na nartach. Byłem przekonany, że z racji świąt do końca roku nic się w Polsce nie zdarzy. Pomyliłem się.

15 grudnia wczesnym popołudniem zameldowałem się w Maisons-Laffitte. To był pierwszy odruch. Zastałem Giedroycia i Gustawa Herlinga-Grudzińskiego przy telefonie, wydzwaniających do wszystkich ważniejszych Polaków na emigracji. Domagali się od nich podpisania apelu, w którym w istocie wzywano “Solidarność" do oporu zbrojnego. Próbowałem wyjaśnić Giedroyciowi, że to nokaut, że nie poderwie Polaków do walki, bo nie mają broni ani struktur. Z czym mają iść na komunistów? Z kilofami? Nie było takiego planu, by do komunistów strzelać. Ten apel jest w istocie samobójczy. Na to Giedroyc, człowiek zazwyczaj chłodny i beznamiętny, zaczął na mnie prawie krzyczeć: “Myli się pan. Oczywiście, że żadnego powstania nie będzie i żadne nie miałoby szansy powodzenia, ale do walki - choćby symbolicznej - dojść musi. Mówimy, że się zawaliło, i cisza. Jeżeli to nie zostanie obmyte krwią, zgnije cały dorobek »Solidarności«. Na to, żeby ocalić legendę i coś, od czego będzie się można w przyszłości odbić, trzeba to obmyć krwią, nie zaś utopić w szambie".

To było pokolenie urodzone w niewoli, wychowane w tradycji walki. Nie wypadało nie zginąć za ojczyznę. Więcej: dla Giedroycia nie była to tylko ojczyzna wyobrażeniowo-emocjonalna, tradycyjna - to było również państwo. Należał do pokolenia, które żywiło kult państwa i było przekonane, że należy o nie walczyć. Kult czy instynkt państwa łączył Giedroycia choćby z Janem Nowakiem Jeziorańskim, choć skądinąd wiele ich dzieliło.

Apelu nie ogłoszono. Zabrakło podpisów. Ale rozmowa została mi w pamięci. Powiedziałem mu też to, co nieco później powtórzyłem w Klubie Inteligencji Katolickiej: “Tak, przegraliśmy kolejne spotkanie, ale przegraliśmy je stosunkowo tanio. Pozostał ogromny potencjał ludzki, którego nie było ani po 1831, ani po 1863, kiedy rozwalono wszystko. Od tego właśnie potencjału trzeba się odbić". Owego 15 grudnia wściekłem się tak okropnie, że postanowiłem nie przychodzić na manifestację przed ambasadą w Paryżu. Zgodnie z planem pojechałem na narty i przed Nowym Rokiem wróciłem do Polski. Giedroyc zaś był do tego stopnia ze mnie niezadowolony, że - jeden jedyny raz - nie poczęstował mnie whisky. Na szczęście nie była to nasza ostatnia rozmowa.

Niezdobyta Bastylia

Całe życie poświęciwszy służbie państwu i Polsce, Giedroyc był wierny swojej wizji. Dlatego nie akceptował myślenia prymasa Wyszyńskiego, choć doceniał jego wielkość. Zaczął nawet wiązać nadzieje z pewnym młodym biskupem krakowskim, który miał być dla Wyszyńskiego przeciwwagą. Paradoksalnie, komuniści uważali, że biskup Karol Wojtyła będzie mitygował Wyszyńskiego, a Giedroyc - że będzie on postępował wobec komunistów bardziej konfrontacyjnie. Spotkał go zawód, dlatego miał osobisty, wyrosły z rozczarowania, żal do Papieża. Widać nie lubił, kiedy jego projekty nie sprawdzały się w rzeczywistości.

Dlatego też nie zaakceptował Okrągłego Stołu i jego skutków. To znów była ugoda wyrosła z ducha Wielopolskiego. Stanu wojennego nie okupiono krwią, a wyjścia z niego nie poprzedził wolnościowy zryw. Zachowałem numer “Kultury" z lipca-sierpnia 1989 r., wydany po wyborach kontraktowych. Właściwie nie ma tam słowa o tym, co się stało w Polsce. Redaktor nie był przecież niedoinformowany, po prostu nie przyjął do wiadomości tego, co się stało. Nie tak miało być...

Pozostał wobec Polski po 1989 r. nieufny, ponieważ sposób, w jaki ją zbudowano, był mu obcy. Nie zdobyliśmy Bastylii... Ogromna część polityków i obywateli myśli zresztą podobnie. To obce mi myślenie nadal jest żywe - i to w kręgach, które Giedroyc pewnie by krytykował za parafiańszczyznę. Nie należy wyciągać z tego zbyt daleko idących wniosków, ale bywają takie nieoczekiwane “spotkania w myśleniu".

Człowiek tak czuły na przemiany polityczne, zaangażowany w pomoc dysydentom rosyjskim, który w swoim czasie stawiał na rewizjonistów komunistycznych i na bunt wewnątrz partii - zawiódł się na transformacji intelektualnie. Na to, co się działo w kraju, patrzył z dystansem, jeśli nie z nieufnością. Dowodem fakt, że nigdy do Polski nie przyjechał, choć na początku lat 90. zdrowie jeszcze mu na to pozwalało. Nie przyjął też orderu Orła Białego, którym chcieli go uhonorować obaj prezydenci. Zawsze jednak był żądny wieści, otwarty na spotkania, ciekawy. Zwierzę polityczne, po prostu...

Samotnie wobec Historii

Do Kościoła podchodził chłodno i politycznie, co nie znaczy, że nie był człowiekiem religijnym. Jestem przekonany, że nie tylko nie był ateistą, ale miał swoją przygodę z Panem Bogiem.

W czasie którejś z rozmów powiedział mi: “Mam dla Pana zadanie i bardzo mi zależy, żeby Pan je wykonał". Chodziło o sfotografowanie nagrobka żyjącego w XV wieku błogosławionego Michała Giedroycia w krakowskim kościele św. Marka. Tadeusz Chrzanowski wykonał serię zdjęć, przesłaliśmy je do Paryża, za co Giedroyc był nam wdzięczny do końca życia. Nie wyobrażał sobie też swojego pogrzebu bez księdza. Widać uważał, podobnie jak np. Maria Dąbrowska, że w tradycji polskiej tak właśnie ma być.

To właściwie niepojęte, że samotny człowiek mieszkający na obrzeżach Paryża, w domu, który opuszczał tylko sporadycznie (gdy nie chciał narazić rozmówcy na obserwację, umawiał się w kawiarni na dworcu Saint Lazaire w Paryżu, do którego dojeżdżał z Maisons-Laffitte), dokonał rzeczy tak niebywałych. Poświęcił życie osobiste, by - nie ujmując niczego jego współpracownikom: Zofii i Zygmuntowi Hertzom, Józefowi Czapskiemu, Henrykowi Giedroyciowi - tak naprawdę wszystko stworzyć samemu: i Instytut Literacki, i “Kulturę", i “Zeszyty Historyczne".

Jako redaktor był dyktatorem, tutaj kończył się jego szacunek dla demokracji. Dlatego właśnie z żelazną niemal konsekwencją wyznawał zasadę, że redaktor nie powinien pisać. Złamał ją pod koniec życia, co tylko jeszcze mocniej potwierdziło jej zasadność. Rezygnując z pióra publicysty, działał przy pomocy narzędzi staroświeckich - listów, których nawet tuzin dziennie opuszczało jego gabinet-pustelnię. Gdy podczas wizyt obserwowałem, jak codziennie rano podlewa ogród i wyprowadza psa na spacer, myślałem: “Co za cholerna siła drzemie w tym człowieku, że przynajmniej jedno pokolenie Polaków zmusił do myślenia?". Jednocześnie był realistą, nie ulegał samozachwytom. Mówiłem: “To niebywałe, że »Kultura« dociera do Polski". Odpowiadał: “Wiem, że dociera, i jest to dla mnie ważne, ale niech się Pan nie łudzi, że oznacza zmianę poglądów jej czytelników. Czytają, bo to ciekawe i zakazane". Nieprzypadkowo też zatytułował pismo - “Kultura". Był przeciwny wąskiemu traktowaniu polityki jako techniki.

Jak na polskie standardy szedł daleko w kwestii doboru autorów i przyjmowaniu tekstów (podobna różnorodność panowała w stworzonych przez niego przed wojną “Buncie Młodych" i “Polityce"), ale wszyscy wiedzieli, że jest linia programowa - linia Giedroycia. Najlepszym dowodem na to jest brak akceptacji dla politycznego Londynu. Do końca były to dwie zupełnie odmienne drogi. Jednak w porównaniu z “Kulturą" większość polskich pism jest zastraszająco przewidywalna. Niewielu poszło w jego ślady: widać nie ma dziś zapotrzebowania na taki sposób uprawiania dziennikarstwa albo też nie ma go komu robić.

***

Kiedy we wrześniu 1831 r. kończyło się Powstanie Listopadowe, powstańczy Sejm opuścił miasto. Zatrzymał się w Zakroczymiu, gdzie odbyło się jego ostatnie posiedzenie na ziemiach polskich. Tam też wydał ostatni akt, ustanawiając order - Gwiazdę Wytrwałości. Bo to wytrwałość w polskich dziejach była najcenniejsza. Nikt nigdy tego orderu nie otrzymał, ale on istnieje. I jeśli ktoś na niego zasłużył, to właśnie Jerzy Giedroyc, Jerzy Turowicz, Władysław Bartoszewski, Jan Nowak Jeziorański.

Pamiętajmy, że Giedroyc stworzył “Kulturę" w 1946 r., kiedy przewalały się wszystkie możliwe zawieruchy. On je przetrwał, tak jak następne pół wieku, wytrwale robiąc to, co uważał za swoją powinność.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 38/2005