Grzech milczeć

Trwają usilne starania, aby zapisać Jezusa do PiS. Jezus sobie poradzi, ale co z naszym Kościołem?

24.09.2012

Czyta się kilka minut

Poglądy można głosić różne, również w Kościele. Są jednak granice, których przekraczać nie wolno. Przyszedł czas, by powiedzieć: non possumus. Zaledwie kilka lat po śmierci Jana Pawła II w naszym Kościele pękły dwie ważne granice.

DRZAZGI, BELKI, MĘCZENNICY

Po raz pierwszy od upadku komunizmu duchowni współorganizują i będą prowadzić demonstrację pod hasłem zmiany rządu.

W najbliższą sobotę ulicami Warszawy przejdzie ogólnopolski Marsz w Obronie Wolnych Mediów. Ale to nazwa myląca, bo wspólna demonstracja środowisk skupionych wokół instytucji założonych przez o. Tadeusza Rydzyka, polityków Prawa i Sprawiedliwości oraz Solidarnej Polski, a także związkowców z Solidarności – już dawno wypączkowała poza żądanie, aby Telewizja Trwam znalazła się na cyfrowym multipleksie. Trudno się wręcz oprzeć wrażeniu, że tamta sprawa stała się drugorzędna. Bo protest, jak można przeczytać na oficjalnych wezwaniach, będzie przeciw: antyrodzinnej polityce rządu, rozrostowi biurokracji, nepotyzmowi w spółkach skarbu państwa, katastrofalnemu zadłużeniu, wzrostowi podatków, likwidowaniu gospodarki, walce z chrześcijaństwem i podniesieniu wieku emerytalnego. A wciąż dochodzą kolejne postulaty.

Wspólny mianownik wszystkich żądań? Wystarczy posłuchać wypowiedzi na antenie Radia Maryja albo wywiadu ze związkowym liderem Piotrem Dudą, który oświadczył: „Trzeba zrobić coś, żeby tego premiera już nie było”.

To w historii III RP przypadek bez precedensu. Oczywiście ludzie Kościoła mieli, mają i będą mieć polityczne sympatie i antypatie. Czasem wyrażane w niewłaściwych słowach, w niewłaściwym miejscu i niewłaściwym czasie, żeby wspomnieć o apelach z ambon, by w wyborczą niedzielę głosować na konkretną partię czy kandydata. Ale nigdy alians ołtarza z polityką nie był tak jaskrawy, jak w przypadku zbliżającego się Marszu. Hipokryzję słusznie nazywa się hołdem składanym cnocie przez występek, tu jednak nikt już niczego się nie wstydzi, z niczym się nie kryguje, niczego nie stara się kamuflować. Księża gorliwie klaszczą politykom marzącym o powrocie do władzy, a politycy lansują się w anturażu modlitwy i Eucharystii.

Przestańmy patrzeć na rzecz całą plemiennie, bo tu nie chodzi o Donalda Tuska i Jarosława Kaczyńskiego. Zasady to zasady. Tak samo niebezpieczna dla Kościoła byłaby współorganizowana przez księży kontrdemonstracja w obronie obecnego rządu. Kto jeszcze zresztą pamięta oburzenie, które wywołała wizyta – po rekolekcjach w Łagiewnikach – polityków Platformy Obywatelskiej u abp. Dziwisza? Czyżby wielu z tych, co wtedy podnosili larum, widziało drzazgę w oku bliźniego, a nie dostrzegało teraz belki we własnym?

Jedni wykorzystają Marsz cynicznie, inni przyjdą kierowani najlepszą wolą – nie dostrzegając, że Kościołowi, a przede wszystkim krystalicznie czystemu przesłaniu Ewangelii, zaszkodzą. Dlaczego dali się zwieść?

Odpowiedź jest prosta: słów nie wypowiada się bezkarnie. Język kształtuje świadomość. Jeżeli nie w idealnym, ale przecież demokratycznym kraju od kilku lat bębni się o okupacji, kondominium, drugim obiegu, ba – o przygotowaniach do powstania, wtedy muszą się pomieszać proporcje i miary. Zaczyna się wydawać, że wrócił totalitaryzm. Ale to podsycana przez politykierów ułuda. A już po prostu haniebnie postępują ci, którzy porównują się bądź powołują na przykład ks. Jerzego Popiełuszki. Nie te czasy, nie to ryzyko, nie ta miłość, nie ten Duch.

Nie przebierajcie się w szaty męczenników, gdy wystarczyłoby wygrać wybory.

ZŁO JAKO WZORZEC

Druga granica to ostateczne odrzucenie szacunku dla świętości – wydawało się – nienaruszalnych. Brutalna polityka wdarła się w przestrzenie, które od wieków otaczano czcią najwyższą. W średniowieczu każdy, nawet przestępca, który schronił się w kościele, zyskiwał gwarancję nietykalności, bo przed ołtarzem Pańskim nie wolno było dopuścić do żadnego gwałtu.

Tymczasem od kilku lat w kraju, który szczyci się ponoć umiłowaniem sacrum i tradycji, zakłóca się wieczny odpoczynek warszawskich powstańców. Buczenie i gwizdy na Cmentarzu Powązkowskim jednak tolerowano, a krytykujących polityczny taniec na grobach natychmiast kwalifikowano do kategorii sługusów salonu. Potem do księdza idącego po krzyż na Krakowskim Przedmieściu krzyczano, że jest zdrajcą i Gestapo. I znowu część Kościoła dziwnie zamilkła.

Kto jednak przyzwala na zło, w końcu uczyni ze zła społecznie akceptowaną normę, a potem obywatelski i patriotyczny wzorzec. Na pogrzebie Józefa Szaniawskiego, który tragicznie zginął w Tatrach, zagłuszono polityka reprezentującego prezydenta RP. Tym razem zareagował już nie tylko proboszcz archikatedry św. Jana, ks. Bogdan Bartołd, ale też o. Rydzyk. Na moment rewolucja przelękła się własnych dzieci. Ale raz puszczonego w ruch społecznego mechanizmu, który przez lata nabierał rozmachu i tempa, nie da się zatrzymać.

Dowodem są nieporozumienia i konflikt wokół Eucharystii, która ma się odbyć w ramach Marszu w Obronie Wolnych Mediów. Czyż nie jest znamienne, że chrześcijańska uczta miłości i jedności staje się przyczyną podziału? Czyż już to nie powinno dawać do myślenia? Co jeszcze cenniejszego złożymy politykom w ofierze? Samego Jezusa? Na nowo zredagujemy Ewangelię?

Organizatorzy Marszu oczekiwali, że metropolita warszawski wyznaczy do sprawowania liturgii jednego z biskupów. Łatwo rozszyfrować, co się mogło kryć za ich prośbą. Gdyby kardynał się zgodził, opinia publiczna uznałaby, że demonstracja odbywa się pod episkopalnym parasolem, przy pełnym błogosławieństwie hierarchii. Poza tym chodziło o samego kard. Kazimierza Nycza. Od dawna do kurii przychodziły listy z oskarżeniami, o bluzgach już nie wspominając, jakoby metropolita był przeciwnikiem przyznania Telewizji Trwam miejsca na cyfrowym multipleksie. W maju rzecznik metropolity, ks. Rafał Markowski, wydał bezprecedensowe oświadczenie, w którym odrzucał zarzuty o „rzekomą nieprzychylność”. To było jednak o wiele za mało. Nienawistne listy nie przestały napływać, zwłaszcza że w dokumencie padło zdanie: „Kard. Kazimierz Nycz wyraża bowiem przekonanie, że Telewizja Trwam, po spełnieniu niezbędnych warunków formalno-prawnych, powinna otrzymać koncesję na naziemne nadawanie cyfrowe dla dobra wszystkich jej odbiorców”.

Co gorsza, w szerokich kręgach Kościoła zapanowała atmosfera, że każdy, kto nie afiszuje się z poparciem dla mediów o. Rydzyka i nie uważa sprawy Telewizji Trwam za priorytet, staje się podejrzany. Nie trzeba wyjaśniać, jakie znaczenie przypisywano by w tych okolicznościach obecności warszawskiego biskupa pomocniczego, czy wręcz samego metropolity, na Mszy w ramach Marszu.

Ale kard. Nycz powiedział: sprawdzam. Zaproponował jednego z warszawskich księży, co spotkało się z oburzeniem organizatorów. Na jaw wyszło, że nie sama Eucharystia się liczy. Ważniejsze było, kto miałby Mszę odprawić.

PODWÓJNY SZANTAŻ

Pół biedy, gdyby organizatorzy Marszu kierowali się zasadą: kto nie z nami, ten przeciwko nam. Kłopot w tym, że zdają się głosić logikę: kto nie z nami, ten przeciwko Jezusowi i Kościołowi.

Taki szantaż uprawia się w Polsce od lat. Ma dwie niemal bliźniacze odmiany. Patriotyczną, która ustala kryteria polskości – i konfesyjną, w której samozwańczy inkwizytorzy oceniają, kto ma, a kto nie ma prawa nazywać się katolikiem. Póki żył Jan Paweł II, w naszym Kościele panowała względna równowaga. Po jego śmierci, a zwłaszcza po awanturze o krzyż na Krakowskim Przedmieściu, wahadło wychyliło się w jedną stronę. Skutki są opłakane. Mocno trzymamy się w tradycyjnych bastionach, ale powoli zaczynamy tracić inteligencję i młodzież. Kto dziś jeszcze snuje marzenia o pokoleniu JP2, co w 2005 r. głoszono niczym dogmat?

Niektórzy odsuwają się od wspólnoty, pozostali milkną – wychodząc z wolterowskiego przekonania, że wystarczy uprawiać własny ogródek. Ta emigracja wewnętrzna ze strony wielu katolików sprawia, że w świadomości społeczeństwa – jak pisałem przed kilkoma tygodniami na tych łamach – utrwala się równanie, że Kościół to Radio Maryja, Radio Maryja to PiS, PiS to Jarosław Kaczyński. A zatem Kościół to Kaczyński.

Tak samo zakrzyczano środowiska tzw. Kościoła otwartego. Mówiąc szczerze, trochę sami oddaliśmy pole, przede wszystkim retorycznie. Jakbyśmy uwierzyli, że nam nie wolno, nam nie przystoi mówić o Jezusie i Kościele, za który czujemy się odpowiedzialni. Że nasze rozumienie Ewangelii jest herezją, którą można sobie powtarzać półgębkiem, ale nie głosić na dachach. Jakbyśmy mogli mówić tylko obok albo ponad Kościołem, a nigdy z jego wnętrza.

Są też i inne przyczyny. Pontyfikat Benedykta XVI upływa pod znakiem walki z relatywizmem. Ale w Polsce całe zagadnienie jak zwykle powykrzywiano i przycięto do własnych interesów. Bo największe niebezpieczeństwo relatywizmu tkwi w tym, że dobro nazywa się złem, a zło – dobrem. Tymczasem nadwiślańska interpretacja papieskich rozważań z reguły idzie w kierunku potępienia wszelkich wątpliwości w wierze. Albo przyjmujesz absolutnie wszystko bez mrugnięcia okiem i nie zadajesz pytań, na dodatek łącznie z sugerowanymi preferencjami politycznymi – albo nie należysz do paczki katolików. Ta z gruntu fałszywa logika uderzyła przede wszystkim w Kościół otwarty, którego powołaniem jest właśnie pytać i wychodzić daleko poza opłotki prawowiernych.

Kto serio traktuje Ewangelię, nie może zlekceważyć obrazu Mistrza siedzącego przy jednym stole z celnikami i grzesznikami. Powtarzam: celnikami i grzesznikami, a nie byłymi celnikami i grzesznikami, którzy nawrócili się pod Jego wpływem. Dlatego wolę narazić się na gniew pobożnych niż odwrócić się do Chrystusa plecami. Jakimi bylibyśmy chrześcijanami, gdybyśmy nawet nie celnikom i grzesznikom, ale choćby tym, co głoszą inne poglądy, brzydzili się podać rękę?

Wycofanie się katolików otwartych miało też przyczyny szlachetne, ale wynikające z błędnego rozumowania. W kraju, gdzie normą życia publicznego jest stan wojny bez żadnego pardonu, wielu ludzi zmęczonych jest walką. Dlatego niektórzy dali sobie wmówić, że z Kościołem w Polsce jest jak z polityką. Jak nienawidzą się Kaczyński i Tusk, ale zarazem potrzebują się nawzajem niczym powietrza, tak Kościół otwarty egzystuje wyłącznie jako opozycja do toruńskiego.

Otóż nie. Punktem odniesienia dla Kościoła otwartego nie jest o. Rydzyk, a już na pewno nie walka z jego zwolennikami. Kościół otwarty nie jest strażą pożarną, która rusza do akcji, gdy opinię publiczną rozpalą kolejne ekscesy z pogranicza wiary i polityki. Powtarzam: jego powołaniem jest głosić wszystkim Dobrą, a nie złą Nowinę. Zadawać pytania, które rodzą się z fascynującego przenikania się wiary i rozumu.

Non possumus mówimy tylko wtedy, gdy sumienie podpowiada, że milczenie byłoby grzechem. Dziennikarzy Radia Maryja czy Telewizji Trwam nie zamierzam nazywać polskojęzycznymi, chociaż w opiniach i ocenach przedzieleni jesteśmy często Rowem Mariańskim. Nie będę nazywał o. Rydzyka diabłem ani podważał jego kapłaństwa. Przeciwnie – chętnie przyjmę z jego rąk Komunię, chociaż na Mszy, która stanowi oprawę kampanii PiS, na pewno się nie spotkamy. Z przyczyn fundamentalnych.

ALBO AGONIA COŚ ZA DŁUGA...

Od dobrych kilkunastu lat prawicowi publicyści opisują śmierć Kościoła otwartego. Możliwości są dwie: albo agonia coś za długa, albo nieboszczyk ma się nadspodziewanie dobrze. A biorąc pod uwagę liczne nawiązania i przytyki w ustach niektórych dziennikarzy i biskupów, list Jana Pawła II na jubileusz „Tygodnika Powszechnego” w 1995 r. jawi się jako jeden z najważniejszych dokumentów tamtego pontyfikatu, porównywalny może jedynie z encykliką „Redemptor hominis”.

Niedawno na łamach „Uważam Rze” bracia Karnowscy z nadzieją zapytali bp. Antoniego Pacyfika Dydycza, czy katolicyzm otwarty nie jest już martwy. Ordynariusz drohiczyński odpowiedział prawie aforyzmem: „Może coś być martwe, ale mimo to zatruwać”.

Niby martwy, a wciąż zatruwa i mąci pobożnym w głowach... Hmm... Nasuwa się jedno skojarzenie. Tak samo ci, co nie uwierzyli, mówili o Jezusie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Były dziennikarz, publicysta i felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie zdobywał pierwsze dziennikarskie szlify i pracował w latach 2000-2007 (od 2005 r. jako kierownik działu Wiara). Znawca tematyki kościelnej, autor książek i ekspert ds. mediów. Od roku… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 40/2012