Kościół postawiony pod ścianą

W zbiorowym przeświadczeniu utrwala się równanie, że Kościół to Radio Maryja, Radio Maryja to PiS, PiS to Jarosław Kaczyński. Ergo: Kościół to Jarosław Kaczyński. Wkrótce przyjdzie za to słono zapłacić.

20.08.2012

Czyta się kilka minut

Bogusław Zen i Małgorzata Koronkiewicz, projekt pomnika smoleńskiego / Fot. Jan Gaworski / Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie
Bogusław Zen i Małgorzata Koronkiewicz, projekt pomnika smoleńskiego / Fot. Jan Gaworski / Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie

Klanowa Rzeczpospolita troglodytów” – to słowa arcybiskupa Józefa Życińskiego sprzed kilku lat. Diagnoza wciąż aktualna, choroba przybiera na sile. Plemienna logika Kalego toczy życie partyjne nad Wisłą właściwie od początku, czyli od przełomu 1989 r. Kłopot w tym, że z czasem przeniosła się na media. Zanim poseł otworzy usta, i tak z reguły wiadomo, co powie. Zanim przeczytamy komentarz, i tak się na ogół domyślamy, co dziennikarz napisał.

Politycy zainfekowali media spojrzeniem na świat w kategoriach my–oni, swoi–obcy, nasi–wasi. Co gorsza, obie strony przypominają niewiernych partnerów, którzy raz po raz zarażają się nową przypadłością: dziennikarze zakazili polityków wirusem tabloidyzacji. Życie publiczne zmieniło się w nieustający karnawał blogowego i telewizyjnego populizmu. Trwa zażarty wyścig, czyja głupota przez kilkadziesiąt minut przetrwa jako one-liner na internetowym portalu albo na pasku w całodobowym kanale informacyjnym.

Ale w Polsce jest jeszcze trzecia instytucja, która trzyma rząd dusz i umie kształtować zbiorową wyobraźnię. To Kościół, któremu zbyt bliskie kontakty z politykami nieraz już groziły zakażeniem. Szczerze mówiąc, wirus znów zaatakował. Silniejszy i odporniejszy niż kiedykolwiek.

SAMOLOT PRZYBITY DO KRZYŻA

Nie trzeba badań laboratoryjnych, żeby określić, kiedy i gdzie nastąpiła infekcja. Na Krakowskim Przedmieściu, latem 2010 r. To wtedy polityka wessała religię i wiarę niczym czarna dziura, a Kościół znalazł się w ogniu medialnych wojen.

Trudno się było spodziewać czegoś innego. Akcja pod krzyżem, który nazwano substytutem pomnika i uczyniono narzędziem w walce o zmartwychwstanie projektu IV RP, musiała wywołać reakcję. W wielotysięcznym kontrmarszu młodych, zwołanych w internecie przez Dominika Tarasa, upatrywać należy prapoczątków antyklerykalnego Ruchu Palikota. To na Krakowskim Przedmieściu obalano tabu, które – szczególnie pod koniec pontyfikatu Jana Pawła II – nie pozwalało medialnemu mainstreamowi Kościoła ostro krytykować, o szyderstwach nie wspominając.

W minionych miesiącach byliśmy świadkami wydarzeń dziwnych, szokujących albo absurdalnych. Obok figur Zmartwychwstałego w wielkopiątkowych grobach zobaczyliśmy szczątki samolotów, na co jeden z tygodników odpowiedział okładką z przybitym do krzyża Tu-154. Okładki stanowiły zresztą broń niezwykle popularną. Oglądaliśmy już ikonę przedstawiającą Matkę Bożą z wąsami i brodą, która w obecności św. Józefa trzyma na rękach czarnego kota. Poza tym dowiedzieliśmy się, że w Polsce są talibowie, którzy walczą z dziećmi (z probówki). Była też męczennica wolności słowa, czyli Doda ukoronowana cierniem.

Niczym zombie powróciła idea sprzed lat kilkunastu, że katolik głosuje na katolika, mason na masona, a Żyd na Żyda. Teraz można usłyszeć, że prawdziwy uczeń Jezusa nie może głosować na bezbożną Platformę i farbowanego lisa „Komoruskiego”. Z czasem sytuacja jeszcze się skomplikowała, bo dziś jedyną przepustką do Królestwa Niebieskiego stało się podobno poparcie dla miejsca Telewizji Trwam na cyfrowym multipleksie. Z ust niektórych biskupów można się dowiedzieć, że nie żyjemy w demokratycznym kraju.

Z kolei główny obrońca mniejszości seksualnych pisze o ministrze sprawiedliwości per „katolicka ciota” – i trudno w tym przypadku ocenić, na ile obraził wierzących, a na ile nieopatrznie ujawnił, jak pogardliwy i cyniczny stosunek ma do części swego elektoratu.

Jak fatalnie polityka zapętliła się z Kościołem, można dostrzec na przykładzie „Marszu w obronie wolnych mediów”, który 29 września z błogosławieństwem Radia Maryja, Telewizji Trwam i „Naszego Dziennika” odbędzie się w Warszawie. Okazuje się bowiem, że chodzi już nie tylko o cyfrowy multipleks. Jak głoszą wezwania, demonstrować powinien każdy, kto ma dość „antyrodzinnej polityki rządu, rozrostu biurokracji, nepotyzmu w spółkach skarbu państwa, katastrofalnego zadłużenia, wzrostu podatków, likwidowania gospodarki, walki z chrześcijaństwem”, a nawet – jak mówi się na antenie Radia Maryja – działalności parabanków i piramid finansowych.

Pytanie: ze stanowiskiem jakich partii zbieżne są hasła marszu? Jacy politycy będą demonstrować ramię w ramię z duchownymi? Co z tym wszystkim ma wspólnego Jezus z Nazaretu, który dziwnym trafem nie zajmował się montowaniem antyrzymskiego powstania albo reformą systemu podatkowego Judei i Galilei?

Dalsze przykłady z obu stron barykady można by mnożyć, co nie zmienia faktu, że sytuacja nie jest wcale zabawna. Jest tragiczna. I to z trzech powodów.

DWA WYBUCHY W EPISKOPACIE

Powód pierwszy: politycy, bez względu na opcję, nie są sojusznikiem lojalnym – wykorzystają i porzucą. Mrzonką jest przekonanie, że w parlamencie zasiada albo zasiądzie partia szczerze chrześcijańska. Nieprzekonanych zapraszam na rozmowę z Markiem Jurkiem. Nota bene chadecja z reguły przynosi Kościołowi większą szkodę niż pożytek. Zamiast pokładać nadzieję w politycznych grach, trzeba po prostu kształtować sumienia.

Pod tym względem Kościół odebrał w ostatnich tygodniach gorzką lekcję. Otóż w podpisanym przez patriarchę Moskwy i Wszechrusi oraz przewodniczącego Episkopatu „Wspólnym przesłaniu do narodów Polski i Rosji” nie ma absolutnie nic, co chociażby o milimetr wyrastałoby poza ewangeliczny imperatyw pojednania. Dokument jest utrzymany w stylistyce apelu do konkretnych wiernych, którzy sobie nawzajem powinni wybaczać i prosić o wybaczenie. Wątpliwości historyczne pozostawiono do rozstrzygnięcia historykom, kulturę – twórcom, działalność społeczną – organizacjom pozarządowym, politykę – politykom.

Kościół katolicki zrobił to, co do Kościoła należało. Ba – zrobił to, co przesądza, że może nazywać się Jezusowym.

A jednak katolicko-prawosławne przesłanie sprowokowało ostry sprzeciw polityków PiS i prawicowych publicystów. Sytuację zaogniły jeszcze słowa abp. Michalika. Pytany o zarzuty, że Putin ma krew na rękach, metropolita przemyski odpowiedział: „Żeby o kimkolwiek, największym nawet wrogu, powiedzieć tak mocne słowa, trzeba znać fakty, mieć pewność. Tymczasem tej pewności nie ma. Dlatego ci, którzy posługują się takimi teoriami i hasłami, robią sobie i tragedii smoleńskiej największą szkodę”. I dodał: „Można mieć postulaty, żądać powołania takich czy innych międzynarodowych komisji i dochodzeń, ale dopóki nie przyniosą one efektów, nie wolno używać zbyt mocnych słów, bo w ten sposób robi się krzywdę prawdzie i w niewłaściwą stronę ukierunkowuje się ból osób oraz myślenie całego społeczeństwa. Trzeba też pamiętać, że w katastrofie smoleńskiej nie zginęli przedstawiciele jednego tylko nurtu politycznego, ale różnych środowisk. Pamięć ofiar Katynia chcieli uczcić wszyscy. W tej sprawie trzeba lać oliwę na wzburzone morze, nie zaś dolewać ją do ognia”.

Choć w gruncie rzeczy wypowiedź przewodniczącego Episkopatu sensacyjna nie jest, wydaje się wręcz wyważona, bo przecież pozostawia prawicy wygodną furtkę dzięki wzmiance o żądaniu międzynarodowego śledztwa – arcybiskup i tak popełnił grzech ciężki. Naruszył smoleński dogmat o zamachu i dwóch wybuchach. Czarno na białym wyszło, że w tym układzie religia miała służyć polityce. Nigdy na odwrót.

Ale deklaracja abp. Michalika stała się medialnym przebojem także z innego powodu – większość komentatorów głównego nurtu wyrażała zaskoczenie, że przewodniczący Episkopatu w ogóle mógł powiedzieć coś sprzecznego z interesem obozu smoleńskiego. Tu dochodzimy do drugiego niebezpieczeństwa.

RAZTINGER RATZINGEREM...

Otóż w zbiorowym przeświadczeniu utrwala się równanie, że Kościół to Radio Maryja, Radio Maryja to Prawo i Sprawiedliwość, Prawo i Sprawiedliwość to Jarosław Kaczyński. Ergo: Kościół to Jarosław Kaczyński. Tymczasem utożsamianie wspólnoty wierzących z jakimkolwiek politykiem, a zwłaszcza już z takim, który wiosną notował w rankingu nieufności 54 proc. i budzi niechęć, zwłaszcza wśród młodych – przynieść musi skutki opłakane. Już wkrótce przyjdzie za to słono zapłacić. Po demokratycznym i wolnorynkowym przełomie Kościół w Polsce wprawdzie nie dał się złamać laicyzacji, ale sam pracuje na opustoszałe świątynie.

Uprzedzając polemistów: nie chodzi o zniszczenie środowiska skupionego wokół Radia Maryja. Nie ulega wątpliwości, że ludzie z takim spojrzeniem na świat i Kościół jeszcze długo będą mieli w naszym kraju silną reprezentację – zarówno wśród duchownych, jak i świeckich. Idzie jedynie o zachowanie katolickiego pluralizmu, zwłaszcza w przypadku publicznego wizerunku Kościoła, i zdrowego dystansu wobec polityki. Niestety, niektórzy pasterze znowu dali się nabrać wilkom w owczych skórach.

Trzeci powód do niepokoju: radykalizm katolicki nie tylko wzmacnia radykalizm antykatolicki, bo wahadło wychylone w jedną stronę musi odbić w przeciwną. Radykalizm zniechęca również tych, co mieszczą się między skrajnościami. Czyli większość.

Poszukając analogii do sytuacji nad Wisłą, wspomniany już abp Życiński odwoływał się do doświadczeń z Korsyki, gdzie odprawiał Mszę. Na twarzach uczestników malowało się znudzenie, a jedyną pieśnią, jaką znali, był korsykański hymn. Potem okazało się, że w większości należą do lóż masońskich. Zaskoczony arcybiskup zapytał, jaki sens ma łączenie działalności w masonerii z udziałem w liturgii, skoro według deklaracji kard. Josepha Ratzingera z 1983 r. członkowie lóż zaciągają karę ekskomuniki. W odpowiedzi usłyszał: „Ratzinger Ratzingerem, ale nikt z nas nie będzie taki głupi, żeby tuż przed wyborami do samorządu narażał się proboszczowi, nie przychodząc do kościoła”.

Życiński komentował: „Zrozumiałem wtedy mechanizmy lęku. Proboszczów straszy się masonami, przypisując tym ostatnim niemal nieograniczone możliwości działania. Z kolei masoni, zapewne nie tylko na Korsyce, boją się proboszczów. Ostatecznie pętla się zamyka. W tym systemie można dowolnie długo dzielić lęki i tropić wroga”.

Ale polska specyfika jeszcze pogarsza sytuację, bo rodzima polityka to przede wszystkim złe emocje, gra na niskich instynktach. Zetknięcie z nią, usiłowanie zadzierzgnięcia chociażby chwilowego sojuszu, zagrażać musi samemu sednu chrześcijańskiego przesłania. Zamiast głosić Dobrą Nowinę, zaczynamy głosić złą, wymierzoną w politycznych czy światopoglądowych wrogów. Taki Kościół nie jest powszechny ani miłujący.

Nie odmawiam zwolennikom TV Trwam demokratycznego prawa do protestów – w sądzie, w internecie czy na ulicach. Ale mało kto wie, że obok listów protestacyjnych Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji otrzymała również wysłane w kopertach kupy. Dosłownie: kał.

Może warto się opamiętać.

MIĘDZY OKOPAMI

Krakowskie Przedmieście było też początkiem arcypolskiego szantażu, którego przejawem była niedawna dyskusja po odejściu Szymona Hołowni z „Newsweeka”. Tomasza Lis – przypominam – oświadczył, że woli „ajatollaha Terlikowskiego niż tych załganych, pseudoliberalnych, pseudodoktrynalnych, dwie piersi ssących, liberalnych katolików”. Dodał, że „w czasach ostrych podziałów i ostrej walki bycie pomiędzy i pośrodku częściej niż znakiem racjonalizmu jest znakiem asekuranctwa i oportunizmu”.

Jego słowa pobrzmiewały marksistowską maksymą, że w miarę budowy społeczeństwa socjalistycznego walka klas się zaostrza. Ale żądanie ślepego posłuszeństwa w wojnie między dwiema Polskami ma źródło w sporze o krzyż przed Pałacem Prezydenckim. W tamtych dniach nie sympatyzowałem z samozwańczymi obrońcami Polski i Kościoła, którzy zlekceważyli decyzję metropolity warszawskiego o przeniesieniu krzyża do kościoła św. Anny, a strażników miejskich wyzywali od gestapo. Na pewno nie byłem też po stronie tych, co zaczepiali starsze kobiety, sikali na znicze albo demonstrowali pod hasłem: „Precz z krzyżami, na stos z moherami”.

Czy dzisiejsza Polska to nie jest kraj dla ludzi środka, np. tych, o których na łamach „Tygodnika” pisał przed dwoma tygodniami o. Maciej Zięba – katolików pragnących godzić ortodoksję z odczytywaniem znaków czasu? Ludzi odmawiających trwania w oblężonych twierdzach i odpierających jednocześnie prymitywne ataki na Kościół? Wygląda na to, że nie: tych ludzi stawia się pod ścianą i szantażuje z obu stron.

Obóz smoleński każe wybierać: albo jesteście prawdziwymi Polakami i katolikami – albo heretykami, Targowicą, lemingami, w najlepszym razie: pożytecznymi idiotami. Z kolei obóz postępu stawia przed alternatywą: albo jesteście ludźmi oświeconymi, albo ciemnogrodem i oszołomami.

Nie wiem, ilu jest tych, którzy w wojnie ludu smoleńskiego z lewakami, załganego Tuska z podstępnym Kaczafim, ślepego mesjanizmu z bezideową technokracją nie ulegli szantażowi. Zamiast wybrać bezpieczne schronienie w jednym z okopów, brną przez ziemię niczyją, zdając się na własne sumienie i rozum. Doświadczenie socjologii podpowiada, że powinniśmy stanowić większość. Tyle że to większość niezbyt głośna, o ile nie po prostu milcząca. Przyszła pora, by to zmienić. Bycie pomiędzy nie oznacza asekuranctwa i nijakości. Nie dajmy sobie wmówić, że myślenie samodzielne, a nie plemienne, jest równoznaczne ze zdradą wartości. Akurat zresztą w nadwiślańskim Bantustanie zaczyna ono wymagać odwagi, a już na pewno nieco grubszej skóry.

MISJA CZY PODBÓJ

Karę piekielnego potępienia wyobrażam sobie czasem jako wiekuisty obowiązek czytania kolejnych artykułów o śmierci Kościoła otwartego. Ta dziedzina publicystyki, koszmarnie łatwa do uprawiania i niestrawna do czytania, doczekała się w Polsce kilkunastu lat tradycji i legionu autorów. Jeżeli jednak z tych tekstów odsączy się wszystko, co klanowe, czyli ideologię, przytyki ad personam i osobiste niechęci – okaże się, że autorzy powinni adresować swe polemiki do pewnego Cieśli z Nazaretu. Bo Kościół, który chce iść za Jezusem i Ewangelią, musi być otwarty.

To nie jest kwestia sympatii czy antypatii wobec Tischnera, Życińskiego, Pieronka lub Bonieckiego. Tu nie chodzi o personalia, do czego w Polsce wszystko usiłuje się zawsze sprowadzić, ale o najgłębszy fundament wspólnoty, która uważa się za powołaną przez Boga jedynego i prawdziwego.

Ani czas, ani miejsce, aby zajmować się definiowaniem Kościoła otwartego vel ewangelicznego. To temat na osobną, zresztą potrzebną debatę. Chciałbym jedynie przywołać dwie jego charakterystyczne cechy, które odnoszą się do rozpalających Polskę sporów.

A zatem chodzi o wspólnotę ludzi, którzy serio traktują całą Ewangelię, a nie tylko fragmenty mile katolików łechcące. Jeżeli bowiem uznajemy Pismo za słowo żywe, czyli zawsze aktualne, trudno nie czytać opowieści o faryzeuszach i uczonych w Piśmie jako ostrzeżenia dla instytucji religijnych wszystkich czasów. Także dla Kościoła. Pytanie podniesione ostatnio przez „Newsweek” na kanwie sporu Szymon Hołownia kontra ks. Wojciech Lemański, kto, co i jak może mówić o grzechach polskich księży, już dawno doczekało się odpowiedzi w świetle Ewangelii. Otóż może każdy, wszystko i bez owijania w bawełnę – o ile mówi prawdę, nie manipuluje faktami, bierze pod uwagę godność bliźniego i działa w dobrym celu. A to z kolei ocenić potrafi człowiek, który samodzielnie i dojrzale posługuje się rozumem i sumieniem. Między tępym atakiem na Kościół a niedopuszczaniem jakichkolwiek krytyk rozciąga się naprawdę olbrzymia przestrzeń etyki i sensu.

Druga sprawa dotyczy sporów, na ile prawo świeckie uwzględniać ma chrześcijańskie nauczanie. Kościół otwarty wcale nie milczy, ale uczestniczy w publicznych sporach, starając się – co istotne – przekonać innych rozsądnymi argumentami. To jeden z ważnych wymiarów ewangelizowania świata. Jak jednak trafnie zauważył Hołownia, katolicy muszą uważać, aby misja nie pomieszała się im z podbojem. Jednocześnie Kościół ewangeliczny nie absolutyzuje znaczenia ustaw uchwalanych przez parlament. Historia uczy, że przy najlepszych kodeksach czynić można najstraszniejsze zło, a najgorsze przepisy nie pozbawiają człowieka możliwości czynienia największego dobra. Dlatego też całe nauczanie Jezusa i Apostołów skupia się na prymacie miłości nad literą prawa, świeckiego czy religijnego, a nie odwrotnie.

Zbliża się 50. rocznica Soboru Watykańskiego II. Powtarzam: nie wiem, ilu jest tych, którzy widzą własne miejsce w Kościele otwartym. Ale na pewno nie wolno ulegać szantażowi i milczeć, wybierając się na wewnętrzną emigrację. Może warto się usłyszeć i policzyć?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Były dziennikarz, publicysta i felietonista „Tygodnika Powszechnego”, gdzie zdobywał pierwsze dziennikarskie szlify i pracował w latach 2000-2007 (od 2005 r. jako kierownik działu Wiara). Znawca tematyki kościelnej, autor książek i ekspert ds. mediów. Od roku… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2012