Żywot człowieka niepoczciwego

Piotr Siemion, pisarz i prawnik: Pisarze stali się żebrakami przemysłu rozrywkowego. To jest chore. Oni są przecież po to, by po cichu mieszać ludziom w głowach!

09.08.2015

Czyta się kilka minut

Piotr Siemion, Warszawa, 16 lipca 2015 r.  / Fot. Radek Polak
Piotr Siemion, Warszawa, 16 lipca 2015 r. / Fot. Radek Polak

GRZEGORZ WYSOCKI: Jedna myśl nie dawała mi spokoju w czasie lektury „Dziennika roku Węża” – czy Piotr Siemion jest ciężko chory?

PIOTR SIEMION: Dlaczego pan tak myślał?

Bo niespodziewanie wraca Pan na literacką scenę po długim milczeniu, 15 lat po debiutanckich „Niskich łąkach” i ponad dekadę po „Finimondo” (2004), i to od razu z obszernym dziennikiem, w którym obok opisów codzienności mamy liczne wspomnienia, retrospekcje i, niejednokrotnie bolesne, rozliczenia z przeszłością. Zadawałem sobie pytanie, czy wszystko w porządku, skoro się Pan nagle zabrał za porządki i podsumowania. 

Proszę się nie martwić, jeszcze nie umieram. Owszem, po przekroczeniu pięćdziesiątki warto zrobić bilans. Ktoś mnie pytał, czy rachunek sumienia napisałem. Pewnie tak, tylko co w tym złego? Chciałem się dopatrzeć w tym wszystkim, co się u mnie zdarzyło przez ponad pół wieku, jakiegoś sensu, i spróbować to zapisać. Wiele dziwnych rzeczy, historii i kontynentów się przewinęło przede mną.

Ale „pora okropna życia” ciągle wraca w dzienniku. Minęła dekada od czasu, gdy stracił Pan jednocześnie pracę, dom i rodzinę. Z drugiej strony czytelnik złakniony pokrzepiającej i hurraoptymistycznej opowieści o odrodzeniu odejdzie z kwitkiem, bo o tym dramacie napomyka Pan między wierszami i nie wprost. 

Bo jestem przeciwnikiem poradników cukrowanych, widowiskowych coming outów, głośnego wychodzenia z szafy, tego typu ekshibicjonizmu. Tamte historie nadal ze mną żyją i nadal we mnie są, ale to już było. Nie zdominowały mnie.

O innych wydarzeniach z przeszłości pisze Pan obszernie i otwarcie. A o wydarzeniach, które wywróciły Pana życie na drugą stronę, nie. Dlaczego?

Bałem się, że przekraczając granice prywatności, popadnę w śmieszność. Uważa pan, że dzisiaj wszystko jest na sprzedaż? Poza tym nie znajdywałem właściwych słów. Bo jak zgrabnie opisać trzęsienie ziemi, choćby, a może przede wszystkim, osobiste? Nie chciałem tego, bo mój dziennik jest także o dotykaniu i cofaniu się do granic intymności. Mojej, bliskich, innych ludzi. Stąd ten niedosyt, przemilczenia, napomknienia.

Cierpliwy czytelnik może sobie jednak poskładać te rozproszone kawałki w jedną całość i w efekcie skleci z nich coś na kształt literatury terapeutycznej, tyle że mocno zakamuflowanej i zawoalowanej. 

To ciekawe, co pan mówi, bo nie pisałem z założoną tezą. Ale musiałbym być kimś zupełnie innym, by napisać książkę terapeutyczną na własnym przykładzie. Że oto miałem 10 złotych, zgubiłem je, ale pracując na budowie, ponownie je zarobiłem. Jeszcze koniecznie w tym wszystkim powinien być katalizator – znalazłem Jezusa, Buddę lub przynajmniej jakiegoś guru.

Gdyby docisnął Pan nieco bardziej, mówiąc brzydko, pedał intymności, opowiedział o tym, że można być na szczycie i w jednej chwili stracić wszystko, dotknąć dna, a następnego dnia obudzić się bez domu i rodziny, za to z długami, na kanapie u przyjaciela... 

Ale co w tym takiego nadzwyczajnego? Każdy z nas miał, ma albo dopiero będzie miał jakieś swoje dno, od którego będzie próbował się odbić.

Nie chcę, by to źle zabrzmiało, ale to było moje doświadczenie osobistej zagłady. Świety Jan od Krzyża powiedziałby, że przeżyłem „ciemną noc duszy”. Rozmaicie to ludzie nazywają, i nawet jeśli się z tego wyjdzie, to się o tym pamięta. To wraca...

Doświadczenie graniczne, w dodatku przeżyte nie gdzieś w Himalajach, tylko na warszawskiej ulicy, na cudzej kanapie. Groteskowe i przerażające. Pan pyta, dlaczego nie piszę o tym bardziej wprost? Może chciałem oszczędzić samego siebie? To nie jest tak, że przyszli do mnie źli ludzie i zrobili mi złe zdarzenia. Sam sobie zapracowałem na taki, a nie inny los.

Na proces sądowy ze starszym synem, o którym pisze Pan wiele razy w książce, również sam Pan sobie zapracował? 

Trudny temat, bo to wciąż trwa, więc wolałbym nie komentować. Ale tak, owszem, to nie są czarno-białe sytuacje. I zostawiają ślady.

Dziennik zaczął Pan pisać wiele lat po „walnięciu w dno”, więc jego całościowy wydźwięk jest już zupełnie inny. Rozpoczyna się w momencie, w którym urodził się Panu drugi syn. Jak sam Pan komentuje, zamiast zostać dziadkiem, został Pan świeżo upieczonym tatą.

Jedna rzecz w tym składaniu wszystkiego od nowa zwykle umyka ludziom, którzy czegoś takiego nie doświadczyli. Że to nie jest triumf. Owszem, wszystko się rozwaliło. Wstałem, dzielnie poskładałem wszystko na nowo. Zajęło mi to dziesięć lat. Ale nie ma triumfu. Nie słychać trąb anielskich. Smutek jest.

Udało się, a i tak smutek?

Smutek. Także rozgoryczenie i zmęczenie. Mogło przecież być zupełnie inaczej. Mogłem nie rozwalać sobie życia, nie tracić wszystkiego. I dobrze. Stracone, pojechało. Ja żyję i moi bliscy żyją, kłócimy się, ale jedziemy dalej. Nie ma się co przywiązywać. Są rzeczy ważne i są ważniejsze.

A z tym schronieniem w domku pod lasem?

Normalny dom to jest. Las jest, ale bez przesady. Dwadzieścia wysokich sosen. Usilnie się staram samemu sobie nie zakładać żadnej maski, więc panu również nie pozwolę.

Ale kim Pan jest, Panie Siemion? Kim Pan jest dzisiaj przede wszystkim – prawnikiem i pracownikiem wielkich korporacji, mężem i ojcem, pisarzem?

Chce pan wiedzieć, jak łączę wodę z ogniem, pracę korporacyjną z pisaniem, rodzinę z byciem wolnym elektronem?

Tak. Bo wydaje mi się, że się nie da. Że to niemożliwe. 

Wystarczy tego nie rozdzielać. Nie rozróżniać w taki sposób. Jeśli weźmie pan cebulę i zacznie ją obierać warstwa po warstwie, cebula robi się coraz mniejsza, na stole mamy coraz więcej łupin, ale to w dalszym ciągu jest cebula. Jestem tymi odrzuconymi łupinami czy tym, co zostało w środku? Dlaczego więc to w ogóle dzielić? Nie jest przecież tak, że jedna z tych „tożsamości” jest bardziej, a druga mniej prawdziwa.

Na pewno? Można wrócić po dziesięciu godzinach w korpo i nagle przełączyć się na tryb pisarza i artysty?

Ależ tak. Weźmy takiego dyrygenta, który ma w głowie 32 ścieżki naraz, tu fortepian, tu skrzypce, tu altówki, tu blachy. Ma 32 ścieżki w głowie i one mu się łączą w głowie w pewną harmonię, i co? Można? Można.

Nie wkładamy przecież jednej czapeczki z napisem „praca”, potem tę zdejmujemy, wkładamy następną, np. „dom” czy „twórczość”. Pan mnie teraz przepytuje i ja panu trochę odpowiadam, ale jaką pan ma gwarancję, że – jak ten dyrygent – jednocześnie z tyłu głowy nie mam jeszcze dwóch innych spraw, jedną z pracy, drugą, że jakiś scenariusz układam?

No właśnie tak czuję, że jest Pan trochę nieobecny. 

Tak już mam, proszę pana, że jestem w kilku miejscach naraz.

Czy najlepszym dowodem potwierdzającym teorię, że nie da się robić wszystkiego naraz, nie jest fakt, że od Pana poprzedniej książki minęło 11 lat? 

Przez ten czas tzw. milczenia napisałem kilka scenariuszy, regularnie publikowałem krótkie opowiadanka czy felietony. Cały czas piszę. To nie jest tak, że żyję w nieautentyczności, w niewolnictwie w biurowcu, a potem wychodzę, trzaskam drzwiami, ściągam marynarkę i krawat, wkładam skórzaną kapotę z Jarocina i teraz jestem wolny.

Właśnie to sobie wyobraziłem. Sugestywny obraz, zabrzmiało wiarygodnie. 

(śmiech) Tak się zwyczajnie nie da, proszę pana. Zawsze i wszędzie staram się być Piotrem Siemionem. Obojętnie, czy to niewielkie biznesowe negocjacje między godziną 11 a 13, czy siedzenie nad kolejnym zapisem w dzienniku około godziny 23.

W książce ujawnia się Pan wręcz jako obrońca korporacji, tych „zastępów harcerskich dla przerośniętych chłopców”, choć doskonale wiadomo, jaką mają one opinię… 

Jaką mają? Bardzo dobrą mają opinię. Wszyscy przecież marzą o spokojnej, dobrze płatnej pracy, pod dachem i z autem służbowym w pakiecie.

Nie powiedziałbym, że praca w korporacji należy do szczególnie spokojnych.

Znam trochę osób, które rzeczywiście trzasnęły drzwiami. Są ludzie, którzy się do tego zwyczajnie nie nadają charakterologicznie i ich należy jak najszybciej od korporacji oddzielić. Są też korporacje, które są chore, źle ustawione, źle prowadzone, gdzie rzeczywiście bardzo szybko zaczyna się mieć „chorą duszę”. I z takich korporacji należy czym prędzej uciekać. Natomiast uciekanie z korporacji w ogóle? Absurd. Gorzej, jeżeli mamy do czynienia z korporacją wierzącą.

W co wierzącą?

W to, że jest czymś lepszym niż tylko zwykła firmą, gildią kupiecką... Zna pan takie słowa jak „filozofia korporacji”, „misja”, „idea”, „kodeks”, „wizja”? Wmawia się nam, że to nie jest zwyczajna grupowa praca, ale coś więcej. Przecież to bzdura. Misja to jest na Ukrainę, z pomocą dla tych, którym bomby rozpirzyły blok mieszkalny. A korporacja to robota i sposób jej organizacji. Rolnik, jak idzie w pole, to nie mówi, że ma misję i wizję żniw. Po prostu robi swoje.

Po publikacji „Niskich łąk” stał się Pan bardzo sławnym pisarzem, wręcz celebrytą literackim. Cztery lata później ukazało się „Finimondo”, książka, która nie powtórzyła tego sukcesu.

Powiedzmy wprost: to była misterna, ciekawa, ale jednak klapa.

A potem Piotr Siemion zniknął na długie lata. Jedni mówili, że skończył się jako pisarz, drudzy, że zmarnował swój talent, a jeszcze inni, że złamał pióro i nie chce mieć już więcej do czynienia ze środowiskiem literackim. Czuł Pan presję, że musi wrócić, wydać wreszcie coś nowego?

Nie, ten dziennik jest efektem tego, że oduczyłem się poddawać jakiejkolwiek presji. Przestałem się napinać. Wziąłem i napisałem. Kompletnie mi przestało zależeć na statusach, wzmiankach, byciu skończonym czy nieskończonym. Osobliwy rodzaj mistycyzmu, prawda? Pisarz nieskończony.

Nie słyszał Pan, że trzeba wydawać książkę minimum co 2-3 lata, żeby o Panu media i czytelnicy nie zapomnieli?

Nic nie trzeba. Nie wyobraża pan sobie, jaka to cudowna sprawa – zniknąć. Usiąść sobie gdzieś na boczku, raz jeszcze przemyśleć swoje opcje, pomyśleć o tym, czy jest się dobrym pisarzem, czy tylko takim sobie, bo jeśli takim sobie, to może lepiej sobie darować? A jeżeli ma się jeszcze coś do powiedzenia, zrobić pauzę, przeczekać.
Przecież w Polsce i tak nikt, oprócz kilku popularnych pań, nie utrzymuje się z pisania jako takiego. A skoro tak, to może lepiej zająć się czymś pożytecznym, pisać tylko wtedy, kiedy człowiek rzeczywiście czuje, że ma coś do powiedzenia?

Nie ma sensu brać udziału w tym wyścigu?

Pisarze nie mają w nim szans. Pisarze stali się żebrakami przemysłu rozrywkowego. Aspirowanie do bycia żulem przemysłu rozrywkowego jest jednak chore, nie uważa pan? To brzmi strasznie, może się któryś kolega czy koleżanka na mnie obrazi.

Pisarze są po to, by po cichu mieszać ludziom w głowach. Organicznie nie nadają się do lansu. Wiem, bo też próbowałem.

Wydając „Niskie łąki” miał Pan jednak ambicję włączenia się do tego krwiobiegu.

Nie. Miałem 39 lat i to jest już trochę późno na dołączanie do jakiegokolwiek krwiobiegu czy igrzysk. Człowiek w tym wieku ma zwykle zadyszkę i nadwagę.

To jaki miał Pan cel, kiedy zabierał się do wydania debiutu? Bo jednak pisze Pan po coś i dla kogoś. Zależy Panu na dotarciu do czytelnika.

Tak, ale nie za wszelką cenę, i nie do każdego. Naprawdę nie będę płakał, jeśli moje książki nie będą leżały na dworcu czy w osiedlowym markecie z robakiem w logotypie. Zależy mi na tym, by uczciwie opowiedzieć ciekawą historię. Czasami z fajerwerkami, jak w „Niskich łąkach”, a czasem bardzo zwyczajnie, jak w dzienniku.

Natomiast, kiedy wypowiada pan słowo „obieg”, to mi się od razu z jakimś układem trawiennym kojarzy, a wiadomo, jak to się kończy... Żaden obieg. Nie wkręci mnie pan w obieg. Odmawiam. Do układu trawiennego literatury nie wchodzę.

Każdy pisarz mi tak powie: „Jestem poza/ponad tym wszystkim, ja to jestem ja, proszę mnie nie mieszać z resztą”...

To już nie mój problem. W dzienniku cytuję Heraklita. W tym sensie jesteśmy z Heraklitem w obiegu. Z tym że jego nie pokażą w telewizji śniadaniowej, a mnie – gdybym miał taką ambicję – to i owszem.

Po „Niskich łąkach” jednak się Pan zachłysnął, prawda?

Trochę zgłupiałem, prawda. Ale szybko zdałem sobie sprawę, jak ulotne są te wieńce laurowe, które nam rynek oferuje, i jakie to wszystko jest nie moje.

Ale co się Panu tak nie spodobało?

Inaczej to sobie wyobrażałem. Po pierwsze odkryłem, że nie przynosi mi żadnej radości bycie fotografowanym obiektem. Po drugie, odkryłem, że nie jestem w stanie pisać na termin, jak ta kwoka, która co trzy dni znosi jaja, bo tak trzeba, bo taka jest zasada fermy, bo drób tak musi. Podpisuję umowę na pięć lat, biorę jakąś zaliczkę, i co? Niewolnictwo gorsze niż w korporacji. Trzeba pisać, bo terminy zmuszają do pisania? „Niskie łąki” napisały mi się same i wydałem je wtedy, gdy dojrzały. A „Finimondo” pisałem już na termin, co po tej książce widać, niestety.

Żałuje Pan?

Tak. Jeżeli nie mam specjalnie nic do powiedzenia, to może nie warto? Wie pan, dlaczego ten mój dziennik to taka zwyczajna, normalna opowieść i dlaczego tam nie ma fajerwerków, kaskaderów i efektów specjalnych?

Nie mam pojęcia. Uważam wręcz, że to samobójczy krok z Pańskiej strony.

Samobójczy?

W epoce despotycznych rządów plotkarskich serwisów, w czasach, gdy utalentowani pisarze zostają albo celebrytami fotografującymi się na tle ścianek, albo ambasadorami luksusowych marek, na co decyduje się Piotr Siemion? Na wydanie grzecznego dziennika. Dzisiaj to samobójstwo.

Napisałem dziennik i zacząłem go pokazywać kolejnym wydawcom. Reakcje były bardzo różne. „A kogo to interesuje, trzeba tutaj dodać coś krwistego”. Albo: „Tu jest dużo fajnego materiału, ale trzeba to ubrać w jakąś akcję, jakieś pościgi i strzelaniny dodać, kryminał skandynawski by pan z tego mógł zrobić, z tym samym bohaterem, ale kryminał”.
Ten dziennik jest, jaki jest. Już się pojawiają zarzuty, że Siemion to, po pierwsze, człowiek poczciwy, czyli taki trochę głupi. Po drugie – banalizm, bo przecież tam się nic nie dzieje. Po trzecie – dydaktyzm. Facet naucza, odwaliło mu.
Istnieje też i taka pokusa: jeżeli nie piszemy bestsellerów, piszmy książki „kultowe”. Niestety, nie da się tego obliczyć, stargetować i sparametryzować, i wydać książkę od razu kultową. Choć znam ludzi, którzy próbowali. I niech pan zgadnie, co im wyszło?

Proszę wybaczyć, wspaniale nam się rozmawia, ale moim życiowym celem naprawdę nie jest znajdywanie swojego nazwiska w kolejnych tygodnikach ilustrowanych. I nie będę teraz robił tournée po każdym domu kultury w każdym z 312 polskich powiatów. Z całym szacunkiem dla naszych czytelników, ale mam inne plany życiowe.

No właśnie – plany życiowe! Muszę Pana koniecznie o Polskę jeszcze zapytać.

O nie!

12 lat żył Pan w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Od 15 lat znów mieszka Pan w Polsce, więc ciekawi mnie Pańska repatriancka perspektywa. Ciekawi mnie, jak się ta Polska Panu podoba.

Wróciłem do Polski, mając całkiem nieźle ułożone życie na emigracji, obcy paszport mam nadal w szufladzie, ale nie widzę powodu, żeby tam tkwić. Przepracować większość życia, oswajając obcość, zestarzeć się, a potem pójść na emeryturę na jakiejś Florydzie – to potrafi każdy głupi.

I dlatego Pan wrócił?

Do Polski ściągnęło mnie poczucie, że tutaj jest straszliwy syf i bałagan. Bo tutaj się wszystko dopiero tworzy. Był pan kiedyś w zakładzie produkcji drożdży piekarskich?

Nie miałem nieprzyjemności.

A ja miałem. Tam wszystko fermentuje i potwornie śmierdzi. Sto ton żywych drożdży. Smród, opary, jakieś turbiny się kręcą. Ale coś się dzieje.

Porównuje Pan Polskę do takiej drożdżowni?

Tak. Żyjemy w takiej zabałaganionej, ewoluującej, często w sposób ślepy, fabryczce. Jeżeli zadbamy o proces, wyjdzie nam z tego chlebek. Jeżeli sknocimy, to wszystko skiśnie, i będzie sto ton alkoholu zamiast stu ton drożdży piekarskich.

Wrócił Pan do Polski, by pomóc w tym procesie?

E tam „pomóc”, niech pan mi nie wmawia aż takiej pychy! „Nie radzicie sobie, więc spieszę wam z pomocą. Piotr Siemion, Superman z Manhattanu już leci”. Unikam tego rodzaju narracji, nawet w formie żartu, bo ludzie często się, niestety, nie znają na żartach.

Tutaj wszystko jest strasznie ciekawe i wszystko jest moje. Nie oślepłem patriotycznie, bo wciąż widzę wszystkie syfy na twarzy Polski. Nie chcę mówić o patriotyzmie przez duże „P”, tylko o tym, co jest tutaj do zrobienia. A do zrobienia jest mnóstwo. I w literaturze, i w przemyśle ciężkim. Akurat obie te rzeczy obserwuję szczególnie uważnie.

Czy Paweł Kukiz, Pana kolega wspominany kilka razy w dzienniku, ma narzędzia do tego, by zmienić Polskę na lepsze? Bo obiecuje, że zrobi porządek, konstytucję na nowo napisze, ordynację uczciwą wprowadzi.

Wie pan, ja już tak długo żyję, że mam całą masę znajomych, w tym wielu oryginałów. I Paweł jest jednym z nich. A ja jestem bezpartyjnym pisarzem.

Jakim bezpartyjnym? Dzisiaj już nie ma bezpartyjnych Polaków!

Pan nie wie, o czym teraz mówi (śmiech). Wybory prezydenckie i ich nieoczekiwany przebieg potwierdziły, że żyjemy w czasach, kiedy podziały, do których jesteśmy przyzwyczajeni, przestały obowiązywać. I zostały zastąpione czymś zupełnie nowym, czego nie rozumiemy i nie ogarniamy. Żyjemy w czasach wielkich przewartościowań, które oczywiście dotkną tę naszą oswojoną i miłą narrację – że tutaj są lemingi, a tu pisiory. To, że ta narracja jest obrzydliwie prymitywna, pół biedy. Ale nie dałbym pół grosza za to, że ona jest ciągle aktualna. I w tym cała nadzieja. Kukiz, podobnie jak Wałęsa w 1980 r., niechcący stał się przywódcą powstania ludowego.

Ci oburzeni, których zgromadził Kukiz, to ci, którzy uważają, że jest źle i coraz gorzej. Jak Pan to przyjmuje? Ze spokojem? Nerwowo?

Jestem przejęty nieuchronną zmianą, czekam na nią. Ale nie zrobi pan ze mnie publicysty politycznego.

Nie kłóci się Pan z przyjaciółmi o politykę? Nie toczycie zaciętych, emocjonalnych sporów na tematy bieżące?

Nie. Dlatego, że jesteśmy dżentelmenami, a wśród dżentelmenów tego typu gazetowe, propagandowe tematy nie są istotne. Znamy granice obciachu. Myślę o moich rozmówcach i znajomych wspomnianych w dzienniku. Jeden jest lewakiem, drugi anarchistą, trzeci działaczem jakiegoś Opus Dei... Nie dzielę ludzi, zwłaszcza znajomych, na swojaków i tych obcych.

Mam też taki cytat z Pana: „mój udawany wieczny dystans do wszystkiego”. Udawany!

(śmiech) Nie siedzę na innej planecie. Kiedy przyjdą podpalić dom, ten, w którym mieszkam, to ja wtedy wyjdę z nożem czy z taboretem, co znajdę pod ręką, i będę napier... w tych napastników, obojętnie czy oni będą realni, czy publicystyczni. Mama mnie nauczyła, że gdy wybucha powstanie, to się idzie do powstania.

Czy Pan musi jeszcze sobie lub innym coś udowadniać? Czy dziennik jest efektem takiego myślenia?

Odpowiem słowami mema internetowego, przedstawiającego takiego zażywnego pana, który mówi: „Przyrzekłem sobie, że w tym roku nie przebiegnę ani jednego maratonu”. Bardzo się z tym panem z obrazka utożsamiam. ©

GRZEGORZ WYSOCKI, szef działu Opinie Wirtualnej Polski

PIOTR SIEMION (ur. 1961) jest pisarzem, tłumaczem i prawnikiem. Właśnie ukazał się jego „Dziennik roku Węża” (Czarne 2015). Debiutował głośnymi i szeroko komentowanymi „Niskimi łąkami” (2000). Cztery lata później opublikował „Finimondo” (2004). Ukończył anglistykę na Uniwersytecie Wrocławskim i wydział prawa Uniwersytetu Columbia. Lata 1988–2000 spędził na emigracji w USA i Kanadzie. Pracował m.in. w słynnej kancelarii prawniczej Weil, Gotshal & Manges na Manhattanie. Zasiada w radach nadzorczych kilku firm.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
79,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2015