Gołębie dusze. Rozmowa z kolekcjonerem sztuki

Teodor Segiet: Kupowaliśmy sztukę nieprofesjonalną, ale dopóki ktoś nam tego nie powiedział, nie wiedzieliśmy, że jesteśmy kolekcjonerami. Podpytywaliśmy o nią w muzeach, ale tam mniej od nas wiedzieli, a myśmy przecież nie wiedzieli nic.

07.03.2022

Czyta się kilka minut

Teodor Segiet, kolekcjoner sztuki, Tarnowskie Góry, luty 2022 r. / Grażyna Makara
Teodor Segiet, kolekcjoner sztuki, Tarnowskie Góry, luty 2022 r. / Grażyna Makara

KATARZYNA KUBISIOWSKA: Nawet w przedpokoju grafiki wiszą od podłogi po sufit.

TEODOR SEGIET: To głównie linoryty Rudolfa Riedla. Artysty z Katowic, rocznik 1941. Malował to, co widział za oknem domu i w drodze do pracy: fedrunek i grubę, familoki i hołdy, lauby, festyny i orkiestry górnicze, starzyków i bajtli, werbusów, gołymbiorzy i szkaciorzy.

Pod koniec lat 80. wyemigrował do Niemiec.

Riedel stale z kimś jest skłócony, czuje się prześladowany. Złożona osobowość, nie umiał znaleźć sobie miejsca. Pewnie najlepiej byłoby mu w Zgorzelcu – gdzie by mógł mieć jedną nogę w Polsce, drugą w Niemczech. Trochę tak, trochę siak. Znamienne dla ludzi pogranicza. I trudny charakter. Wszystko to przechodzi w linoryty, niektóre tak mroczne, że zgroza. Mnóstwo w nich symbolicznych szczegółów. Głównie słupy graniczne.

Widzę też powtarzający się motyw kostek do gry z szóstką w górze.

Chodzi o to, by zawsze wygrać, nie przegrać.

Spójrz, a tu piesek, on też się często u niego przewija. Spytałem Rudolfa: „Ma pan pieska?”. „Nie, pieska nie mam”. Okazało się, że on sam ma siebie za bezpańskiego psa. A tu prace Rudolfa robione inną techniką. Kiedyś przyjechały do mnie panie z Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Pytam: „Powiedzcie, dziołchy, co to za technika? Bo ja się nie znam na tym”. A jedna na to: „Jak nie wiesz, jaka technika, to napisz »technika własna«”.

Ta własna, Riedla, na czym polega?

Kiedy z linorytu nadmiar farby ścierał szmatą, to robiła się brudna i odbijał nią ciapy na byle jakich kartkach papieru. W tych ciapach potem widzi postacie, widzi architekturę, widzi... cokolwiek. Cyk, cyk, pach, pach – piórkiem dorysowuje jakiś element i dzieło gotowe. O, tu jest ciekawostka – twarz zakonnicy z prześcieradłem nad nią.

Zakonnicy zajmującej się Riedlem w domu dziecka?

Jego matka nie była w stanie podołać obowiązkom. ­Podobno najpierw Rudolfa chciała utopić, a w końcu oddała do domu dziecka. Tam przeżył koszmar. Gdy posikał się – a był mocno znerwicowany – to za karę musiał klęczeć i tak długo modlić się ze swoim prześcieradłem podniesionym w górę, aż wyschło. Lecz do zakonnicy, która się nim zajmowała, a teraz ma ponad 90 lat, stale przyjeżdża z kwiatami. Jest mu najbliższym człowiekiem. On ją nawet chciał do Niemiec ściągnąć i kupić mieszkanie. Chyba ma syndrom sztokholmski.

Odkąd gromadzę sztukę, nauczyłem się, że artyści muszą być zbuntowani, niepogodzeni, trudni w kontakcie, coś się im zawsze nie podoba, uwiera, przeszkadza.

Czterdzieści lat gromadzisz sztukę i tyle samo trwało Twoje małżeństwo.

Z Anią pobraliśmy się w 1977 r., a pierwszą rzeźbę kupiliśmy w 1978 r. Byliśmy na etapie urządzania jednego z pokojów i chcieliśmy mieć w nim mały elemencik. W którąś sobotę na rynku Tarnowskich Gór siedział chłop, wielki, miał ze dwa metry. Krzaczaste brwi, zarzucona baranica, a to lato... Podchodzę, pytam: „Proszę pana, można by było taką rzeźbę sobie kupić?”. Spojrzał na mnie spode łba: „Jak masz pieniądze, to se kup”.

Tak poznałem Alojzego Niedbałę. Zaciekawił mnie, zacząłem jeździć do niego do Bobrownik Śląskich. W stanie wojennym oddawałem mu kartki na papierosy – on kurzył, ja nie. Pracownię miał w pokoiku, spędzaliśmy tam długie godziny na rozmowach. Opowiadał o kopalni, w której pracował od szesnastego roku życia. A gdy przeszedł na emeryturę, to non stop rzeźbił, kozika z rąk nie wypuszczał – rano zaczynał, kończył wraz z dziennikiem telewizyjnym. Za każdym razem, kiedy u niego byłem, mówiłem: „A, kupię sobie jednego chłopka...”. Bo Niedbała najchętniej rzeźbił gwarków tarnogórskich.

Byli górnikami?

Kopaczami wydobywającymi kruszec. W sumie tych rzeźb nazbierałem ze sto pięćdziesiąt. Pytam Niedbały: „Ile taka rzeźba?”. On: „No, po dwieście złotych. Ale daj dwadzieścia”. Szukam, daję. Zawołał, przyleciało pełno małych wnuków, cyk, cyk, cyk, rozdał i po pieniądzach. Taka u niego była procedura... I zawsze pytał: „Powiedz mi, ta rzeźba fajna, będzie u ciebie, dobrze?”. Ja: „Pewnie!”. On: „To kaj go postawisz?”. Ja: „Na meblościance”. On: „Dobry pomysł, tak będzie dobrze”. Prestiżowe miejsce, wtedy obowiązywała taka estetyka urządzania wnętrz: na meblościance ustawiało się pudełka po koniakach albo puszki po kawie. Luksusy.

I elegancja!

Gdy Niedbała żył, wszyscy go znali, był ikoną Tarnowskich Gór. Ludzie mieli po domach jego prace, a kto jechał do Niemiec, to na prezent kupował od niego rzeźby. A w roku 1987 Niedbała umarł i zapanowała cisza, jakby nic nie stworzył, kompletne zapomnienie. Bolało mnie serce.

Z Anią pochodziliśmy, zainteresowaliśmy ludzi, zastukaliśmy do drzwi Tarnogórskiego Centrum Kultury i zrobiliśmy Niedbale wielką wystawę na Dni Gwarków w kościele ewangelickim w Tarnowskich Górach. Pięknie wyszło, byliśmy zadowoleni. A potem załatwiliśmy wspólnie z profesorem Wernerem Lubosem, który robi witraże i jednocześnie wykłada na uczelniach plastycznych, by Niedbały rzeźby zaistniały w przestrzeni miejskiej. I to też się udało: zostały powiększone i ich odlewy stoją w Tarnowskich Górach i okolicach. Ślad po Niedbale został. Fajnie, nie?

Bardzo.

Wiesz, ja w rodzinie nie mam artystycznych korzeni. Z zawodu jestem konstruktorem, pracowałem przy desce. Ania – ekonomistka w Społem, branża „żywienie zbiorowe”. Kupowaliśmy sztukę, ale dopóki ktoś nam tego nie powiedział, nie wiedzieliśmy, że jesteśmy kolekcjonerami. Nie mieliśmy żadnej wiedzy, kierowaliśmy się intuicją, wyczuciem, własnym gustem. Internet nie istniał, nie było się z czego nauczyć. Podpytywaliśmy w muzeach, ale prawdę mówiąc, tam mniej od nas wiedzieli, a myśmy przecież nie wiedzieli nic. Mówimy z Anią, że w tej sytuacji jedyne dla nas wyjście to wycieczka do Krakowa. Wszystkie antykwariaty były nasze: wąskie drabinki na kółkach, do góry, na dół, powybieraliśmy całą literaturę o tym. W identycznym celu następną wycieczkę odbyliśmy do Warszawy.

Spieraliście się, które dzieło powinno się znaleźć w kolekcji?

Zdarzało się, że wchodzimy do domu, rzeźbiarz ma pięć egzemplarzy różnych rzeczy, klepiemy się po kieszeni, ile tam pieniędzy. Na jedną starczy, ale którą? Bez ustalania słownego oboje wybieramy tę samą. Tak to wyglądało.

Pawła Wróbla jak odkryliście?

Siedzimy z Anią przy stole, przeglądamy gazetę, widzimy obraz Wróbla, bardzo kolorowy, pamiętam jak dziś, to był Wyścig Pokoju. Mówię: „Żeby tak tego Wróbla znaleźć”. Otwieram książkę telefoniczną, tam Wróbli bez liku. Dzwonię, wszędzie mnie opieprzyli, żaden nie był ten prawdziwy. No to po muzeach zacząłem szukać, tyle że oni nie byli zbyt chętni. W końcu przyjacielskie dusze dały namiar na Wróbla. Pojechałem, familok jak familok, czerwone to, zlew na sieni. I po iluś latach mądrzejsi ode mnie mówili: „Jak ty się dostałeś do niego?”. Ja: „Normalnie, zapukałem, powiedział, by wejść, więc i wszedłem”. „Ale on cię wpuścił?”. „Przecież mówię, że poprosiłem i wszedłem”. Wróbel był nieufny, nieznajomych za próg nie wpuszczał. Byłem za młody i na szczęście za cienki, by znać mechanizmy.

Jakie?

Sporo artystów uprawiających sztukę nieprofesjonalną wykorzystywano. Przyjeżdżał pan i mówił: „Panie Wróbel, będzie pan miał wystawę w Niemczech”. Wróbel ileś tam obrazów przygotował, pojechały do Niemiec. Wystawa skończyła się, a obrazów nie ma. Pan: „Panie Wróbel, sytuacja jest taka, że w Niemczech panuje bałagan, wszystkie pańskie obrazy zgubiły się. Ale następną jak zrobimy, to już się nie damy wykiwać”. I znów było to samo.

Złodziejstwo.

Ale Wróbel znał swoją wartość. Byłem przy nim właściwie do śmierci. Chorował na raka krtani, miał założoną rurkę. Mówi: „Patrz!”. I wyciąga tę rurkę. „Te pieruny mi gwizdek założyli”. Otarł o rękaw, z powrotem włożył. Zajechałem za miesiąc, to już nie był w stanie mówić. „Dobra, to ja będę mówił, a ty mi będziesz na kartkach pisał”. Zachowałem te kartki, ale jedna jest najważniejsza. Takie zdanie: „Wiecie co, pod względem malowania to się nie dam ciulnąć”.

On wiedział, że jego sztuka to nie jest masówka. Premier Cyrankiewicz zabiegał o jego względy. Wróbel pojechał do Warszawy i opowiadał, jak było: „Idą, wielkie drzwi jedne się otwierają, drugie, szesnaste, przychodzą, jest Cyrankiewicz, a on, wiecie co?”. I ­oburza się: „Jedna apfelzina mi dół”. Czyli jedną pomarańczę dostał. Kpina. Jedna pomarańcza!

Podobają mi się obrazy Wróbla z utopcami.

On w te utopce wierzył. Marek Idziaszek, rocznik 1956, malujący na szkle arcydzieła, opowiadał, że jak z kolegami z kopalni wracali – niektórzy pijani – to utopiec za nogę go do wody wciągał, więc trzeba uważać. Swoją drogą, kiedyś dziennikarka przychodzi do niego i pyta: „Panie Idziaszek, jak to jest, że pan taki górnik, a tak potrafi malować ładnie?”. On: „Jak to? U nas na kopalni wszyscy umią malować, ino im się nie chce”. Bo dla tej pani „taki górnik” znaczyło „taki prymityw”.

Jak malowali, to całymi sobą?

Każdą cząstką siebie. To był cudowny świat. Paweł Wróbel opowiadał, że w Grupie Janowskiej – Kole Malarzy Nieprofesjonalnych – artyści potrafili się pobić o to, która biel jest ważniejsza: cynkowa czy ołowiana. Kosmos. I zupełnie inna hierarchia wartości.

A humor?

Ogromny. Poprosiłem Pawła Wróbla, by namalował św. ­Barbarę, bo tu, u nas, to szczególnie ważna postać, na obrazach zazwyczaj ładna, uciaciana, kolorowa. Przyjeżdżam za jakiś czas do Wróbla i co widzę – z dużym biustem nagą Barbarę leżącą na łóżku z frywolnej pozie, a akcesoria świętej odłożone obok.

W końcu też kobieta.

A spójrz na to. To jest przecież święto Barbórki – na sto procent. Tyle że pora roku inna – drzewa zielone, słońce rozpalone – na pewno to nie jest czwarty grudnia. Z Wróblem przekomarzamy się, przekomarzamy, czy to Barbórka, czy nie Barbórka, w końcu wziąłem ten obraz. Mija 30 lat, a w Tarnowskich Górach historycy wyczaili, że pierwsze święto górnicze, jakie się odbywało na tym tu Śląsku, czyli nie w miejscach, gdzie węgiel wykopywali, bo najpierw działały kopalnie kruszcu srebra, pierwsze święto górnicze obchodzono latem i nazywało się Bergfest. Na cześć tego święta w ­Tarnowskich Górach latem odbywa się tzw. letnia ­Barbórka, na której występuje największa orkiestra dęta w ­Polsce – kamiliańska. No i gra się na szynach. Na rynek przywożone są długie szyny, mieszkańcy przychodzą z młotkami i walą po tych szynach jak szaleni. Wróbel o Bergfest nie wiedział. Nasz burmistrz, z którym się znam dobrze, też tego nie wiedział. Lecz to właśnie Wróbel Bergfest namalował.

Ciekawi mnie jeszcze to, jak godzi się pasję z życiem rodzinnym i zawodowym?

Z wysiłkiem. Początkowo z Anią pracowaliśmy na posadach państwowych. A w 1992 r. otworzyliśmy własną firmę, wtedy cała kolekcja stanęła. Nie mieliśmy pieniędzy na sztukę, każdą złotówkę ładowaliśmy w interes. Ale bywaliśmy na wernisażach, śledziliśmy, odwiedzaliśmy, próbowaliśmy to jakoś sklecić.

Ale czy da się pogodzić?

Każdy mówi, że pasja to hobby, konik i tak dalej. Ale jakby sięgnąć głębiej do definicji, to pasja zupełnie coś innego oznacza – pasja znaczy cierpienie. Czemu cierpienie? Ktoś powie: „Co ty, chłopie, masz fajne obrazki i cierpisz?”.

Właśnie!

Bo to wielkie wyrzeczenie. Trzeba cały czas z czegoś rezygnować. Jak już w to wchodzisz, to nie idzie wyjść.

Jak w miłości.

Kiedy Ania umierała, to sobie poustalaliśmy parę rzeczy. Bo była całkowicie świadoma, że odchodzi. Mówiła: „Wiesz co, za chwilę mnie nie będzie, pierwsze do ludzi musisz wyjść, bo zgłupiejesz, zrobisz się dzikus”. Druga rzecz, którą ustaliliśmy, dotyczyła właśnie pasji. Ania mówiła: „Rozkręcaj to dalej”. A ja w duchu myślałem: „Dam sobie święty spokój ze wszystkim”. I po śmierci Ani wpadłem w czarną dziurę, nic nie robiłem, nigdzie nie wychodziłem.

A po roku mówię sam do siebie, że żonie coś obiecałem, że nie można zawieść drugiej osoby. Zacząłem spotykać się z malarzami, odgrzebałem stare rzeczy, którymi miałem się wcześniej zająć, lecz uciąłem. Powstały nowe kolekcje. ­Wczoraj kupiłem zamówione obrazy Jana Nowaka – erotyki.

A te świątki w kuchni?

To wszystko z Paszyna pod Nowym Sączem. Ktoś by powiedział: klasyczna polska wieś, dużo się pije, mało się robi. I w latach 50. przychodzi tam ksiądz, nazywa się Nitka i chce to naprawić. Wojtek, co ma kłopot z mową i nosi baldachimy w czasie Bożego Ciała, księdzu podaruje rzeźbę Matki Bożej własnoręcznie zrobioną, koślawą, pomalowaną kredkami. Wojtka ksiądz zachęca, by rzeźbił więcej. Aż pewnego razu parę rzeźb Wojtka dał na konkurs Karpat Polskich. Fachowcy to wzięli do ręki: ­„Rewelacja”. I jak to na typowej polskiej wsi, zaraz inni mówią: „Co? On wygrał? To my też rzeźbimy”. I cały Paszyn zaczął rzeźbić. Stamtąd jest co najmniej dwudziestu autorów – jechali z rzeźbami równo. ­Zrobiło się to tak popularne, że kolekcjonerzy z całego świata walczyli o ich rzeźby, palce sobie obgryzali, by się tam dostać. Z Krakowa – pan Jacek Łodziński, restaurator, i Leszek ­Macak, radca prawny, zmarły niedawno. O Barbarze Piaseckiej-Johnson nie wspomnę. I ja z Anią do tego jeszcze. Na drogach do Paszyna się krzyżowaliśmy. Uknuliśmy hipotezę – tego nie nagrywaj, bo jak się dowiedzą, to będzie chryja – że w Paszynie w latach 80. wymyślono telefonię komórkową. Bo jak myśmy przyszli do Stasicka i on nam powiedział, gdzie iść po następną rzeźbę, to gdy za pięć minut pukaliśmy do drzwi wskazanego domu, gospodarze już wiedzieli...

Cechowa solidarność.

Pamiętam dobrze wizytę z Anią i naszą córką u Stanisława Miki – analfabety, człowieka cierpiącego na schizofrenię. Ma fajną rzeźbę, ale nie sprzeda. Mówimy, że przecież zapłacimy, że kawał drogi musieliśmy pokonać, trzema autobusami w jedną stronę. On: „Nie”. I już. Prosimy, błagamy, wszystkie świętości przywołujemy, w końcu w tył zwrot. Stop. „Dziecku dom” – mówi. Ja: „Zapłacę”. On: „Nie. Dziecku za darmo”.

We Francji to się nawet mówi na artystów nieprofesjonalnych: „artyści gołębiego serca”.

Mika miał łoże, ale bez pościeli, tylko dużo ciuchów i szmat. A w ścianie z drewna wydłubana była dziura, w niej siekiera. Pytam: „Po co ta siekiera?”. Tłumaczy, że musi się odganiać, bo synowie mu pieniądze zabierają, jak on coś sprzeda... Po kilku latach słyszę, że Mika zamarzł we własnym łóżku. Nie ogrzewał, zima była mocniejsza.

Śmierć – morze smutku.

Ania zmarła w pandemii. W pogrzebie mogło uczestniczyć pięć osób. Myślałem, że się rozwalę. Kto to mógł być? Córka z mężem, wnuk, jeszcze została jedna osoba... Wybraliśmy brata Ani. Pogrzeb nie mógł się odbyć w kościele. Zabrałem urnę i poszedłem z nią sam. Do grobu włożyłem, nawet nie czekałem na grabarzy. Ksiądz pomodlił się i koniec, taki pogrzeb. A Ania była osobą znaną i lubianą w Tarnowskich Górach. Wymarzona rozmówczyni: błyskotliwa, inteligentna, otwarta, szczera, wesoła. Ludzie do niej lgnęli. Ostatnie pięć i pół roku to jednocześnie nasz najlepszy czas. Paradoks, nie?

Po przebudzeniu kontemplujesz obrazy w sypialni?

Najwięcej patrzę wieczorem. O, tam na górze są obrazy Jaśka Jagody. Facet, który w Niemczech kiedyś jeździł tirem, wielki artysta. Oglądałem je pierwszy raz sporo lat temu. I podobał mi się, ale nie zamierzałem go kupować, nie widziałem go jeszcze w tej kolekcji. A kiedyś nagle powiedziałem: „Biorę. Podoba mi się to, że Jagoda ciało kobiece pokazuje jako doskonałą formę”.

Codziennie jesteś na grobie Ani?

Nie ma dnia, żebym nie był. Idę pogadać.

Czasami się odezwie?

Nigdy nic nie powie. Nawet mi się nie śniła. Początkowo myślałem, że wróci. Wchodzę do domu, mówię: dzisiaj jest, na pewno siedzi, na pewno przyjechała. Bo często Ania na kilka dni jechała gdzieś w interesach. Ale wchodzę i jej nie ma. Słyszę często: „Powinieneś Ani rzeczy i ubrania oddać komuś”. Mówię: „Jasne, po co to będę trzymał”.

Ale zaraz potem sobie myślę: no dobra, a jak się wróci? I dalej się strofuję: stamtąd się przecież nie wraca. A jak wróci jednak? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 11/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Gołębie dusze