Głowa Lewandowskiego

Wśród romantycznych wzorców polskich bohaterów drugiego takiego ze świecą szukać. Tytaniczna pracowitość i rozum zawsze ponad porywami serca. No, prawie zawsze.

31.08.2020

Czyta się kilka minut

Robert Lewandowski po meczu Werder Brema – Bayern Monachium,  24 kwietnia 2018 r. /  / OLIVER BEHRENDT / PIXATHLON / EAST NEWS
Robert Lewandowski po meczu Werder Brema – Bayern Monachium, 24 kwietnia 2018 r. / / OLIVER BEHRENDT / PIXATHLON / EAST NEWS

Kiedy w meczu z Paris Saint-Germain wszystko zostało rozstrzygnięte, kiedy było już wiadomo, że ­Bayern Monachium wygrał Ligę Mistrzów, a grający w nim Robert Lewandowski został czwartym Polakiem w historii (po Zbigniewie Bońku i bramkarzach: Józefie Młynarczyku i Jerzym Dudku), który sięgnął po najważniejsze w klubowym futbolu trofeum, kiedy owinięty w biało-czerwoną flagę napastnik zapozował już do zdjęć z wielkim uszatym pucharem, to stanął przed kamerami polskiej telewizji. Stanął i się rozpłakał.

Kompleks polski

Ta historia mogła się potoczyć zupełnie inaczej. Kiedy w 2006 r. w warszawskiej Legii uznano, że chłopak nie ma zdrowia do wielkiej piłki, mógł się załamać albo – jak tylu innych młodych zawodników w podobnej sytuacji – zadowolić namiastką kariery. Kiedy cztery lata później w poznańskim Lechu mówiło się o jego zagranicznym transferze, mógł trafić nie do Borussii Dortmund, ale np. do londyńskiego Totten­hamu, tam zaś – na karuzeli zmian trenerów i generalnie prześladującej klub niemożności – zatrzymać się w rozwoju.

Po wyjeździe za granicę mógł nie przełamać polskiego kompleksu, o którym sam wielokrotnie mówił: poczucia, że jako przybysz znad Wisły z definicji jest kimś gorszym od rywali do miejsca w podstawowym składzie. Mógł mieć gorszego agenta, nastawionego raczej na własny szybki zysk niż na rzeczywiste dobro zawodnika. Mógł trafić na inną życiową partnerkę, bo przecież wpływu Anny Lewandowskiej na drogę życiową męża nie sposób sprowadzić do dbania o jego dietę („To jest etykietka, która potrafi przygnieść do ziemi: jestem żoną piłkarza, więc każdy zakłada, że jestem głupią dziunią, która leży i pachnie” – mówi ona sama, będąca tego stereotypu zaprzeczeniem). Mógł nie trafić na najlepszych trenerów świata, z których – jak zgrabnie podsumowano w jednym z artykułów na jego temat, ukazujących się w przeddzień finału Ligi Mistrzów w najważniejszych europejskich dziennikach – Jürgen Klopp nauczył go autoekspresji, Pep Guardiola rozumienia niuansów piłkarskiej taktyki, Carlo Ancelotti sposobów na pozbywanie się nadmiaru presji, a Jupp Heynckess dyscypliny.


CZYTAJ TAKŻE:

FUTBOL JEST OKRUTNY - BLOG MICHAŁA OKOŃSKIEGO >>>


Chociaż tę ostatnią miał chyba zawsze, bo jeśli już powyższą wyliczankę zbierze się w jedno, kiedy dołoży się jeszcze fenomenalne zdrowie piłkarza (wśród zawodowych sportowców ze świecą szukać takich, którzy kontuzje łapaliby równie rzadko), kiedy spojrzy się na jego sylwetkę, wyrzeźbioną w sposób dający się porównać jedynie z innym superbohaterem piłki nożnej XXI wieku Cristianem Ronaldo („ma 185 centymetrów i ok. 80 kilogramów samych mięśni”, napisał biograf napastnika Bayernu Paweł Wilkowicz) – widać, że tego wszystkiego jest za dużo, by mówić po prostu o szczęściu.

Nazwisko portugalskiej ikony futbolu często przychodzi do głowy, kiedy mówi się i myśli o Robercie Lewandowskim. Podobna wydaje się ich dbałość o własne ciało, o właściwy trening, odpowiednie odżywianie (ostatni kebab kapitan reprezentacji Polski zjadł ponoć w 2012 r., stopniowo eliminując z diety nabiał, słodycze, w końcu gluten), optymalną regenerację (słyszeliście, że śpi tylko na lewym boku, żeby oszczędzać silniejszą prawą nogę?) czy właściwą koncentrację (stosuje ponoć wyrafinowane techniki oddechowe i ćwiczenia stymulujące mózg, co ciekawe: unika tak popularnych w świecie zawodowych piłkarzy gier wideo, za to sporo czyta).

„Nie spotkałem nigdy równie profesjonalnego zawodnika” – mówił o nim podczas pobytu w Monachium Pep ­Guardiola, który w czasach wcześniejszej pracy z Barceloną miał przecież do czynienia z najlepszym futbolistą naszych czasów, Lionelem Messim.

Pomnik w Lesznie

Messi, Ronaldo, Lewandowski… Zaraz, zaraz, czy my odrobinę nie przesadzamy? Oczywiście: kiedy w polskiej telewizji komentatorzy z emfazą unoszą się nad faktem, że oto nasz słynny napastnik zechciał wrócić we własne pole karne i wybić głową piłkę zagraną przez rywala z rzutu rożnego, trudno nie wzruszać ramionami: robią to wszyscy napastnicy świata. Podobnie trudno nie uśmiechać się ironicznie, kiedy polscy sprawozdawcy potępiają próbujących faulować go bez piłki obrońców: kopniaki i kuksańce w takich sytuacjach to również elementarz futbolowego arsenału.

To, że jego twarz spogląda na nas z tylu billboardów, że o narodzinach jego drugiej córki (a wcześniej o kolejnych ciążach Anny Lewandowskiej) informowały najpoważniejsze media, że tabloidy rozpisują się o jego inwestycjach w nieruchomości, a sportowe portale wiedzą, że samo umieszczenie jego nazwiska w tytule materiału jest gwarancją tzw. klikalności, nie jest również niczym nadzwyczajnym w świecie piłkarskich celebrytów. Zresztą napastnik Bayernu nie ma jeszcze pomnika w podwarszawskim Lesznie, gdzie się urodził, czy w Pruszkowie, gdzie zaczął seryjnie strzelać bramki, a statua Ronaldo na Maderze stoi już od dobrych paru lat.

Może nawet jest tak, że dzielimy z Lewandowskim ów prześladujący go na wczesnym etapie kariery „polski kompleks”? Nawet jeśli nie chodzi już o niewiarę, że nasz rodak naprawdę mógł osiągnąć sukces największej kategorii, w naszym wydaniu ten kompleks polega po prostu na utracie zdolności do realistycznej oceny jego talentu.

Trudno nie wyśmiewać fali oburzenia, jaka wybuchła w Polsce po ogłoszeniu wiadomości, że w związku z pandemią koronawirusa miesięcznik „France Football” odwołał swój tradycyjny plebiscyt na przyznanie Złotej Piłki najlepszemu piłkarzowi świata – no bo kto inny, zdaniem oburzonych rodaków, miałby go teraz wygrać? Nawet patrząc na to z dystansem, nie sposób jednak nie zauważyć, że w tym roku – naznaczonym utrzymującym się kryzysem Barcelony Messiego, po wczesnym odpadnięciu z Ligi Mistrzów Juventusu Ronaldo – do rozegrania finału Ligi Mistrzów na placu boju o to wyróżnienie zostawało właściwie tylko dwóch piłkarzy, Polak i grający w PSG Brazylijczyk Neymar. I że gdyby wyizolować z wszelkich rywalizacji tylko jego koronną pozycję, środkowego napastnika, klasycznej boiskowej „dziewiątki” – wśród grających dziś zawodników Robert Lewandowski nie miałby sobie równych.

Statystyki tegoroczne miał zaiste niewiarygodne: 55 goli w 47 meczach, z czego w Lidze Mistrzów 15 (tylko Ronaldo zdobywał w przeszłości więcej, ale w sezonach o dwa mecze dłuższych; w czasie pandemicznym ćwierćfinały i półfinały Champions League rozstrzygano już po jednym spotkaniu, bez możliwości rozegrania rewanżu). Od lat goni lub śrubuje rekordy w Bundeslidze, w Lidze Mistrzów i w reprezentacji Polski. Kibice pamiętają jego cztery gole w meczu Borussii z Realem Madryt, po których zaczęły się podchody Hiszpanów pod sprowadzenie Polaka (on zaś, który miłości żadnemu klubowi nie wyznawał – wcale nie był od tego...), pamiętają też pięć bramek w spotkaniu Bayernu z Wolfsburgiem. Od lat sięga z monachijczykami po mistrzostwa i Puchary Niemiec.

Jestem w pracy

„Głowa. Głowa. Głowa. Nie ma dla napastnika ważniejszej części ciała. Strzelasz bramki tylko wtedy, jeśli jesteś pewny siebie. Masz na boisku ułamek sekundy. I w tym ułamku sekundy albo zostaniesz bohaterem, albo winowajcą” – mówił Pawłowi Wilkowiczowi wspomniany już dawny agent piłkarza Bayernu, sam przed laty utalentowany napastnik Cezary Kucharski.

Przypominały mi się te słowa, kiedy Robert Lewandowski – np. w meczu półfinałowym Ligi Mistrzów z Olympique Lyon – długo nie mógł trafić do siatki, aż w końcu, bynajmniej niespeszony i w sytuacji może nawet trudniejszej niż poprzednie, idealnie wybił się w powietrze i zdobył swojego gola, pieczętującego awans Bayernu do finału. Przypominały się też w trakcie finału, kiedy w pierwszej połowie trafiał w słupek albo kiedy jego główkę – znalazł do niej miejsce w nieprawdopodobny sposób zresztą, całym tułowiem cofając się, a tylko głową robiąc ruch w kierunku piłki – zatrzymał bramkarz PSG Keylor Navas. Było jasne, że następnym razem spróbuje z tą samą pewnością siebie, której przez cały mecz dodawał kolegom, klaszcząc po ich każdym udanym zagraniu. „My, napastnicy – opowiadał Wilkowiczowi jego bohater – żyjemy z automatyzmów”. „Zamiast trenować głową, trenowałem sercem” – wspominał z kolei niełatwe początki kariery w Borussii Dortmund, i bynajmniej nie miał to być komplement.

Jego głowa pracuje więc także nad wyłączeniem emocji, wyzbyciem się wątpliwości, nad powierzeniem się nieomylnemu instynktowi. Kiedy jest w pracy – czyli na boisku – nie pozwala sobie na jakikolwiek gest, który w tym bezlitośnie rywalizacyjnym świecie mógłby zostać uznany za przejaw słabości. Oto, dlaczego łzy wydają się ostatnim skojarzeniem z piłkarzem, któremu skuteczność strzelecka nieprzypadkowo przyniosła pseudonim „Terminator”.

Może zresztą to, że Robert Lewandowski zdaje się przypominać tak fenomenalnie naoliwioną maszynę, również jest przyczyną niemożności naszego oddania mu sprawiedliwości? Może nasz szacunek i podziw ogranicza nieco ta aż bijąca w oczy doskonałość? Może w świecie futbolowym do kochania wolimy wybierać raczej ludzi mniej idealnych, czasem niewykorzystujących kluczowego rzutu karnego, zmagających się z wielomiesięczną kontuzją albo z cieniem życiowej tragedii, np. poprzedzającego Lewandowskiego w funkcji kapitana reprezentacji Jakuba Błaszczykowskiego?

Trening odpoczynku

Spieszcie się kochać Lewandowskiego. Nie tylko dlatego, że ma już 32 lata, bo sposób, w jaki dba o siebie, gwarantuje, że przed nim jeszcze kilka sezonów na futbolowych szczytach. W jego wieku Zbigniew Boniek kończył już karierę, ale dziś – wraz z rozwojem medycyny sportowej i w ogóle wiedzy o ludzkim organizmie – piłkę nożną można uprawiać wyczynowo znacznie dłużej, a piszący o niej dziennikarze coraz częściej głoszą pochwałę dojrzałości.

Warto zresztą zauważyć, że Lewandowski nie jest aż tak wyeksploatowany, a jego światowa kariera eksplodowała znacznie później niż tych, z którymi bywa porównywany: Messi debiutował w Barcelonie jako szesnastolatek, osiemnastoletni Cristiano Ronaldo przechodził do Manchesteru United, a osiemnastoletni Neymar debiutował w reprezentacji Brazylii. Lewandowski w tym wieku był odrzutem z Legii, za 5 tysięcy złotych przechodzącym do trzecioligowego Znicza Pruszków. W polskiej ekstraklasie pierwszy mecz rozegrał jako dwudziestolatek, w Bundeslidze, gdzie jego kariera również nie eksplodowała od razu – jako zawodnik dwudziestodwuletni.

Ale spieszcie się go kochać również dlatego, że wśród zawsze romantycznych wzorców polskich bohaterów drugiego takiego ze świecą szukać. Takiego, który do talentu dorzuca tytaniczną pracowitość i który po zajęciach przepisanych przez klubowego trenera dołoży także indywidualne – to jeszcze w Lechu, zachęcony przez Kucharskiego, doskonalił np. technikę biegu, żeby podczas startu do piłki czy w pościgu za nią być o ułamek sekundy szybszy, ale oprócz boiska i bieżni pracował też na siłowni, równocześnie nie tracąc świadomości, że odpoczynek to również „jednostka treningowa”. Świadomego siebie nie tylko na poziomie każdego mięśnia, ale także w kwestii może najtrudniejszej – tego, że na szczycie nie zostanie wiecznie.

Znajomi Lewandowskiego mówią, że wśród książek, którymi się otacza, biografie byłych sportowców zajmują od zawsze poczesne miejsce; że myślenie o tym, co będzie po skończeniu kariery piłkarskiej, obchodzi go równie mocno jak przygotowanie do najbliższego meczu.

Komu pachnie strudel

Mówienie o tym, co będzie, jak skończy karierę w chwili, gdy właśnie osiągnął swój największy sukces, również wydaje się tak bardzo niepolskie. Jest jednak bardzo Lewandowskie. A może zresztą przez cały ten tekst próbuję powiedzieć po prostu to jedno zdanie: oto jeden z nas. Możemy mieć wszystko, i to niekoniecznie nagłym zrywem i budową barykady. Niekoniecznie zawsze tylko sercem. Głową. I niekoniecznie zawsze samemu.

W „Nienasyconym” – bo taki jest tytuł biografii Wilkowicza – jest wiele dobrych fragmentów, a ten, w którym widzimy, jak w monachijskiej kawiarni są nagle we czworo: ­Robert, Anna, autor i strudel, który pożera autor, a w który tamci wpatrują się ze wstrętem, wystawia talentowi biografa może najlepsze świadectwo. Moje ulubione akapity dotyczą jednak przełomowej rozmowy ówczesnego napastnika Borussii z trenerem Jürgenem Kloppem, przed wyjazdowym meczem z Olympique Marsylia.

Jako się rzekło: pierwsze miesiące Polaka w Dortmundzie do łatwych nie należały. To były początki drugiego sezonu: niby Lewandowski miał już pewne miejsce w składzie, ale wszyscy czuli, że to jeszcze nie to, o co chodzi. „Potrzebowałem tego – wspominał Polak tamtą długą dyskusję z charyzmatycznym szkoleniowcem. – Szybko straciłem tatę [w chwili śmierci Krzysztofa Lewandowskiego Robert miał 17 lat – MO]. Musiałem stać się z dnia na dzień mężczyzną. Nie miałem kogoś starszego, z kim mógłbym porozmawiać. I nagle jest ktoś taki”.

Innymi słowy: Robert Lewandowski nagle docenił coś, co w świecie futbolu, pełnym pozamykanych w sobie, wrażliwych, ambitnych, wiecznie rywalizujących, a wystawionych przy tym na mnóstwo pokus młodych mężczyzn, jest rzadkością. „Od małego chowałem się na potęgę, wolałem się nie odzywać. A wtedy odkryłem siłę rozmowy” – opowiadał. „To jest częsty problem w sporcie, nie tylko w piłce: brak dobrej rozmowy” – komentował Wilkowicz. Czy tylko w sporcie?

Siła dobrej rozmowy to – inaczej – siła zespołowości. Coś, co bardzo długo szwankowało w gwiazdorskim Paris Saint-Germain. Coś, co od dawna jest siłą Bayernu – nade wszystko zespołu właśnie. W finale, podczas którego Lewandowski wcale nie grał pierwszych skrzypiec, było to widać bardzo wyraźnie. I dobrze: żaden piłkarz – także Ronaldo, Messi albo niewspomniany dotąd inny gigant ­Zlatan Ibrahimović – nie osiągnie sukcesu w pojedynkę, żeby nie wiem jak piękne bramki zdobywał po solowych akcjach.

Mamy więc: zdrowie i odpowiednie prowadzenie się, trening mentalny i wiarę w sukces, pracowitość, profesjonalizm i samodyscyplinę, sporą dawkę szczęścia i sprzyjające otoczenie (drużyna, której częścią jesteś, agent, rodzina). Wszystko ważne, ale wciąż nie wystarczy. Nie wystarczy, prosta rzecz, także naśladowanie najlepszych. „To jest największa sztuka: odkryć jak najszybciej, co jest twoją mocną stroną, i krzesać, krzesać – tłumaczy fenomen swojego kolegi z reprezentacji Polski pomocnik Mariusz Lewandowski. – Robert sobie zadawał pytania: z kim mam problemy? Mam problemy z samym sobą. Żeby wyciągnąć z siebie maksimum. I krzesał dalej”.

Nie wiem, czy właśnie o tym myślał, klęcząc na murawie po ostatnim gwizdku finału Ligi Mistrzów. Wiem, że ostatecznie odpowiedź na pytanie, co zrobić, by być jak Robert Lewandowski, brzmiałaby: nie bądź jak on. Szukaj własnej drogi.

Na trybunach

Nadal wolicie bohaterów romantycznych? Te łzy w trakcie pomeczowego wywiadu były dla was. „Dziękuję wszystkim, którzy mi kibicowali i wierzyli, że mi się uda. Dzięki ich wsparciu było łatwiej. Całe życie grałem dla kibiców, staram się dawać im radość przez strzelanie goli, wygrywanie” – mówił Lewandowski.

Te słowa brzmiały mocniej niż zwykle, bo ze względu na pandemię finał rozgrywano przy pustych trybunach i – autentyczne przecież – wsparcie fanów napastnik Bayernu również musiał sobie zwizualizować. Oddawał też sprawiedliwość drużynie – jej zbiorowemu wysiłkowi w trakcie całego sezonu. Mówił o spełnieniu marzenia, na które ciężko pracował przez tyle lat. O tym, co znaczy dla niego ten sukces jako dla Polaka.

Ale mówił coś jeszcze: „Ten puchar dedykuję mojej rodzinie – żonie, dzieciom i mojemu zmarłemu tacie, który na pewno cały czas gdzieś na mnie patrzył, wierzył we mnie...”.

To właśnie wtedy do oczu napłynęły mu łzy. Na chwilę przerwał. Z łamiącym się głosem, spocony i czerwony na twarzy, nie wyglądał już jak doskonale zarabiający model z reklamy albo jak bezwzględna maszyna do strzelania bramek. Był prawdziwy. ©℗

Tekst jest zmienioną i rozszerzoną wersją artykułu, który ukazał się na stronie internetowej „TP” wieczorem po finale Ligi Mistrzów >>>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 36/2020