Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ta historia mogła się potoczyć inaczej. Kiedy w Legii uznawali, że chłopak nie ma zdrowia do wielkiej piłki, mógł się załamać. Po wyjeździe za granicę mógł nie przełamać polskiego kompleksu: poczucia, że jako przybysz znad Wisły jest kimś gorszym od rywali do miejsca w składzie. Mógł mieć agenta nastawionego raczej na własny szybki zysk niż na dobro zawodnika. Mógł trafić na inną partnerkę, bo przecież wpływu Anny Lewandowskiej na karierę męża nie sposób sprowadzić do dbania o dietę. Mógł nie trafić na najlepszych trenerów świata, uczących go zarówno autoekspresji, jak poddania reżimowi wspólnej taktyki, zarówno sposobów na pozbywanie się nadmiaru presji, jak dyscypliny.
Chociaż tę ostatnią miał zawsze, bo jeśli już powyższą wyliczankę zbierze się w jedno, kiedy dołoży się fenomenalne zdrowie, kiedy spojrzy się na jego sylwetkę, wyrzeźbioną w sposób porównywalny bodaj jedynie z innym superbohaterem piłki XXI w. Cristiano Ronaldo, kiedy się wspomni o dbałości o regenerację albo o technikach koncentracji – widać, że tego wszystkiego jest za dużo, by mówić po prostu o szczęściu.
Robert Lewandowski został właśnie zwycięzcą Ligi Mistrzów w barwach Bayernu – więcej w klubowym futbolu osiągnąć nie można. I mimo że bramki w finale nie zdobył, w 47 meczach sezonu strzelił ich 55. W tym roku chyba nie było na świecie lepszego piłkarza, z pewnością nie było lepszego napastnika. Wśród romantycznych polskich wzorców drugiego takiego ze świecą szukać. Takiego, który do talentu dorzuca tytaniczną pracowitość. Świadomego siebie nie tylko na poziomie każdego mięśnia, ale też w kwestii najtrudniejszej – że na szczycie nie zostanie wiecznie. ©℗
Więcej: powszech.net/lewy