Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Siedzę właśnie przy kawiarnianym stoliku, upajam się zapachem świeżego espresso i spoglądam na owo koszmarne gmaszysko zbudowane na kościach przeklętego Rybaka. Jaka szkoda, że nie utopił się wtedy w Jeziorze Galilejskim, gdy głupiec usiłował chodzić po wodzie, a wystarczył powiew wiatru, żeby całą jego wiarę szlag trafił. Nadziwić się zresztą nie mogę, że trzy razy wyrzekł się Cieśli – ale potem nie zdobył się na odwagę, żeby odebrać sobie życie. Mizerna i podła istota, co woli się płaszczyć przed Nieprzyjacielem i żebrać o Jego łaskę, okruchy z Pańskiego stołu. Cóż, nie każdy ma klasę Judasza.
Ale – ad rem. Ekscytujesz się, drogi Piołunie, kryzysem toczącym Kościół. Masz rację – i nie masz racji. Nie uchylam się naturalnie od odpowiedzialności, a właściwie zasług. To prawda – raz po raz opuszczałem nadwiślańską krainę, żeby przez kilka dni pobuszować sobie nad Tybrem. Niektórzy piekielni pochlebcy zwą mnie nawet visiting professor. Pod papieskim bokiem działam w ostatnich latach z niemałym sukcesem, co akurat wie byle dureń oglądający telewizję. Tyle że z kryzysami w Kościele jest tak, że nigdy nie wiadomo, co, kiedy i komu wyjdzie na dobre.
Właśnie w Rzymie pojąłem, jak bezdennie głupi bywają ci katolicy. Patrzą, a nie widzą. Słuchają, a nie słyszą. Może chociaż Ty słyszałeś o 20 września 1870 roku – o dniu, w którym upadło Państwo Kościelne? Tak, tak... Na własne oczy widziałem, jak gen. Cadorna wkracza z tą patriotyczno-włoską hałastrą przez wyłom w murze przy Porta Pia, a papież ogłasza się więźniem Watykanu. Patrzyłem – i płakałem jak dziecko. Oczywiście płakali też katolicy, ba – nie znalazłbyś wtedy jednego sługi Nieprzyjaciela, który nie twierdziłby, że oto jest świadkiem bez mała apokalipsy. Hańba, katastrofa – już tylko krok od przepaści...
Durnie, przecież wygrali los na loterii! I to całkiem niezasłużenie! Przez wieki wciągaliśmy ich papieży w polityczne bagno. Zawracaliśmy głowę administrowaniem, skarbem i wojskiem, bitwami, dyplomacją i dworskimi intrygami, ucztami i kobietami. Bywało, że nie opuszczałem Rzymu przez dziesięciolecia! W piękniejszych czasach przekonywaliśmy nawet do częstszego korzystania z trutki i sztyletu. W nieco gorszych, gdy pechowo trafił się pacjent szczerze wierzący – i tak czasem udawało się na różne sposoby odciągać delikwenta od najważniejszego. Czyli od spraw miłych Nieprzyjacielowi. I nagle – koniec. Pstryk – i nie ma państwa. Trzeba się zająć innymi rzeczami. A my zostaliśmy na lodzie.
Efekty są niestety opłakane. Spójrzmy na wiek XX – podobno szczególnie szatański. I owszem. Wymordować np. kilkadziesiąt milionów ludzi w jedną dekadę, cóż – osiągnięcie nie do przecenienia. Ale skupmy się na Watykanie i tych, co z żałosną pokorą nazywają się sługami sług Bożych. Już mamy tu dwóch błogosławionych. No i jeszcze kilku potencjalnych kandydatów na ołtarze. To ma być postęp?
Ale niech żywi nie tracą nadziei, a już na pewno nie tacy jak my – nieśmiertelni. Gdzie Kościół, tam i musi być diabeł, drogi Piołunie. Krok w krok podążam za Duchem, niczym Jego nieodłączny cień. Zaraz, zaraz – jak mówił jeden z tych przeklętych, niejaki Montini? Że dym Szatana wdarł się do świątyni Pana? Bingo!
Teraz więc wybacz, bo przede mną naprawdę ważne zadanie do wykonania w warunkach krańcowo ekstremalnych. Dlatego przez kilka najbliższych dni nie będę pisać. Już za chwilę padną słowa: extra omnes. Wszyscy na zewnątrz – i zamkną się za mną drzwi Sykstyny. Ale nie martw się – wyjdę kominem.
TWÓJ KOCHAJĄCY STRYJ KRĘTACZ