Czym nas kuszą małe miasta

RAPORT MARKA SZYMANIAKA | Drożejące mieszkania w metropoliach i coraz powszechniejsza praca zdalna to szansa dla mniejszych miejscowości. Wygrają te z atrakcyjną ofertą i dla nowych, i dla starych mieszkańców.

20.06.2022

Czyta się kilka minut

 / KASIA KOZAKIEWICZ DLA „TP”
/ KASIA KOZAKIEWICZ DLA „TP”

Robert Maciaszek, burmistrz czterdziestotysięcznego Chrzanowa (woj. małopolskie) przeszedł typową dla rocznika ’82 ścieżkę: wyjazd na studia do dużego miasta, kariera w korporacji. Mieszkał w Krakowie i Warszawie. Ale postanowił wrócić.

– Nie mogłem się pogodzić z tym, że Chrzanów znalazł się na liście miast, którym grozi zapaść – mówi. Potencjał rodzinnej miejscowości zauważył w dogodnej lokalizacji między Krakowem a Katowicami, przy autostradzie A4. – Uznałem, że mamy szansę przyciągać inwestorów i mieszkańców, którzy mogliby u nas żyć, a pracować albo zdalnie, albo w Krakowie czy w Katowicach. Tyle tylko, że brakowało mieszkań – od lat nie budowało się nowych. Samorząd skupiał się na remontowaniu lokali socjalnych i komunalnych w kamienicach w centrum, a deweloperzy długo nas omijali. Powstawały tylko domy jednorodzinne.

Zielone osiedle

Tę słabość Maciaszek postanowił przekuć w atut. Na początek udało się znaleźć dewelopera, który wybudował 176 mieszkań. – Sprzedały się na pniu. Zobaczyliśmy, że potrzeby są ogromne. Dziś mamy ponad pół tysiąca mieszkań w budowie, niektóre zostały już oddane – podkreśla burmistrz. Kolejnych 500 jest projektowanych.

Jego zdaniem to zapotrzebowanie pokazało, że Chrzanów jest atrakcyjnym miejscem do życia. – Mamy rozbudowaną infrastrukturę społeczną: żłobki, przedszkola, szkoły, w tym muzyczną i sportowo-rekreacyjną. Mamy piękne tereny zielone, a wokół miasta lasy i jezioro Chechło. Nie będziemy mieli opery, ale taką potrzebę można zrealizować w dużych aglomeracjach, do których będzie się dało szybko dojechać – mówi.


PODKAST POWSZECHNY
Krzysztof Story rozmawia z autorem tekstu, Markiem Szymaniakiem. Posłuchaj teraz>>>


W ten schemat wpisuje się największa inwestycja, którą planuje. Chce stworzyć coś na kształt ekologicznego osiedla, które odmieni cały kwartał miasta w ścisłym centrum. Przebudowany zostanie rozległy teren między rynkiem a dworcem kolejowym. Ta lokalizacja jest kluczowa, bo umożliwia szybkie dojazdy do Krakowa i Katowic tym, którzy od czasu do czasu będą musieli pojawić się w biurze czy zaczerpnąć wielkomiejskiej kultury.

– Linia kolejowa jest właśnie modernizowana. Dojazd do centrum obu miast zajmie 35-40 minut – zapewnia burmistrz.

Dziś w miejscu planowanej inwestycji jest stare, składające się z blaszanych budek targowisko i parking. Po zmianach stanie tu dzielnica mieszkalna z funkcjami publicznymi. Powstanie miejska szklarnia, gdzie mieszkańcy będą uprawiać warzywa. Mówi się o biurze coworkingowym i klubie seniora. Zachowana zostanie też – choć mniejsza niż obecnie – przestrzeń dla kupców. – Będzie tu 200 mieszkań w energooszczędnych kamienicach z podziemnymi garażami, a między budynkami place zabaw i cztery niewielkie parki – opowiada Robert Maciaszek.

W opracowaniu koncepcji rewitalizacji tego obszaru samorządowcom pomagali eksperci z Europejskiego Banku Inwestycyjnego, który dodatkowo je sfinansował. Pierwsza łopata pod budowę osiedla może zostać wbita pod koniec 2023 r.

Wszędzie blisko

Rozwiązanie problemu mieszkaniowego stanowi też kluczową część mozaiki, którą burmistrz Arkadiusz Ptak układa w Pleszewie. To 17-tysięczne miasto w Wielkopolsce od czterech lat realizuje ideę „miasta piętnastominutowego”.

– U nas w kwadrans jazdy rowerem można załatwić wszystkie życiowe sprawy – przekonuje Ptak i pokazuje film na YouTubie, w którym dziewczyna na rowerze odwiedza w tym czasie urząd, park, zakład pracy, planty i dom kultury. – Wszystkie żłobki, przedszkola, szkoły, urzędy czy szpital są w zasięgu 15 minut przejazdu. Zachęcamy, aby po mieście jeździć rowerem i komunikacją publiczną. Tę drugą uruchomiliśmy półtora roku temu, a teraz jeszcze doszło mieszkalnictwo, bo tego chcą mieszkańcy – dodaje.

Władze miejskie zapytały pracowników firm, którzy codziennie dojeżdżają z innych miejscowości, czy brali pod uwagę przeprowadzkę do Pleszewa. Co piąty odpowiedział, że tak. Ale brakowało mieszkań.

– Opracowaliśmy więc projekty mieszkaniowe, aby z jednej strony pozyskać tych, którzy już tu są od godziny 7 do 15, ale po pracy wyjeżdżają i nie płacą u nas PIT-u, a z drugiej mieć ofertę dla tych, którzy są na miejscu – pracują, ale mimo to nie stać ich na mieszkanie, bo są w tzw. luce czynszowej. Za bogaci na mieszkanie socjalne czy komunalne i za biedni na kupno czy wynajem lokalu na wolnym rynku – mówi Ptak.

Władze Pleszewa stawiają na kilka „filarów”. Pierwszy to budowa 92 mieszkań na wynajem z opcją własności. Co ważne, 20 proc. tych lokali jest dla osób spoza Pleszewa. Drugi to mieszkania tylko na wynajem. Trzeci – komunalne. A czwarty to wsparcie inwestycji prywatnych, ale – jak podkreśla burmistrz – z guzikiem bezpieczeństwa.

– Sprzedaliśmy grunt inwestorowi, ale w przetargu zamieściliśmy zapis, że w ciągu trzech lat ma powstać tam blok. W przeciwnym wypadku miasto będzie mogło odzyskać własność. Chcieliśmy zabezpieczyć się przed tym, aby ktoś nie potraktował tego terenu jako lokaty kapitału – mówi Ptak i dodaje, że w oparciu o te „filary” powstaje w sumie 213 mieszkań. – Zastosowaliśmy dźwignię finansową. Angażując 7 mln z naszego budżetu, dzięki dotacjom, grantom i udziałowi mieszkańców mamy inwestycje na 57,5 mln zł.

Burmistrz mówi, że mieszkalnictwo to element większego planu. Kiedy bowiem zaspokoimy podstawowe potrzeby – pracy i dachu nad głową – chcemy mieć też dobrą przestrzeń do życia, a także coś, co wypełni nam czas po pracy.

– Zamierzamy nakłonić do powrotu tych, którzy wyjechali do dużych miast, a tutaj mają domy czy mieszkania po rodzicach i dziadkach. Ich można przekonać jakością życia, bliskością natury, brakiem korków, ale i dobrze wyposażonymi przedszkolami czy żłobkami – mówi Ptak.

W Pleszewie też słucha się mieszkańców. Kiedy uznali, że chcą przestrzeni do spędzania czasu, pokolejowe tereny z nową biblioteką i domem kultury zrewitalizowano tak, że Towarzystwo Urbanistów Polskich przyznało projektowi nagrodę główną w konkursie na najlepiej zagospodarowaną przestrzeń publiczną w Polsce. A kiedy mieszkańców zapytano o rozrywkę i kulturę, okazało się, że zamiast kosztownych „Dni Pleszewa” lepiej zorganizować setki mniejszych, czasem niszowych wydarzeń. – W 2021 r. w dwóch instytucjach odbyło się ponad 370 imprez, więcej niż jedna dziennie – chwali się burmistrz.

To pytanie mieszkańców o zdanie, choć w samorządzie wydaje się fundamentem, w praktyce często jest traktowane po macoszemu. Konsultacje społeczne przeprowadza się czasem tak, jakby odhaczano przykry obowiązek i zabezpieczano się na wypadek, gdyby inwestycja jednak się nie spodobała. Tak było choćby w Rypinie w Kujawsko-Pomorskiem, który opisywałem w książce „Zapaść. Reportaże z mniejszych miast”. Kilka lat temu przeprowadzono tu rewitalizację Nowego Rynku, ale projekt skonsultowano zaledwie z 88 osobami spośród blisko 17 tys. mieszkańców. A gdy efekt modernizacji rynku, czyli jego wybetonowanie, ich nie zachwycił, ówczesne władze tłumaczyły, że projekt... był konsultowany.

Inaczej wygląda to w Dąbrowie Górniczej. Tu zdanie mieszkańców jest kluczowe dla wciąż powstającej Fabryki Pełnej Życia, która stawiana jest za wzór udanych rewitalizacji. Jest bowiem tym, czym powinna być – przywróceniem życia martwej przestrzeni.

Chodzi o teren po upadłej w 2015 r. fabryce obrabiarek „Defum”. Licząca 40 tys. metrów kwadratowych parcela leży w sercu miasta. Przez lata była ogrodzona i niedostępna dla mieszkańców.

– Ten mur zburzono w 2016 r. – mówi Wojciech Czyżewski, szef Fabryki Pełnej Życia. Wtedy miasto przejęło działkę i zdecydowało o stworzeniu tu centrum z prawdziwego zdarzenia. Z badań wynikało, że tego właśnie brakowało mieszkańcom.

Czyżewski: – Wielu nie potrafiło wskazać, gdzie jest centrum Dąbrowy Górniczej. Nadarzyła się więc okazja, aby je stworzyć na nowo. Nie chcieliśmy kolejnej galerii handlowej, a taki los często spotykał tereny postindustrialne w latach 90. i dwutysięcznych, ale aby to miejsce pełniło wiele funkcji. By mieszkańcy mieli gdzie się spotkać, zrobić zakupy, coś zjeść, obejrzeć film, pójść na koncert czy poćwiczyć. Chcieliśmy stworzyć lokalny mikroklimat wielkiego miasta.

To, jak ma wyglądać Fabryka Pełna Życia, konsultowano z mieszkańcami. Urządzano spacery badawcze czy debaty podwórkowe. Zamówiono profesjonalne badania opinii, w których o zdanie zapytano tysiące ludzi.

– Wnioski były właściwie takie same: w mieście brakuje centrum – mówi Czyżewski. – Światowe trendy podpowiadały, że musi to być miejsce odporne na zmiany klimatu, z możliwością powtórnej retencji, przyjazne pieszym i rowerzystom, z wykorzystaniem fotowoltaiki. A oczekiwania mieszkańców okazały się z tym zbieżne. Wskazywali, że powinno to być miejsce pełne zieleni, takie, które nie wyklucza ani starszych, ani młodszych, ani niepełnosprawnych, i wolne od samochodów – bo inaczej nie będzie ciche i bezpieczne – dodaje.

Choć Fabryka Pełna Życia nie jest jeszcze skończona, przyciąga wielu mieszkańców. Odbywają się tu targi (np. dla zwierząt), zajęcia sportowe (joga), warsztaty dla dorosłych (pszczelarstwo, majsterkowanie, układanie bukietów) i dla dzieci (plastyczne), zjazdy food trucków, degustacje win czy piwne festiwale. Są spektakle teatralne, pokazy filmów i koncerty, których nie powstydziłyby się Warszawa czy Kraków.

– Grali u nas m.in.: Organek, O.S.T.R., Fisz Emade, Krzysztof Zalewski. To przekonuje młodych, że tu jest coś dla nich i nie muszą tego szukać w wielkim mieście – mówi Wojciech Czyżewski. Dodaje, że Fabryka Pełna Życia wciąż się rozwija. Ostatnio powstał punkt widokowy. – Nie taki zwykły, na który się wchodzi i ogląda to, co jest dookoła, lecz taki, z którego widać wnętrze jednej ze starych hal produkcyjnych. Uczymy historii, budujemy tożsamość i wzmacniamy więź z miejscem i miastem.

Kamień w bucie

„Tu nic się nie dzieje” – mówią często mieszkańcy mniejszych miejscowości. Niezależnie, czy to opinia prawdziwa, czy nie, pewne jest, że dostęp do kultury i rozrywki stanowi o jakości życia. Może być też jednym z powodów do wyjazdu. Jeśli nawet mamy cztery kąty, niezłą pracę, a nie mamy co robić po pracy – ten brak może uwierać jak kamień w bucie.

Według GUS ponad trzy czwarte mieszkańców mniejszych miast i wsi deklaruje, że kultura jest dla nich ważna lub bardzo ważna. Dlatego, aby mniejsze ośrodki zatrzymywały mieszkańców i przyciągały nowych, muszą oferować łatwy do niej dostęp. Najlepiej na poziomie nieodstającym od metropolii.

Niewykonalne? Nie dla żółtodziobów, którzy nie wiedzą, że może im się nie udać. Tak o sobie mówi Bartosz Świerkowski z Augustowa na Podlasiu. To położona wśród jezior miejscowość przyciągająca latem tysiące turystów, która po wyjeździe letników zastyga.

Świerkowski jeszcze dekadę temu pracował w branży AGD, ale od zawsze kochał kino. W młodości, kiedy mieszkał z rodzicami, zapraszał do domu znajomych. Oglądali, rozmawiali, sprzeczali się, a potem włączali kolejne filmy. Kiedy zaczęło się dorosłe życie, kino ­ciągle mu towarzyszyło. Brakowało mu jednak miejsca, gdzie miałby kontakt z ­innymi widzami. Zimą 2013 r. zaryzykował i skontaktował się z właścicielami lokalnego kina. Zaproponował stworzenie dyskusyjnego klubu filmowego.

– Nie sądziłem, że to dla mnie jakaś szansa na zmianę, ale wyszło fajnie, ludziom się podobało, więc to powtórzyliśmy. A potem znowu i znowu. Może to było szczęście nowicjusza, który nie wie, że czegoś nie da się zrobić albo nie wypada prosić o pieniądze? Nie byłem z tej branży, więc po prostu uznałem, że trzeba próbować i można prosić nawet o 200 zł albo nocleg dla naszego gościa, reżysera czy aktora. I tak tę imprezę od gabinetu do gabinetu wychodziłem. Nigdy mi nie odmówiono – opowiada Bartosz Świerkowski.

Dziś augustowski „Kinochłon”, bo tak się nazywa stworzony przez niego DKF, to ogólnopolska marka, którą dwukrotnie docenił Polski Instytut Sztuki Filmowej, przyznając nagrodę dla najlepszej takiej inicjatywy w kraju. A Świerkowski branżę AGD zamienił na kulturalną. Jest menedżerem kina, ale zajmuje się też organizacją koncertów, spotkań autorskich czy zajęć dla dzieci.

– Przeważa miejscowa publiczność, wśród której większość stanowią kobiety. Widzowie przyjeżdżają też z Ełku, Suwałk, Raczek, ale marzy mi się, aby docierali i z dużych miast, jak do Zwierzyńca, Szczebrzeszyna czy Kazimierza Dolnego – mówi Świerkowski i dodaje, że kluczowe jest dostosowywanie oferty do młodych osób. – Nie można oczekiwać, że będą podziwiać Janusza Gajosa, bo ty go podziwiasz. Trzeba wiedzieć, co ich interesuje. A skoro młodzież kręcą filmy anime, to trzeba im je dać – dodaje.

Czy da się wygrać z „nic się nie da”?

Człowiekiem z zewnątrz jest też w jakimś sensie Maciej Sienkiewicz, który z Warszawy przeniósł się do 10-tysięcznego Łobza w Zachodniopomorskiem. Po wojnie osiedlili się tu jego dziadkowie, urodził jego ojciec, ale on sam przyszedł na świat w stolicy. Pracował w branży muzycznej, pisywał do czasopism, był kuratorem w Centrum Sztuki Współczesnej. I choć życie w Warszawie było dobre, było też drogie. Stojąc z żoną na życiowym rozstaju, chcieli odpocząć od zgiełku. Na dwa wakacyjne miesiące przenieśli się do domu po dziadkach w Łobzie. I już zostali.

Nie porzucili jednak myśli o działalności kulturalnej. Początkowo chcieli założyć klubokawiarnię z artystycznym programem, ale wtedy – jak mówi Sienkiewicz – zderzyli się z lokalnym „nic się nie da”. Nie poddali się i zorganizowali pchli targ połączony z występami artystycznymi. To był zaczyn, z którego w 2020 r. wyrósł multidyscyplinarny festiwal „Karambol w Kosmosie”, w ramach którego odbywają się spotkania z pisarzami, koncerty, przedstawienia teatralne, wycieczki turystyczne, wieczory planszówek czy kiermasz płyt i książek.

Początek nie był łatwy, bo impreza odbywała się w szczycie pandemii, więc występy zorganizowano pod dachem hali sportowej, w ostrym reżimie sanitarnym. W plener można było wyjść dopierow drugiej edycji. Do małej miejscowości udało się ściągnąć m.in. O.S.T.R., Baascha, DJ Steeza czy nazwiska ze świata literatury: Olgę Drendę, Natalię Fiedorczuk, Jakuba Żulczyka.

– Czy czujemy wsparcie lokalnych włodarzy? – powtarza pytanie Sienkiewicz i na dłuższą chwilę się zamyśla. – Traktują nas trochę jak zło konieczne, trochę jak nieszkodliwych wariatów, ale wspierają. Rok temu miasto udostępniło nam dużą plenerową scenę na zrewitalizowanym boisku i mniejszą w domu kultury. Do tego zapłaciło za sprzątanie terenu, ochronę i profesjonalne nagłośnienie, więc tym samym stało się oficjalnym współorganizatorem imprezy. Jak będzie w tym roku? Zobaczymy.

Widać powroty?

Sienkiewicz nie ma jednak złudzeń, że jego wydarzenie zatrzyma młodych czy przyciągnie dawnych mieszkańców do Łobza. – Jeden festiwal w roku to za mało, aby ożywić życie kulturalne. Mieliśmy tu takiego świetnego chłopaka, pasjonata muzyki, kolekcjonera płyt winylowych. Wyjechał po maturze, jak wszyscy – mówi.

– Ludzie wyjeżdżają z rodzinnych miast, aby się kształcić i robić karierę, ale na kolejnym etapie życia, kiedy zakładają rodzinę, chcą mieć większe mieszkanie, a na to czasem ich nie stać. To jest ta szansa – dodaje Wojciech Czyżewski z Dąbrowy Górniczej. – Jeśli się nie zmodernizujemy, nie stworzymy nowoczesnej przestrzeni, która zatrzymywałaby i przyciągałaby ludzi, to ją stracimy.

– Znam co najmniej jedną osobę, która jeszcze przed pandemią pracowała w Warszawie. W czasie lockdownu wróciła do nas i już została. Jest miłośniczką filmu i stałą bywalczynią naszych imprez. Oferta kulturalna może być jak magnes, choć na pewno nie będzie decydującym czynnikiem. Ważniejsze są praca czy mieszkanie – podkreśla Bartosz Świerkowski z Augustowa.

– Wśród mieszkańców przełamano beznadzieję, poczucie, że to małe miasto, więc nic się nie da i nic się nie dzieje. Zostaliśmy dostrzeżeni na forum ogólnopolskim, międzynarodowym. Mieszkańcy czują, że mają coś wartościowego, czego nie ma nawet w dużych miastach – mówi Arkadiusz Ptak z Pleszewa. – Dla mnie już zatrzymanie odpływu mieszkańców będzie sukcesem. A to, przy inwestycjach i nowych zameldowaniach, jest już realne.

Powroty nie tylko z dużych miast, ale i zagranicy widzi Robert Maciaszek z Chrzanowa, choć przyznaje, że statystyki tego jeszcze nie pokazują. – Ale jestem spokojny. Mamy pół tysiąca mieszkań w budowie, w których zamieszka co najmniej tysiąc osób, a pewnie więcej. Część z nich to będą nowi mieszkańcy. Jak porozmawiamy za rok albo dwa, będzie widać różnicę – kończy. ©

MAREK SZYMANIAK jest reporterem, autorem książek „Urobieni. Reportaże o pracy” oraz „Zapaść. Reportaże z mniejszych miast” – ta druga otrzymała nominację do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego i do nagrody Grand Press za reporterską książkę roku.

BEZPIECZEŃSTWO I KONTROLA

Okienko pogodowe dla mniejszych miast otworzyła pandemia, kiedy normą dla setek tysięcy ludzi stała się praca zdalna. Badania portalu Pracuj.pl pokazują, że aż 86 proc. Polaków, którzy zaczęli pracować zdalnie lub hybrydowo, chciałoby pracę kontynuować w tej formie; dane GUS pokazują zaś, że zdalnie pracują głównie mieszkańcy największych miast. Wielu z nich to osoby, które do metropolii przyjechały z mniejszych ośrodków. W ciasnych mieszkaniach, często dzielonych z partnerami i dziećmi, niektórzy traktują myśl o powrocie w rodzinne strony jako rozsądną opcję, zwłaszcza że wysokie ceny mieszkań, rosnące stopy procentowe, inflacja i topniejąca zdolność kredytowa komplikują marzenia o poprawie sytuacji na miejscu.

Joanna Erbel, socjolożka, działaczka miejska i ekspertka ds. mieszkaniowych, a przy tym autorka książki „Wychylone w przyszłość. Jak zmienić świat na lepsze”, zauważa jednak, że nie wszystkie mniejsze miejscowości mają równe szanse.

– Wygrają te, które będą potrafiły zaspokoić potrzeby trudne do zrealizowania w dużych miastach, czyli po pierwsze: konserwatywnego odruchu potrzeby bycia blisko rodziny, co szczególnie istotne w niepewnych czasach, kiedy ważne jest bezpieczeństwo. A po drugie potrzebę poczucia własności, kontroli nad terytorium, własnym miejscem, mieszkaniem – mówi Erbel.

Chodzi też o pokazanie, że te pamiętane z dzieciństwa miejscowości zmieniają się na lepsze. Na to nie ma jednak jednej recepty.

– Każda musi odnaleźć swój potencjał i pomysł na siebie – zauważa socjolożka. Kiedy zaś zmiana zacznie się materializować, będą wracać jednostki aktywne, bardziej społeczne, odważne, z wiedzą i potencjałem intelektualnym, co korzystną transformację jeszcze wzmocni.

© MAREK SZYMANIAK

MIASTO W KWADRANS

„Będę żył 30 mil od mojego biura – pod sosną; moja sekretarka będzie żyła również 30 mil od biura, ale w innym kierunku – pod inną sosną. Oboje będziemy posiadać samochody. Będziemy zużywać opony, ścierać nawierzchnię dróg oraz skrzynie biegów, konsumować ropę i benzynę. Każda z tych rzeczy będzie wymagać wielu nakładów pracy... ale one wystarczą dla wszystkich” – pisał w 1935 r. Le Corbusier w książce „La ville radieuse” (fr. Promienne miasto). Cztery lata przed wybuchem II wojny światowej pomysł połączenia uroków wiejskiego życia z szybkim tętnem wielkomiejskiej codzienności wydawać się mógł nie tylko kuszący, ale także możliwy w realizacji.

Współczesne miasta muszą rozwijać się podług odmiennego paradygmatu, którego podstawą jest przekonanie, że zasoby planety mają charakter ograniczony. Przestrzeń, którą Le Corbusier chciał ujarzmiać kosztem czasu mieszkańców, coraz częściej staje się zaś pułapką. Firma doradcza Deloitte szacowała w 2016 r., że w siedmiu największych miastach Polski mieszkańcy tracą co miesiąc w korkach po osiem godzin i 52 minuty. W wielomilionowych aglomeracjach sytuacja jest jeszcze gorsza. Odpowiedzią na tego typu problemy ma być jednak koncepcja „piętnastominutowego miasta” autorstwa prof. Carlosa Moreno z paryskiej Sorbony, który w swoich pracach postuluje taką organizację miejskiej przestrzeni, by jej użytkownicy większość kluczowych funkcji społecznych (zamieszkiwanie, praca, zakupy, ochrona zdrowia, edukacja, rozrywka) mogli łatwo osiągnąć w nie dłużej niż kwadrans. Zdaniem Moreno jakość życia w mieście jest odwrotnie proporcjonalna do czasu potrzebnego na przemieszczanie się, zwłaszcza autem, dlatego stawia na komunikację zbiorową i rowery. Cechą charakterystyczną „piętnastominutowego miasta” ma być również inkluzywność, osiągnięta za sprawą łączenia różnych typów architektury, co pozwala zapobiec podziałowi na tzw. złe i dobre dzielnice.

©(P) MAREK RABIJ

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 26/2022