Gdyby mnie nie było

Wojciech Plewiński, fotograf: Dla mojego pokolenia wpieprzające są te pyskówki, wrzaski, awantury o patriotyzm. Myśmy mówili o konkretach: technice, broni, poruszaniu się w terenie.

07.08.2017

Czyta się kilka minut

 / GRAŻYNA MAKARA
/ GRAŻYNA MAKARA

WOJCIECH PLEWIŃSKI: To nie będzie duży poczet, jeśli chce mnie pani pytać o ludzi, którzy odegrali jakąś rolę w moim życiu. Nigdy nie wiązałem się w przyjaźnie obłędne, nie zaznałem wszczepienia się psychofizycznego w drugą osobę. Raczej byłem człowiekiem osobnym, robiłem swoje.

KATARZYNA KUBISIOWSKA: A jakby cofnąć się do początków, gdy Pan był chłopcem, małym Wojtkiem, to kto z ważnych ludzi przychodzi Panu pierwszy na myśl?

Antek Bohdanowicz, mieszkał w tym samym domu w Kielcach, chodziliśmy razem do jednej szkoły – zadziałały tu zbiegi okoliczności wynikające z układów prozaicznych. Trzymałem się z nim także ze względu na wspólne pasje. Rzeźbiliśmy modele okrętów wojennych, np. kontrtorpedowców, w skali niewielkiej, długości ołówka.

Ile miał Pan wtedy lat?

To była końcówka lat 30., czyli miałem jakieś dziesięć, jedenaście...

Co Pana jeszcze wtedy cieszyło?

Wciągały mnie rekonstrukcje bitew dawnych i współczesnych, które znaliśmy z map. To były plastyczne mapy na dużych stolnicach – miały grunt, miniaturowe drzewa, wąwozy, strumyki wykonane z plasteliny, ziemi, kamieni i patyków. Wszystko było poznaczone, uformowane, podmalowane. Wypełnialiśmy takie panoramy wojskiem żołnierzyków ołowianych, kilkucentymetrowych, z różnych okresów, m.in. z epoki Księstwa Warszawskiego.

Poza tym robiliśmy modele samolotów. To był już początek lat 40. Kopiowaliśmy je ze zdjęć, na wyczucie, nie mieliśmy rysunków i planów. Najbardziej fascynowały mnie zdjęcia samolotów wrogich dla Niemców. Ale kleiliśmy też sztukasy – latały przecież nad naszymi głowami, widzieliśmy je w akcji. Efektownie paliły się fragmenty taśmy celuloidowej, które podpinaliśmy pod maleńkie samoloty – jako płonąca „bomba” spadały na te nasze panoramy.

Ktoś jeszcze był ważny w Pana chłopięcych czasach?

Jurek Plesner, z którym utrzymuję kontakt. Jest architektem, teraz mieszka na Dolnym Śląsku, wcześniej w Krakowie. Pracował jako urbanista w Miastoprojekcie. Poznaliśmy się przed okupacją, w Kielcach. Miał bardzo dużo zabawek nakręcanych, np. sportowe auta szybko mknące. Lub czołgi na gumowych gąsieniczkach, które potrafiły wspinać się po wszystkim, a ich armatki strzelały iskrami. Pod lufą znajdował się kamień od zapalniczek, kręciło się kółeczko i lufa „rzygała” ogniem.

Taki czołg dostałem od dziadzia od strony mamy – Jana Malkiewicza, który mieszkał w Baranowiczach, niedużym miasteczku. 90 proc. jego mieszkańców to byli Żydzi. I z dziadkiem poszliśmy do sklepu, gdzie starszy w wierze kupiec nakręcał czołg, stawiał stos książek i go puszczał. „Pan doktor popatrzy, jaką on ma moc, jak on pcha te książki” – mówił. We trójkę obserwowaliśmy, jak wspaniale iskry szły. Zakup się oczywiście dokonał, a ja byłem szczęśliwy. To był rok 1935. Wtedy odbywał się rejs Daru Pomorza dookoła świata – w radiu u dziadków słuchałem relacji z powitania, stąd tak dokładnie pamiętam. A za prawie 40 lat, w 1974 r., na tym samym Darze pływałem jako pasażer i fotograf z ramienia „Przekroju”. Zachował się cykl zdjęć z tego rejsu.

W Baranowiczach miał Pan kolegów?

Dyrektorem banku był pan Stafiej, który miał syna Adama, mojego rówieśnika. To była elita: mieli ogromny dom, a w nim pokoje idealne nadające się do nieustających zabaw. To był też czas, kiedy miałem bzika na punkcie łowienia motyli do siatki. Z dziadziem usypialiśmy je chloroformem i nakłuwaliśmy na korki. Nic z tej kolekcji nie zostało, ale pasja była.

Spotkaliśmy się po wojnie w Krakowie. Obaj studiowaliśmy architekturę, tylko każdy na innym roku. W końcu on zamieszkał w Rzeszowie, był żeglarzem, miał mundur i ­czapkę bardzo ważną, komandorską! I znowu przerwa. Po latach spotkaliśmy się w Rożnowie, jego dom stał nad naszym, wspólnie zażywaliśmy tam wód.

A jak ich zażywaliście?

Marcel Bochenek, medyk, który też do Rożnowa przyjeżdżał, zostawił na kamieniach aparat, a sam wypłynął kanadyjką na wodę. Wziąłem ten aparat, dziewczyny rozebrały się do topless, faceci pokazali gołe tyłki, ustawiając się w szpalerze pod skałą, i powstał cykl zdjęć. Dość rozrywkowych jak na tamte czasy. Marcel oczywiście nie miał o niczym pojęcia, dowiedział się dopiero po powrocie do Krakowie, kiedy oddał film do wywołania.

Natomiast Adaś Stafiej przyjechał pewnego razu do Rożnowa w tej ważnej czapce. Sfotografowałem go w niej i z fajką w zębach, w pierwszym planie, nieostro, a obok, w ostrości, stała piękna dziewczyna w bikini, zresztą Kasia miała na imię, i to zdjęcie później trafiło na okładkę „Przekroju”.

A dziadek?

Dziadek był wzorcem niedościgłym, człowiekiem w rodzinie uważanym za starca świątobliwego. Siwy, stopy lekko na zewnątrz stawiał, był jeszcze młody stosunkowo, mógł mieć koło siedemdziesiątki, ale bardzo godnie się poruszał. Lekarz, bardzo szanowany, co chwilę brał udział w konsyliach. Znał francuski, niemiecki, polski, rosyjski oczywiście i w jidysz też się porozumiewał, bo głównie w tym języku mówili jego pacjenci.

Ojciec też miał na mnie duży wpływ. Chodziło o polską bohaterszczyznę... Za I wojny jako poddany rosyjski został zmobilizowany. Jak inni Polacy starał się wykręcić od pójścia na front. Zdawał sobie sprawę, że stanie naprzeciw rodaków, którzy we wszystkich zaborach stanowili część armii. I wtedy udało mu się objąć stanowisko kierownika pociągu sanitarnego.

Potem był ułanem 3. Pułku i 1. Szwadronu w czasie zaczątków wojska polskiego. Służył w II korpusie Dowbora-Muśnickiego. W 1920 r. brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. W 1939 r. w kampanii wrześniowej. W piątek wybuchła wojna, w sobotę się szykował – mundur trochę się nie dopinał, szabla u boku, bo przecież ułan, w randze podporucznika. W niedzielę wyruszył na wojnę. 17 września oddział, którym dowodził – zbieranina z rozbitych jednostek – zgarnęli Ruscy. Trzy razy udało się ojcu uciec z niewoli. Wojnę przetrwał w Kielcach.

Dlaczego ta bohaterszczyzna jest tak istotna?

Dla mnie to było naturalne – otaczali mnie ludzie, którzy walczyli za Polskę. Albo słuchałem historii o nich. Mama ojca pamiętała jeszcze powstanie styczniowe i opowiadała o rewizjach carskiej ochrany. Urodziła się w 1854 r. w Omsku. Jej ojciec Cyprian Dunin-Wąsowicz został tam zesłany za działalność konspiracyjną. Najpierw jednak siedział w Cytadeli Warszawskiej, a ponieważ potrafił rysować, portretował współwięźniów. To samo robił na zesłaniu. Zachował się jego szkicownik, jest tam około 40 portretów kobiet i mężczyzn, m.in. Piotra Wysockiego, inicjatora powstania listopadowego.

 

A moja chrzestna matka, młodsza siostra ojca, Zofia Smidowicz, malarka, jako chłopak, pod przybranym imieniem, zaciągnęła się w roku 1915 do Legionów i brała udział w walkach nad Nidą. Była kurierem, woziła konno na dość szpetnej szkapie do sztabu meldunki na front i z frontu – mam to na zdjęciach.

Ciocia Zosia to był ktoś, idol, jak to się teraz mówi, kochałem ją bardzo. W czasie II wojny działała w konspiracji. Obie siostry ojca zginęły w powstaniu warszawskim, nie znam ich miejsca pochówku. A ciocię Zosię widziałem jeszcze w lipcu, i za nic w świecie nie chciała zostać. Wracała do Warszawy, bo zbliżało się powstanie. Wiem, że głodowała, mełła w młynku do farb zboże i gotowała z niego zupę – to było jej główne danie w czasie wojny. Wspominała, że w torbach lub w koszyku przenosi rzeczy w obrębie miasta, czasem bardzo ciężkie, a musi udawać, że to lekkie i wdzięcznie się poruszać. Przypuszczam, że dźwigała amunicję – wtedy już była starszą panią, istniało mniejsze ryzyko, że zrobią jej rewizję.

Pan też pewnie wtedy rwał się do walki.

Ale byłem za młody. Jestem z tego pokolenia, które do walki okupacyjnej nie dorosło. Gdybym jednak mieszkał w Warszawie, to prawdopodobnie w czasie powstania bym walczył – młodsi ode mnie to robili.

I mógłby Pan podzielić los Zofii Smidowicz, Pana życie urwałoby się w wieku 16 lat. Świat nie zobaczyłby żadnego Pana zdjęcia.

Ale kto by to zauważył, że zginąłem? Myślę o tym czasami... Przecież Holokaust to wycięcie w pień narodu, który wnosił w każdej dziedzinie ferment umysłowy. Co by się działo z naszą cywilizacją, gdyby ci ludzie żyli? Ile rzeczy i spraw mogłoby być wykonanych i rozwiązanych inaczej – lepiej lub gorzej.

Już po wojnie, kiedy w 1948 r. przyjechał Pan do Krakowa na studia architektonicznie, spotkał Pan kogoś ważnego?

Na studiach spotkałem ludzi, z którymi dobrze się wygłupiało... Ale same studia nieszczególnie mnie pasjonowały. Choć na pewno architektura, jako połączenie techniki z artyzmem, precyzji z wizjonerstwem, uczy człowieka dyscypliny, szybkiej decyzji i konstruktywistycznego myślenia o wykonywanej robocie. To wszystko przydało mi się potem w fotografii.

Samo to, żeśmy mieli sporo rysunku, w tym akt. Bo chodzi o myślenie formą. Nigdy mi do głowy nie przyszło, by proponować dziewczynie akt dla samego aktu: ona się rozbiera, a ja ją fotografuję. Przed sesją robiłem szkice, które były punktem wyjścia. A jeśli trafiłem na modelkę rozumiejącą pomysł, to zaczynała się dobra współpraca.

No dobrze, ale pomówmy jeszcze o tych ważnych osobach.

Wacek Nowak, fotograf. On był dla mnie ważniejszy niż ja dla niego, tego jestem pewien. Wacek był rocznik ’24, więc fotografować zaczął wcześniej, miał większą świadomość i był bardziej zaawansowany w technice. Niczego nie gromadził – gdy miał robotę, kupował dwa filmy i je zużywał. Wyluzowany i bezinteresowny. Jednocześnie o konstrukcji mentalnej nieprzydatnej do życia, choć inspirującej. Bywało, że umawiał się i nie przychodził. Albo przychodził w zupełnie innych godzinach – bo spotkał kogoś idąc do mnie i zaczęli gadać, odprowadzać się, potem poszli na kawę i koniec. Ale Wacek miał urok niezwykły. Człowiek z ogromną wiedzą, sam nauczył się angielskiego i francuskiego. Utalentowany, o finezyjnej i delikatnej kresce rysunku. Jego fotografia była wyczajona, wyciszona, pełna znaczeń. Wspomagał mnie w okresie, kiedy nie miałem jeszcze swojej pracowni. Mnóstwo czasu, to był początek lat 60., spędzałem w jego ciemni – już wtedy byłem zaangażowany w teatr, miałem masę pracy. Wacek mi chętnie w ciemni towarzyszył – kiedyś czytał angielską książkę wydaną w międzywojniu, autorstwa emerytowanego pułkownika, który barwnie opisywał, jak w Indiach polował na tygrysy. Siedział przy czerwonej żarówce i tłumaczył a vista, gdy ja w tym czasie moczyłem i przerzucałem odbitki. Wacek był do tego stopnia przejęty tygrysami, że musiał się książką podzielić.

I jeszcze to: Wacek absolutnie nic z tzw. fizkultury nie łapał, szydził z niej zawsze, odwrotnie do mnie. Bo ja wiosłowałem. Jego rodzice, których mieszkanie znajdowało się piętro niżej pod jego pracownią, błagali mnie: „Panie Wojtku, niech go pan weźmie na świeże powietrze, bo on siedzi tylko w tej ciemni, albo czyta książki, albo przyjmuje ludzi”.

Wacek, kawaler, mężczyzna niezależny, choć zawsze w jakiś związek zaangażowany, w tej swojej pracowni na poddaszu miał pokój, gdzie wszyscy przychodzili... Ktokolwiek miał jakąś nową flamę, to się z nią pojawiał. Była oglądana, szacowana i ewentualnie fotografowana.

To znaczący element męskiej przyjaźni?

Ciągle się powstrzymuję przed powiedzeniem, że to była przyjaźń. Ta relacja była oparta na zainteresowaniach, technice, współzawodnictwie niejednokrotnie. Na coroczne wystawy trzeba było z czymś nowym wyskoczyć... Każdy się po cichu szykował i bywało, że kolegów zaskakiwał. Była ostroga do działania. Związani nawet kiedy się żrą, muszą się znosić, bo są sobie potrzebni.

A Jerzy Turowicz? Mieszkał Pan z nim pod jednym dachem od roku 1953 przez dziesięć kolejnych lat. Pana pierwsza żona, Joanna Wolska, była spokrewniona z Anną Turowicz.

Turowicz to już była zupełnie inna półka intelektualna i wiekowa. Bardzo dla mnie ważny człowiek. Tak samo jak Jacek Woźniakowski i Jaś Szczepański. Podziwiałem ich, liczyłem się ze zdaniem. Jeśli mogłem się poradzić, to właśnie zwracałem się do któregoś z nich, czasem nawet szedłem wyłącznie po to, by móc się wygadać. Oni sami nie byli chętni do wynurzeń i ukierunkowywania mnie.

A przy ul. Lenartowicza, u Turowiczów, zajmowaliśmy z Joanną jeden pokój. Łóżko odgrodzone było od reszty pomieszczenia półką z książkami. Dziś nie umiem sobie wyobrazić, jak myśmy się na takim metrażu mieścili. Anna i Jerzy, ich córki: Elżbieta, później z mężem i synkiem Łukaszem, Joanna, Magdalena; ja z żoną i Maćkiem; i jeszcze młodziutka Dunka Micińska. W dodatku do każdego z nas wciąż przychodzili goście. No i dym z papierosów; Anna i Jerzy strasznie dużo palili. Jerzy miał taki zwyczaj, że z pudełek po papierosach wycinał kartoniki, na których zapisywał plan dnia – od niego się tego nauczyłem, do dziś tak robię, tyle że nie z papierosów, tylko z pudełek od lekarstw.

Jerzy był człowiekiem wielkiego skupienia, źródłem wszelakiej wiedzy. Kompletnie pozbawiony zaciekłości, zawsze się uśmiechał. Onieśmielał mnie i kształtował samą swoją obecnością.

A Szczepański?

Jaś był partyzantem i prawie nigdy o tym nie mówił, jakby ten fragment pamięci był w nim wyłączony. Ale pisał... Gdy przeczytałem ,,Buty”, to natychmiast stałem się jego fanem. Połączyło nas pojęcie właściwego patriotyzmu.

Co to znaczy?

Nierobienie z okupacji narodowego zwycięstwa. Kto był świadkiem łapanek, rozstrzeliwań i innych straszliwych scen, w których upadlało się człowieka, ten będzie na ten temat milczał. Dla mojego pokolenia wpieprzające są te pyskówki, wrzaski, awantury, licytacje – one podważają powagę sytuacji. Myśmy nigdy nie mówili o ideach, lecz o konkretach: technice, broni, systemie poruszania się w terenie. Dziś ogromnie żałuję, że nie namówiłem Jasia do rozmowy o czasach partyzanckich.

Człowiek myśli, że ma czas i zdąży...

Prawda jest taka, że nie zdarzyła się okoliczność, zawsze był jakiś układ towarzyski, z rodziną czy znajomymi siedzieliśmy przy stole. I co, wezmę Jasia na stronę i będę go nagle pytał o wojnę?

Chociaż raz wybraliśmy się razem na spływ kajakowy, to była końcówka lat 50. Jaś czytał nam na głos ,,Ferdydurke”. I tak się strasznie chichrał, a my razem z nim, że musieliśmy robić długie przerwy, bo nie dało się płynąć.

 

Jaś potrafił być jednocześnie i zaangażowany, i zdystansowany. Ta postawa bardzo wyraźnie ujawniała się, kiedy pełnił funkcję prezesa Związku Literatów Polskich w czasach Solidarności i w stanie wojennym. Można to prześledzić w jego „Dzienniku” czy „Kadencji”, gdzie notuje, że musi iść do generała Kiszczaka i z nim gadać. A po jakimś czasie Kiszczak pisze do niego list i Jaś zastawia się, czy ma odpowiadać. Ileś tam razy tę kwestię wałkuje w ciągu zaledwie kilku dni i naradza się sam ze sobą, co jest lepiej i co można z tego wyciągnąć, jeśli Kiszczak się do niego odezwie. Patrzy na tę sprawę jeszcze z innej perspektywy: jak można w ogóle z taką szują gadać? Cały czas tarły się w nim rozmaite myśli.

A Jacek Woźniakowski?

Jacek po podchorążówce w Grudziądzu odbył kampanię wrześniową w 8. Pułku Ułanów. Został wówczas ciężko ranny, potem był żołnierzem Armii Krajowej. I identycznie jak Jaś nigdy do tego nie wracał.

Uroczy facet, towarzysko spotykaliśmy się niejednokrotnie. Kiedyś na zawodach konnych stanęliśmy przy drągu na padoku i Jacek mówi: „Jednym z ćwiczeń w kawalerii w Grudziądzu było ścinanie witek, co trzeba było zrobić w pędzie za jednym zamachem. Pozornie niby nic, a jednak istotne jest cięcie szablą i poprowadzenie głowni płynnie w ten sposób, by witka gładko spadła”.

Potem, w latach 90., na Ukrainie widziałem faceta w zakolu rzeki. Stał w wodzie trochę poniżej kolan, szablą ciał ją w prawo i lewo bez żadnego rozprysku. Jak tylko odrobinkę źle szablę ułożył, to występował pióropusz wody. A potem na Mazurach z moim siostrzeńcem, który jeździ konno, też staliśmy w wodzie i cięliśmy wodę z dobrym skutkiem.

Tylko o jednej ważnej kobiecie Pan powiedział: Zofii Smidowicz.

Bo bywa, że relacje z kobietami mają zabarwienia emocjonalno-erotyczne, a to jest osobny rozdział.

Czyli te pokoleniowe więzi są dla Pana kluczowe.

Tak, wspólnota doświadczenia. Intensywnie chłonąłem i zapamiętałem okropności wojny.

A później byłem świadkiem terroru, jaki nastał zaraz po wojnie. Patrzyłem na niszczenie i więzienie wspaniałych ludzi, nieraz zaprzyjaźnionych z moją rodziną, którzy ginęli w sfingowanych procesach. Człowiek był bezsilny. A za plecami było to, co ledwo minęło, powstanie warszawskie i w ogóle cała okupacyjna walka, partyzanci, podziemie, Niemcy... To wszystko tworzyło warstwy jak ułożenie gleby – piach, ił, kamienie, szuter, znowu piach, woda. Tragiczny tort na ludzkich kościach.©

WOJCIECH PLEWIŃSKI (ur. 1928 r.) jest fotografem. Przez 45 lat związany z tygodnikiem „Przekrój”. Portrecista i reportażysta. W 2011 r. ukazał się jego album „Szkice z kultury” z portretami ludzi sztuki i kultury oraz wyborem zdjęć teatralnych. Autor wspomnień „Migawki” (Znak 2016). W internecie pod adresem: www.wojciechplewinski.com można oglądać wirtualną wystawę prezentującą jego najciekawsze dokonania. Składa się na nią 13 cykli (od 1957 do 2003 r.) wybranych spośród jego gigantycznego dorobku. Mieszka w Krakowie.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działów Kultura i Reportaż. Biografka Jerzego Pilcha, Danuty Szaflarskiej, Jerzego Vetulaniego. Autorka m.in. rozmowy rzeki z Wojciechem Mannem „Głos” i wyboru rozmów z ludźmi kultury „Blisko, bliżej”. W maju 2023 r. ukazała się jej książka „Kora… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2017