Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Wtedy nie od początku było to oczywiste: po przyjęciu RFN do NATO w 1955 r., Niemcy długo zabiegali, by w strategii Sojuszu główna linia obrony przebiegała nie na Renie (jak najpierw planowano), ale wzdłuż granicy RFN–NRD. Dzięki zabiegom niemieckiej dyplomacji – która prowadziła tu prawdziwą ofensywę polityczną – Niemcy wygrali: NATO przyjęło strategię „forward defense”, „wysuniętej obrony” (niem. Vorneverteidigung). Obowiązujący do 1990 r. Główny Plan Obrony (General Defense Plan) zakładał, że pierwszą linią jest granica RFN–NRD, choć dla wojskowych było to ogromne wyzwanie, a jednym z jego przejawów był „korytarz fuldański”: sowiecki atak w „korytarzu” mógł szybko rozciąć siły NATO na dwie połowy...
W latach 80. w RFN stały więc nie tylko duże siły USA (300 tys. ludzi), ale od Bałtyku aż po granicę z Czechosłowacją ciągnął się także „łańcuszek” dywizji brytyjskich, holenderskich, belgijskich... – gotowych do solidarnej obrony Niemiec. Politykom z Bonn chodziło też o to, by żołnierze z maksymalnie wielu krajów byli od początku zaangażowani w walki: zwiększało to szansę, że ich rządy uznają szybko, iż obowiązuje artykuł V traktatu o NATO. Dla RFN strategia „forward defense” była więc wielkim sukcesem. Także politycznym: ugruntowała pozycję RFN jako głównego partnera USA w Europie.
Dziś trudno marzyć, by w Polsce i krajach bałtyckich stanęło kilkaset tysięcy żołnierzy NATO. Ale kilkadziesiąt, a choćby kilkanaście tysięcy – to już byłoby coś... ©℗