Sojusznicy (nie)malowani

Zapewnienia zachodnich polityków nie powinny mylić: obecność oddziałów NATO w Polsce będzie symboliczna. Powinny więc być tak rozlokowane, aby w razie wojny z Rosją wśród pierwszych poległych znaleźli się żołnierze z tych formacji.

20.06.2016

Czyta się kilka minut

Most zbudowany przez niemieckich saperów podczas ćwiczeń „Anakonda”, czerwiec 2016 r. / Fot. Łukasz Piecyk / REPORTER
Most zbudowany przez niemieckich saperów podczas ćwiczeń „Anakonda”, czerwiec 2016 r. / Fot. Łukasz Piecyk / REPORTER

Ktoś powie, że to cynizm. Albo że to zbyt niedyplomatyczne – tak otwarte formułowanie interesu Polski i krajów bałtyckich. Interesu polegającego na tym, że skoro sojuszniczych żołnierzy – amerykańskich, niemieckich, brytyjskich i kanadyjskich, bo zapewne to oni będą stanowić trzon owych skromnych czterech batalionów, których wysłanie do Polski i krajów bałtyckich zaakceptuje lipcowy szczyt NATO w Warszawie (wstępna decyzja zapadła w minionym tygodniu) – będzie tak niewielu, to przynajmniej powinno się rozlokować ich na pozycjach tak wysuniętych, aby w razie konfliktu z Rosją, hybrydowego czy klasycznego, znaleźli się pośród pierwszych jego ofiar.

Gdzie? Na przykład w słynnym „korytarzu suwalskim”: wąskim przesmyku na linii Suwałki–Kowno, wciśniętym między Kaliningrad i Białoruś (militarnie już zintegrowaną z Rosją). „Korytarz” to jedyne i przez to newralgiczne połączenie lądowe między krajami bałtyckimi a resztą obszaru NATO, w razie wojny jego „przecięcie” byłoby pewnie jednym z pierwszych celów Rosjan. Albo – w estońskiej Narwie, nad granicą z Rosją: to najbardziej wysunięte na wschód miasto w krajach bałtyckich i najbardziej zagrożone. Żyje tu spora mniejszość rosyjska, a niedaleko, za granicą, ulokowane są bazy rosyjskiej armii.

Tysiąc Amerykanów w Suwałkach albo sześciuset Niemców broniących granicy litewskiej nie zatrzymałoby oczywiście rosyjskiej ofensywy. Ale byliby jak „żywe tarcze”. Ich ofiara zmusiłaby – trzeba w to wierzyć – rządy w Waszyngtonie, a zwłaszcza w Berlinie do podjęcia decyzji politycznych – uznania casus belli: że w myśl słynnego artykułu piątego traktatu waszyngtońskiego NATO faktycznie zostało zaatakowane (jak wiadomo, nie ma tu automatyzmu i każdy kraj z osobna musi podjąć taką decyzję). I że sojusznicy muszą wziąć odpowiedzialność za obronę Bałtów i Polaków, ze wszystkimi tego skutkami. Także w postaci kontrofensywy, gdyby kraje bałtyckie trzeba było odbijać z rąk Rosjan (wtedy właśnie przez „korytarz suwalski”).

Ktoś mógłby się oburzyć, że to cyniczne – wystawiać sojuszników na pewną śmierć (lub niewolę). Jednak dokładnie takie rozwiązanie podpowiada dziś historia – niedawna, bo sprzed kilku dekad, z czasów zimnej wojny. Rządy w Warszawie, Wilnie, Rydze i Tallinie nie byłyby bowiem pierwsze, które sięgnęłyby – zmuszone sytuacją – po takie narzędzie polityczno-militarne, jak posłużenie się sojusznikami w roli „żywej gwarancji”. Pierwszy był rząd Niemiec Zachodnich.

Wysunięta obrona

Przed przełomem 1989-91 (upadek komunizmu, rozpad Związku Sowieckiego, rozwiązanie Układu Warszawskiego) NATO było w pierwszym rzędzie narzędziem dla obrony Niemiec Zachodnich przed komunistyczną agresją. Oczywiście solidarna obrona obejmowała cały obszar demokratycznej Europy (w tym nawet kraje neutralne) oraz Amerykę i Kanadę. Ale jasne było, że w razie wojny jej główną areną na lądzie będzie Nizina Niemiecka.

Jednak nie od razu zapadła decyzja, gdzie ma przebiegać główna linia obrony sił NATO: czy już na granicy między Niemcami Zachodnimi a komunistyczną NRD i Czechosłowacją, czy może głębiej, np. dopiero na linii Renu. Z wojskowego punktu widzenia druga opcja (obrony „cofniętej”) była bardziej zasadna, gdyż granica Wschodu z Zachodem biegła niekorzystnie z punktu widzenia obrońców: była „wybrzuszona” w kierunku zachodnim. Obszar NRD (obecnej Turyngii) wchodził klinem w Republikę Federalną, stwarzając pozycję wyjściową dla ofensywy. Mogła ona rozciąć front sił NATO na dwie części. Dlatego to tutaj Sowieci skoncentrowali większość swych sił stacjonujących w NRD: kilka frontowych armii, pancernych lub zmechanizowanych.

A mimo to przeważyła nie militarna kalkulacja – sugerująca, aby oddać Sowietom trudne do obrony przedpole (tj. część Niemiec Zachodnich) – lecz polityka. Rząd w Bonn konsekwentnie zabiegał, by w planach NATO główna linia obrony zaczynała się już wzdłuż granicy RFN-NRD. Koniec końców z sukcesem: Sojusz przyjął strategię po niemiecku nazwaną Vorneverteidigung, a po angielsku forward defense, co można przełożyć jako „wysunięta obrona”. W skrócie znaczyło to tyle, że NATO nie odda bez walki ani piędzi (zachodnio)niemieckiej ziemi.

A jak to wygląda dziś? W dyskusji poprzedzającej warszawski szczyt NATO, gdy okazało się, że nie ma szans na stałe bazy Sojuszu w Polsce i krajach bałtyckich (głównym oponentem był Berlin), i gdy – także po niełatwych negocjacjach – ostała się koncepcja wysłania na wschód czterech batalionów, nazwano to forward presence, „wysuniętą obecnością”.

„Obecność” to nie to samo co „obrona” – i język tutaj nie kłamie: z wojskowego punktu widzenia cztery bataliony to tyle co nic. To zatem głównie sygnał polityczny. A gdyby szukać jakichś analogii historycznych, to najprędzej chyba można to porównać do niegdysiejszej obecności garstki aliantów w Berlinie Zachodnim. I można się też odwołać do pewnej koncepcji o egzotycznej nazwie, którą kilkadziesiąt lat temu również przeforsowały Niemcy Zachodnie.

Tort przekładaniec

Bo wtedy, pół wieku temu, bońska dyplomacja zabiegała nie tylko o „wysuniętą obronę” obszaru Republiki Federalnej, lecz także o coś jeszcze: o to, aby komponując skład jednostek, które w razie wojny miały brać udział w walce już od pierwszego dnia, Sojusz rozlokował na pierwszej linii możliwie jak najwięcej sił wielonarodowych.

Tak powstała koncepcja, która do historii przeszła pod oryginalną (i wtedy popularną, a dziś zapomnianą – poza weteranami i historykami) nazwą „Schichttorte”. Dosłownie: „tort przekładaniec”. Określenie adekwatne: jak w takim torcie nakłada się na siebie kolejne warstwy masy i ciasta o różnych kolorach i smakach, tak w sojuszniczym „torcie” sąsiadowały ze sobą naprzemiennie jednostki z różnych krajów, mające od początku walczyć ramię w ramię.

Gdyby spojrzeć więc na mapę sztabową z lat 80. XX w., kiedy w RFN stacjonowało kilkaset tysięcy sojuszniczych żołnierzy (głównie, ale nie tylko amerykańskich), ujrzelibyśmy taki oto obraz: wzdłuż granicy z komunistycznym Wschodem ciągnął się łańcuch różnokolorowych flag, symbolizujących kolejne jednostki, stacjonujące tam na stałe.

I to nie skromne bataliony, lecz korpusy (wyjaśnijmy: korpus to minimum dwie dywizje, a każda dywizja to co najmniej dziewięć batalionów). Stały tam zatem kolejno, idąc od północy na południe, następujące korpusy: niemiecki (z siłami duńskimi), holenderski, znów niemiecki, brytyjski, belgijski, znów niemiecki, dwa amerykańskie, dywizja kanadyjska i jeszcze jeden korpus niemiecki. A w rezerwie siły niemieckie, amerykańskie i francuskie.

Cel polityczny owego „przekładańca” był klarowny i nikt nie bawił się w udawanie: rządowi w Bonn (ale też Amerykanom, zainteresowanym spójnością Sojuszu w razie wojny) chodziło o to, aby żołnierze z maksymalnie wielu krajów byli od początku zaangażowani w walki – czyli, w konsekwencji, od początku w nich ginęli. Zwiększało to szansę, że ich rządy uznają szybko, iż artykuł piąty obowiązuje.

Narwa jak Berlin (Zachodni)

Dla Niemiec Zachodnich ów wielonarodowy „tort” był wielkim sukcesem. A w połączeniu z „wysuniętą obroną” ugruntował też polityczną pozycję RFN jako głównego partnera USA w Europie.

No i pozostawał jeszcze Berlin: w latach 80. ubiegłego wieku zachodniej części miasta, otoczonej „morzem czerwonym”, bronić miało 6 tys. Amerykanów oraz po 3 tys. Brytyjczyków i Francuzów. W razie wojny byliby jak załoga Westerplatte – zdani na siebie (w Berlinie Zachodnim nie mogła stacjonować Bundeswehra). Dla każdego było jasne, że ich opór nie potrwa długo.

Ale równie jasny był przekaz dla Kremla: że ich obecność tam ma w pierwszym rzędzie znaczenia nie militarne, lecz polityczne – właśnie jako „żywe tarcze”, gwarancja istnienia tej osobliwej enklawy. Podobną gwarancją mają być wkrótce Brytyjczycy w Narwie, Niemcy na Litwie czy Amerykanie w Suwałkach (to dyslokacja hipotetyczna): aby nikomu na Kremlu nie przyszło do głowy, że wojnę jako narzędzie uprawiania polityki – otwartą lub zakamuflowaną, jak niby-rebelia w Donbasie – wolno jest Rosji stosować nie tylko na Kaukazie, w Gruzji, Ukrainie i Syrii, lecz także np. w Estonii, gdzie co czwarty mieszkaniec to etniczny Rosjanin.

A jeśli kogoś razi tak otwarte stawianie sprawy („żywa gwarancja”, pierwsi polegli...), to można znaleźć też inne określenia dla tamtych zabiegów polityków z Bonn. Bardziej dyplomatyczne, lepiej nadające się w politycznym wystąpieniu. Można ująć to np. tak, jak niemieccy historycy w antologii „Sonderfall Bundeswehr?” (poświęconej dziejom armii RFN i wydanej na jej 60-lecie): że chodziło wówczas o „zapewnienie wspólnej odpowiedzialności sojuszników za obronę Republiki Federalnej”, o „polityczną koherencję” lub o „solidarność między sojusznikami”.

Brzmi to lepiej, choć istota sprawy pozostaje ta sama.

Kalkulacja strat

Przeciwnicy budowy stałych baz NATO w Polsce i krajach bałtyckich oraz stacjonowania tam sił poważniejszych niż rotacyjne bataliony – czyli zwłaszcza Niemcy, z których opinią prezydent Barack Obama liczy się bardziej niż jego poprzednicy (i na których czasem „deleguje” nawet sprawy dotyczące bezpieczeństwa w Europie, np. wojnę w Donbasie; inna rzecz, że z miernym skutkiem) – argumentują, że sytuacja jest dziś inna niż 30 lat temu.

To prawda – i nikt też nie postuluje, aby na granicy z Rosją rozmieścić na stałe kilkaset tysięcy żołnierzy z krajów NATO. Ale też nikt, nawet w Berlinie, nie wie przecież, co dzieje się w głowie Władimira Putina. Widać za to skutki jego działań. Złamał on to, co zdawało się aksjomatem – iż, jak ujął to pewien niemiecki ekspert, „dla stosunków między krajami europejskimi zastosowanie powinna mieć zasada, że niedopuszczalna jest jakakolwiek polityka z pozycji siły, z użyciem przemocy, i że w zasadzie niedopuszczalna jest także wojna – jak uzgodniono w 1975 r. w Helsinkach, a potwierdzono w 1990 r. w Paryżu i 1994 r. w Budapeszcie (zasady KBWE)”.

Tymczasem prezydent Rosji coraz chętniej wykorzystuje środki militarne dla osiągania celów politycznych. Wojna to dla niego dopuszczalne narzędzie. Jedynym ograniczeniem wydaje się dlań kwestia celów (ich osiągalności) i środków (ich adekwatności). A ma się czym posłużyć: po niedawnych reformach Putin ma najlepszą armię w Europie.

Po tym, co w ostatnich dwóch latach stało się na Ukrainie – 10 tys. zabitych i 20 tys. rannych Ukraińców, a także 2,5 mln uchodźców – nikt nie da gwarancji, że pewnego dnia w głowie Putina nie zrodzi się pomysł, aby np. w Narwie zorganizować „rebelię”, poniżej progu otwartej wojny, która odwróci uwagę Rosjan od kłopotów gospodarczych i skonsoliduje ich na nowo wokół władzy.
Zwłaszcza niemieccy politycy przekonują, że to mało realne, bo Putin nie przekroczy „czerwonej linii”, tj. granicy NATO. Ale argumentując tak, podchodzą do problemu od złej strony. Pierwsze pytanie powinno dotyczyć nie środków, lecz celów prezydenta Rosji. A tu chyba nikt nie ma już wątpliwości: jego celem jest (także) dezintegracja Zachodu, w tym Unii Europejskiej, przy pomocy wachlarza wszelkich dostępnych narzędzi. To, po jakie konkretnie narzędzia sięgnie za rok czy dwa, zależeć będzie od kalkulacji: co możliwe i co się opłaca. Rozsądnie byłoby więc tak ustawić poprzeczkę, by kalkulacja strat zniechęcała go do przekraczania „czerwonej linii” – zresztą nie tylko w sensie militarnym, lecz też politycznym i gospodarczym.

Choć garstka Amerykanów i Niemców nie obroni Suwałk ani Kowna, może być istotną pozycją w takiej kalkulacji. Przede wszystkim jako żywa gwarancja sojuszniczej solidarności – nie więcej, ale też nie mniej. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2016