Fryderyk i „siedem niskich Azjatek”

Trudno powiedzieć, czy lubimy Chopina. Chyba nas przestał obchodzić. Kiedy spytać Polaków, w jakim utworze Chopina słychać fragment "Lulajże Jezuniu", okazuje się, że nie znają tej kolędy.

07.12.2010

Czyta się kilka minut

Pierwszy w życiu Konkurs Chopinowski zaliczyłam w 1980 roku. Atmosfera niespodziewanie odzyskanej wolności bardzo sprzyjała rozwojowi postaw patriotycznych - także w dziedzinie muzyki. Nastolatki uwielbiają rywalizację, a byłam wówczas nastolatką. Czułam się lepsza, bo udało mi się zdobyć bilety na wszystkie etapy, koncert laureatów oraz słynny recital Pogorelicia, kiedy tłum szturmował gmach Filharmonii, drapiąc się po rynnach na piętro. A co najważniejsze - kochałam się na zabój w przystojnym Chorwacie, którego niecne jury nie dopuściło do finału. Z miłością do Chopina moje emocje niewiele miały wspólnego.

Złościł, śmieszył i mierził

Bo szczerze powiedziawszy, nie przepadałam za Chopinem. Od małego miałam z nim na bakier. Plansza ze zdjęciem jego pomnika w Łazienkach pokazywana w telewizji wraz z sygnałem Interwizji przyprawiła mnie o dziecięcą traumę. Zamiast natchnionego pianisty pod rozwichrzoną wierzbą widziałam wykrzywioną gębę jakiegoś potwora, przed którym uciekałam na oślep, ilekroć rozległy się dźwięki słynnego motywu Szostakowicza. Wyrosłam w domu rozdyskutowanym, rozśpiewanym, pełnym płyt i książek, z nieograniczonym dostępem do olbrzymiego radia lampowego. Nic nie pomogło. Chopin kojarzył mi się z telewizyjną bestią.

W szkole podstawowej przestałam się bać potwora, ale z Chopinem wciąż było mi nie po drodze. Nie tylko mnie - wszystkim dzieciom w mojej klasie. Nie znosiliśmy słuchać Chopina z podobnych względów, z jakich nienawidziliśmy nosić czapki. Bo musieliśmy. Na lekcjach muzyki, przy wtórze rzępolących skrzypiec pana psora, trzeba było wyśpiewywać "Gdybym ja była słoneczkiem na niebie". Po kolei, jak leci - od siedzących w pierwszej ławce kujonów w okularach aż po zwalistych przerośniętych z ostatniego rzędu. Synowie czerniakowskich cwaniaków nie znali większego obciachu. Akademię ku czczi Wielkiej Rewolucji Październikowej rozpoczynaliśmy zawsze Etiudą op. 10 nr 12 (grała pani bibliotekarka), sztandar szkoły wprowadzaliśmy i wyprowadzaliśmy zawsze w takt Poloneza A-dur, jak trzeba było pójść na pogrzeb jakiegoś oficjela, umieraliśmy ze śmiechu, bo po głowie niezmiennie chodziły nam strofy "Ostatniej posługi" Macieja Zembatego. Bardzo podziwialiśmy autora, bo przynajmniej on potrafił zrobić sobie jaja z "Marsza żałobnego".

O dziwo, o samym Chopinie wiedzieliśmy zaskakująco dużo. Jak ktoś pomylił Żelazową Wolę ze Stalową albo Zduńską, od razu się z niego śmialiśmy, że matoł. Potrafiliśmy odróżnić balladę od mazurka, nie przypisywaliśmy Chopinowi kujawiaków, żartowaliśmy nawet, że gdyby żył, to by pił, choć w podstawówce nie przerabialiśmy jeszcze Wyspiańskiego. Chłopaki lubili tańczyć poloneza, bo nikt nikomu nie deptał po palcach i była nadzieja, że pani wystawi w pierwszej parze z najładniejszą dziewczyną w klasie. Ale sam Chopin złościł, śmieszył i mierził.

Pewnie dlatego, że dzieci są bardzo wyczulone na kłamstwo. I coś nam nie pasowało z tymi wierzbami, coś nam zgrzytało w tych gruźliczych płucach, jakoś nie wierzyliśmy w te mazowieckie bociany. Chopin, ów "talentem świata obywatel", okazał się wyjątkowo mało odporny na zawłaszczenie: w tamtych czasach jego mit tworzyła PRL-owska propaganda, przypisując kompozytorowi najbardziej niestworzone źródła inspiracji, motywy działania i wyznawane wartości. Zgodnie z Freudowskim mechanizmem przeniesienia skojarzyliśmy stanowisko władz PRL-u z samym Chopinem i uznaliśmy go za komunistycznego kolaboranta - na równi z pozostałymi Wieszczami, którzy jak jeden mąż okazywali się prekursorami ruchu robotniczego w Polsce.

Pierwszakom zabrano cymbałki

U schyłku epoki komunistycznej trochę zmiękliśmy. Wprawdzie wciąż nie mieliśmy pojęcia, o co chodziło Norwidowi z tymi dniami przedostatnimi i niedocieczonym wątkiem, ale zrobiło nam się szkoda fortepianu, który runął na bruk z okna Pałacu Zamoyskich. W stanie wojennym zaczęliśmy się wzruszać: znudzony aż po mdłości Polonez A-dur - sygnał Polskiego Radia Warszawa - stał się naraz symbolem oporu z września 1939 roku, a "Etiudę rewolucyjną" zaczęliśmy wiązać z tragedią powstania listopadowego. Zrobiło się romantycznie i górnolotnie. Nikt z nas nie zdawał sobie sprawy, że biedny Chopin, "sercem Polak", przechodzi na własność konserwatywnych patriotów, którzy wkrótce stworzą własny mit kompozytora.

Ani żeśmy się obejrzeli, a Chopin zaczął rozbrzmiewać na uroczystościach rocznicowych, akademiach na cześć i mszach żałobnych III Rzeczypospolitej. Tymczasem ze szkół wyrugowano lekcje wychowania muzycznego, pierwszakom zabrano flety i cymbałki, a rodzice - zajęci karierą bądź pogłębianiem własnej frustracji - przestali z dziećmi śpiewać kolędy i grać na gitarze. Trudno powiedzieć, czy lubimy Chopina. Chyba nas przestał obchodzić. Wprawdzie przeszło trzy czwarte naszych rodaków zna jego pomnik w Łazienkach, który prześladował mnie w dzieciństwie, ale tyle samo nigdy w życiu nie było na koncercie muzyki poważnej i do filharmonii raczej się nie wybiera. Zdaniem jednych Polonez A-dur jest utworem skocznym i wesołym, zdaniem drugich - smętnym, nudnym i rozwlekłym. Kiedy spytać, w jakim utworze Chopina słychać fragment "Lulajże Jezuniu", okazuje się, że nie znają tej kolędy.

No i nadszedł kolejny Rok Chopinowski. Czyżbyśmy się ocknęli, zdali sobie sprawę z wieloletnich zaniedbań w edukacji muzycznej narodu, spróbowali osadzić Mistrza w szerszym kontekście historycznym, nauczyli ludzi po prostu słuchać Chopina, a nie dorabiać doń ideologię? A gdzie tam! Roztrwoniliśmy miliony na jazzowe przeróbki Chopina, na kamienne ławki grające Chopina, na kursy tramwajami turystycznymi, w których zgrzyt silnika skutecznie zagłusza muzykę Chopina. Jak zauważył Wojciech Waglewski, "nikomu na świecie nie przyszło do głowy, by pakować państwowe pieniądze w promowanie Mozarta granego na harfie przez siedem niskich Azjatek". Nic dodać, nic ująć.

Lecz znów - zamiast zdobyć się na refleksję nad upadkiem muzycznej codzienności, nad szerzącą się jak zaraza festiwalomanią i ofensywą tandety - przelaliśmy całą naszą niechęć na Bogu ducha winnego Fryderyka. Nie pomógł nawet tegoroczny Konkurs, choć dostarczył iście sportowych emocji, których ostatnio nam raczej brakuje. Chopin i tak wszystkiemu winien. Otwieramy lodówkę, a w środku Chopin, tyle że w butelce. Idziemy ulicą, a tu wszędzie Chopin - ze słuchawkami na uszach, z sercem na wierzchu albo z klawiaturą w oczach. Przeklinamy w głos, kiedy pijany wyrostek uruchomi po raz setny "ławkę typu Chopin produkcji Investim S.A.". Wzbiera w nas agresja, czasem irracjonalna. Wczoraj było Wszystkich Świętych, a w telewizji, zamiast wspominać zmarłych, puszczali Chopina! - skarżyły się starsze panie na przechadzce w parku. "Precz z szopenem! Co to jest, żeby Ruska wygrywała?!?" - skomentował pewien internauta zwycięstwo Julianny Awdiejewej.

***

Jak tak dalej pójdzie, najlepszym spoiwem narodu polskiego okaże się wspólna niechęć do Chopina. Ja też mam mu za złe: że przyćmił rocznicę Paderewskiego, że się rozepchał łokciami i zabrał melomanom szansę umiejscowienia swojej twórczości choćby w kontekście dorobku Schumanna, że wciąż nie mogę skomentować jego wątpliwej urody ani wypomnieć mu drobnych łajdactw, bo legion chopinologów ruszy z odsieczą świętości narodowej. Zanim Chopin wyjechał z Warszawy, Konstancja Gładkowska wpisała mu do albumu: "mogą Cię obcy lepiej nagrodzić, ocenić, lecz od nas kochać mocniej pewnie Cię nie mogą". Chopin dopisał: "mogą". Prorok czy co?

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Latynistka, tłumaczka, krytyk muzyczny i operowy. Wieloletnia redaktorka „Ruchu Muzycznego”, wykładowczyni historii muzyki na studiach podyplomowych w Instytucie Badań Literackich PAN, prowadzi autorskie zajęcia o muzyce teatralnej w Akademii Teatralnej w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Cadenza (50/2010)