Pasażerowie chopinowskiej nawy

Talentem świata obywatel - proroczy Norwid nie przewidział chyba, jaki szeroki będzie ten świat Chopina w XXI wieku. W jego stuleciu rozciągał się on zaledwie od Paryża na zachodzie do Moskwy na wschodzie; dziś Chopin wydaje się tyleż własnością Japończyków, co Francuzów i Polaków. Niezależnie od tego, że tegoroczny Konkurs wygrał właśnie Polak.

30.10.2005

Czyta się kilka minut

Rafał Blechacz /
Rafał Blechacz /

Uważa się powszechnie, że ustanowione w 1927 r. Międzynarodowe Konkursy Chopinowskie w Warszawie uwolniły styl wykonawczy muzyki Chopina od trapiących go plag, przede wszystkim od traktowania tekstu nutowego jako punktu wyjścia dla fantazji grającego. Sto - sto dwadzieścia lat temu wirtuozi nierzadko ulegali pokusie “wzbogacania" utworów Chopina. Niektóre parafrazy raczkująca fonografia zdołała utrwalić, stąd weszły one volens nolens do dziedzictwa historii, ale jeśli nawet się do nich wraca, to z pewnością nie na konkursowych estradach.

Trudniejsza do wyplenienia, bo powszechniejsza, była choroba szerzona przez pianistów gorzej wyposażonych technicznie lub amatorów. W salonach i bawialniach grzeczne panienki uprawiały Chopina sentymentalnego i nieco ociężałego intelektualnie. W ich wykonaniu dźwięki melodii w prawej ręce lekko rozmijały się z akompaniamentem w lewej, rytm był rozregulowany, tempa rozwleczone.

Zalewowi pianistycznej tandety skutecznie położył tamę twórca i pomysłodawca Konkursów Chopinowskich Jerzy Żurawlew. Wykonania nagradzane przez jurorów stały się wzorcem. I jeśli nawet nie trafiały pod strzechy, to ograniczały obieg tandety do przysłowiowych imienin cioci. Czy jednak była to zasługa jednego człowieka? Żurawlewowi z pewnością sprzyjał duch czasu: rosnąca niechęć do schyłkowej, manierystycznej postaci romantyzmu i otwieranie się na modernizm. Artur Rubinstein, jeden z ówczesnych heroldów chopinistyki powściągliwej i “obiektywnej", nigdy do konkursu chopinowskiego nie stawał, przyjaźnił się natomiast z Karolem Szymanowskim i w dużej mierze identyfikował się z jego sztuką.

Tak więc i Żurawlew, i - pośrednio - Szymanowski, pospołu z beneficjentami największych ówcześnie sukcesów światowej sceny nowej muzyki, Strawińskim, Prokofiewem i Ravelem, sprawili, że nie tylko w Paryżu, lecz i w Warszawie sentymentalizm i manieryzm stawały się stopniowo anachronizmem, a na estradzie Konkursu straciły prawo bytu.

Styl z “imienin cioci" wypalił się zresztą także w toku zmian społecznych i obyczajowych. Tę rzeczywiście brudną kąpiel wylano wszelako razem z dzieckiem - domową edukacją muzyczną. I nigdy już panienki z dobrych domów nie usłyszą porannych pokrzykiwań matki: “Hesia, Mela, do gam!". Siadają przed klawiaturą bez poganiania, ale mają przed sobą instrument nieszczególnie do gam dostosowany - komputer.

Panienki z temperamentem

Na estradzie Konkursu grzeczną panienkę z dobrego domu zastąpiła panienka z temperamentem. Świeży impuls dała Martha Argerich z Argentyny, która zwyciężyła w 1965 r. i od razu stała się idolem współczesnej sztuki pianistycznej (w tym roku została po raz kolejny zaproszona do jury, niestety odwołała przyjazd). Wiele pianistek próbuje ją naśladować, ale nie jest to łatwe; nie wystarczy pokazać pazurki.

Przebojowo, butnie i zadziornie gra dziś mniej więcej 50 procent kobiet. Na estradzie prezentują długie włosy, takież wieczorowe suknie, ale oczyma wyobraźni widzę je niekiedy z papierosem w ustach, jak pomiędzy jedną a drugą częścią “Sonaty b-moll" pociągają ze stojącej na prawej flance klawiatury puszki piwa. Wiem, posuwam się dość daleko, ale zaryzykuję też stwierdzenie, że tworzą one swego rodzaju “lewe skrzydło" chopinistyki. W każdym razie manifestują równość płci i czasem grają tak, jakby chciały powiedzieć: popatrzcie na mnie, chłopcy.

Ja się wcale nie naigrawam, przeciwnie, uważam, że pianistyka “kobieca" byłaby dzisiaj nie do zniesienia. Zaraz wyliczę, ile jest pianistek dużego formatu pośród tych, o których z grubsza da się powiedzieć, że zapatrzone są w genialną Argentynkę. Otwarcie do tej fascynacji przyznała się w wywiadzie radiowym Koreanka Yeol-Eum Son. Wykonała ona w I etapie aż jedenaście etiud z opusu 10 i 25, a wystartowała jak rakieta ziemia-powietrze. Imponowała nie tylko zręcznością palców i specyficznym wirtuozowskim pazurkiem, lecz także wyczuciem węzłowych punktów dramatycznych, umiejętnym rozgrywaniem zmian harmonicznych. Niestety, jej występ w II i III etapie był gorszy: w “Andante Spianato" i “Wielkim Polonezie Es-dur" naśladowanie interpretacji Argerich zupełnie się nie powiodło; w “Koncercie e-moll", traktowanym po sprintersku, dotkliwie dała się odczuć nieumiejętność prowadzenia długiej frazy.

Panienka z temperamentem wirtuozowskim to Ka Ling Colleen Lee (Chiny/Hong Kong): pewna, męska ręka i obycie z estradą pozwalają jej na okazywanie radosnej żywiołowości. Zwycięsko przebrnęła wszystkie trzy etapy, w żadnym mnie nie zaskakując, ale i nie zachwycając - zawsze niezawodna, zawsze przewidywalna.

W I etapie nie tylko mnie podobała się Hisako Kawamura (Japonia) - ujęła słuchaczy rzadko grywanymi wariacjami op. 12 na temat “Je vends des Scapulaires", które podała z wdziękiem i bardzo w stylu brillant; trochę szaloną interpretacją “Ballady As-dur"; świetnym “Scherzem cis-moll" (pamiętała, że wdzięk i tutaj jest cechą niezbywalną). Niestety, w II etapie jakby przestraszyła się samej siebie, schowała pazurki. Maki Inoue z Japonii wystrzelała cały magazynek ostrej amunicji w “Etiudzie cis-moll" i odpadła po I rundzie.

Najszlachetniejszym okazem gatunku była niewątpliwie Rachel Naomi Kudo (Chinka ze Stanów Zjednoczonych): przykład temperamentu zdecydowanie dramatycznego. Jej szczególna wrażliwość na aspekt teatralny muzyki Chopina sprawiła, że np. preludia c-moll, h-moll i f-moll (z opusu 28), a także “Etiuda h-moll" oktawowa (op. 25) stawały się najprawdziwszymi kreacjami, zresztą rewelacyjne były i inne, a w Rachel Naomi Kudo niejeden słuchacz dostrzegł kandydatkę do jednej z głównych nagród konkursu.

Jak na ironię, to właśnie wśród pianistów płci męskiej znalazło się - mimo tyluletnich wysiłków sterników chopinowskiej nawy, od Żurawlewa poczynając, a na Janie Ekierze kończąc - kilka przykładów wzorcowego, przedwojennego, by tak rzec, kiczu. Nie mogę oprzeć się pokusie, by dwóch jego reprezentantów nie wymienić. Pierwszy to... wychowanek słynnej Juilliard School of Music Igor Lovchinsky, nonszalancki i niedbały, któremu najwyraźniej szumiały echa kawiarni. Drugi, Japończyk Kotaro Nagano, misternie rzeźbił z preludiów i walców coś w rodzaju weselnych tortów. Obaj po pierwszej rundzie odpadli, dziwi jednak, że przeszli w ogóle przez sito eliminacji.

Mit perfekcjonizmu

Mówi się, że perfekcjonizm bywa dziś najwyższym celem pianistów. Jeśli tak, to jakoś mało komu dane jest go osiągnąć. Pianistów grających przyzwoicie, względnie biegłych technicznie - i chętnie rozwijających bardzo znaczne tempa - jest, owszem, dużo. Przykładem choćby Soo-Yun Ann z Korei Południowej. Tylko jak tu jednego poprawnego pianistę od drugiego odróżnić?

Powszechny perfekcjonizm techniczny to mit. Za dużo mam w notatkach z przesłuchań I i II etapu wpisów w rodzaju: “w polonezie zupełnie się pogubił", “figuracja gamowa zamazana prawym pedałem, ale i tak widać było usterki". Jak w ogóle można porównywać pod względem doskonałości technicznej początek XXI wieku z końcem XIX, kiedy w Warszawie słyszano jednego po drugim takich mistrzów, jak Hans von Bülow, Antoni Rubinstein, Alfred Reisenauer, Anette Essipow, Teresa Carreńo, Polacy: Juliusz Zarębski, Józef Śliwiński, Paderewski, nie mówiąc o Józefie Hoffmanie?

To z okazji występu 17-letniego Hoffmana w 1895 roku Władysław Bogusławski zauważył: “o technice niby dziś się w ogóle nie mówi, jako o elementarnym warunku wirtuozostwa; trzeba jednak o niej mówić tam, gdzie ją zdobyto z całym nowoczesnym aparatem w czasie dwa razy krótszym, aniżeli to się zwykle praktykuje". Może nie trwało to aż tak krótko, jak by tego chciał krytyk, bo Hoffman uczył się od wczesnego dzieciństwa, a przed ukończeniem dziesiątego roku życia był już intensywnie eksploatowany jako koncertujący pianista (aż musieli to oprotestować amerykańscy lekarze). Dziś 17-letnich uczestników Konkursu traktuje się ulgowo, wybaczając im łatwo tremę, i podziwia za to, że w ogóle wytrzymują wielkie formy, jak sonata.

Z doskonałością techniczną nie powinna być utożsamiana fetyszyzacja szybkości, która rzeczywiście daje znać o sobie. Obraca się ona najczęściej przeciwko muzyce. Szaleńcze tempa uniemożliwiają często rozegranie szerszych planów dynamicznych, prowadzą do przedwczesnego wyczerpywania się środków budowania napięcia przez zbyt szybko osiągane kulminacje. Sławomir Wilk w finale “Sonaty h-moll" w taką właśnie wpadł pułapkę i pod koniec mógł już tylko ogłuszać, przekraczając granice dobrego smaku.

Z wyjątkiem garstki pianistów, o których dalej, nieobecnością świeciła jedna z głównych cnót Józefa Hoffmana: umiejętność łączenia szybkich temp z całkowitą prostotą i spokojem; przeciwnie - wzmaganie tempa wzmagało niepokój. Wielu pianistów uprawia dziś jak gdyby sport rajdowy: czujemy, jak ich “pojazdy" zarzucają na zakrętach, a silniki wyją z wysiłku. Hoffman wiózł nas równie szybko, a z olimpijskim spokojem, bez osiągania mocy docelowych. Energia kinetyczna w utworach Chopina winna być równoważona energią zawartą w harmonice, pianista powinien rozegrać każdą modulację, każde wychylenie do innej tonacji. Tymczasem bywała ona kontrowana częściej płytką melancholią, a w lepszym przypadku - sonorystycznym lub, jak kto woli, impresjonistycznym traktowaniem dźwięku.

O powszechnym perfekcjonizmie nie da się też mówić z tego powodu, że istnieje grupa pianistów, która gra - mówiąc oględnie - zbyt głośno, a niektórzy po prostu tłuką niemiłosiernie w klawiaturę. Towarzyszy temu często blade, anemiczne piano, ba, nawet nieumiejętność wydobycia szlachetnego mezzo forte. Nie dziwmy się, sami kupujemy dzieciom walkmany, by mogły sobie aplikować głośną muzykę prosto w trąbki Eustachiusza i uszkodzić organ słuchu.

Perfekcyjność oczywiście zdarza się i w skrajnych przypadkach (tam, gdzie towarzyszy jej bezosobowość gry) - jest to także maniera, może nawet swoista odmiana manieryzmu, gdzie wszak całą uwagę kierowano na doskonałość rysunku, wypieszczenie szczegółu. To naturalnie moja osobista opinia. Bo każdy z nas, czy to meloman-amator, czy krytyk, o jurorach nie wspominając, nosi w sercu własny wizerunek Chopina idealnego i chciałby go upowszechnić lub przynajmniej obronić. I chociaż z upływem czasu kanon chopinistyki nagradzanej ulega przemianom, to jednak jury postrzegane bywa rozmaicie, a krytyka werdyktów stała się poniekąd tradycją.

“Jurorom zdarzają się omyłki" - powtarza prasa po każdym Konkursie. Rzeczywiście, wystarczy przypomnieć odrzucenie Ivo Pogorelicia, Jeffreya Swanna czy Nelsona Goernera: wszyscy oni udowodnili ten błąd swą późniejszą błyskotliwą karierą. Ale przecież historia krytyki muzycznej to dzieje znacznie bardziej spektakularnych pomyłek, by wymienić choćby Ludwika Rellstaba, który kompletnie zdyskredytował Chopina, a o Rossinim pisał, że sława jego oper przeminie wraz z nim samym. Tym niemniej w jurorach bywa niekiedy więcej z inkwizytorów niż z poławiaczy pereł talentu.

W poszukiwaniu indywidualności

Do tradycji należy odmawianie kredytu zaufania i odrzucanie już w pierwszych etapach pianistów o zbyt wyrazistej indywidualności. Tymczasem indywidualność to wartość deficytowa. Jeśli otworzymy radio w połowie wykonania, niewiele mamy szans na zidentyfikowanie pianisty - chyba że trafimy na Marthę Argerich, Goulda czy Pogorelicia. A przecież między nutami i dodanymi przez Chopina określeniami - takimi jak crescendo, tempo rubato, accelerando - istnieje przestrzeń do zagospodarowania, miejsce na osobowość odtwórcy.

W tym Konkursie, jak w każdym, zdarzały się interpretacje spod jednej sztancy. Zdarzało się, że pięciu, sześciu, siedmiu pianistów po kolei grało tylko dobrze. Za pierwszym razem odczuwało się satysfakcję, potem słuchacz stopniowo się przyzwyczajał i w końcu zaczynał się nudzić. Parokrotnie siłą musiałam zatrzymywać uciekającą uwagę i zaczynałam tęsknić za odrobiną perwersji, czegoś niekanonicznego, na czym można by “zawiesić ucho".

Swoją drogą, w niektórych utworach Chopina - takich jak “Etiuda a-moll" op. 25 nr 11 czy “Scherzo b-moll" - zapis wprost narzuca interpretację i trzeba nie byle jakiej mocy wyobraźni, by dać w nim własną i jeszcze do tego przekonującą wizję. Nie wolno przecież scherza pozbawić kontrastów w dokładnie określonych miejscach, na motyw czołowy trzeba odpowiedzieć potężnymi akordami. “Etiudy a-moll" nie można zagrać mezzo forte, trzeba grzmieć i pędzić jak wiatr (którego porywy etiuda zresztą jakoby ewokuje). Jeśli do tego dodamy usprawiedliwione obawy młodych pianistów przed zbytnim odejściem od kanonu - co niemal na pewno byłoby ukarane dyskwalifikacją - ucieczka od potrzeby wyrażania samego siebie poprzez Chopina stanie się zrozumiała.

Wyraźnych indywidualności było zatem niewiele - i większość wcześniej czy później odpadła. Wymieńmy Olgę Kozłową, chwilami niemal sparaliżowaną tremą (zwłaszcza w I etapie), która jednak pozostanie w mojej pamięci jako pianistka nietuzinkowa, szukająca nie tylko w zadrukowanym tekście, ale i pomiędzy nutami. I znajdująca tam rzeczy, których Chopin może i nie przewidywał, ale które go wzbogacały: wydobyty i ukazany w znacznym powiększeniu szczegół, konstrukcja polifoniczna tam, gdzie “widać" jedynie gołą melodię z akompaniamentem etc. Kozłowa to pianistka nierówna: jej polonez to nieporozumienie, natomiast “Sonata h-moll" i mazurki miały w sobie miejsca, którymi wysforowała się daleko przed konkurentów. Niestety, tylko miejsca.

Salon odrzuconych

Kolejne indywidualności to Ingolf Wunder z Austrii, Dmitri Lewkowicz z Kanady (urodzony na Ukrainie) i Amerykanin Ben Kim. Wszystkim trojgu jury dało szansę do II etapu włącznie, potem nie chciało już czekać na wykonania dopracowane, dograne. Bo choć wymieniona trójka to muzycy dużego formatu, wrażliwi i muzykalni, to jednak nie najlepiej przygotowani; nie na tyle, by pokonać tremę.

U Ingolfa Wundera trema objawiła się szaleńczym tempem np. w “Balladzie g-moll", w której uronił niejeden szczegół. A przecież mało kto potrafił tak jak on zadbać o detal, przepięknie wymodelować frazę, a narracji nadać naturalny oddech. Słyszeliśmy to w Largo z “Sonaty h-moll" (II etap), a przedtem (I etap) w “Walcu a-moll" z op. 34, w zwinnie i szparko mknącym “Walcu Es-dur" z op. 18. Gdyby istniała nagroda za najpiękniejsze frazowanie, on właśnie powinien ją otrzymać. Zupełnie wyjątkowym muzykiem okazał się w utworze-teście: “Scherzu E-dur", które nie tylko nie sprawiło mu żadnych trudności, ale w którym zachowywał się - zgodnie z ideą tego utworu - jak szekspirowski Puk, przeskakując zwinnie od frazy do frazy. Niestety, dość liczne usterki techniczne sprawiły, że nie został dopuszczony do III etapu. Czy większa to strata dla niego, czy dla renomy konkursu - to się dopiero okaże.

Nieco niżej oceniałabym Ben Kima i Lewkowicza. Z obu emanowało “zwierzę fortepianu", żywiołowa radość grania, ale obaj niezbyt starannie przygotowali się do konkursu. Szkoda, bo niewątpliwie mają dane, by wygrywać, a Lewkowicz zapowiada się na drugiego Aleksandra Gawryluka (też rodem z Ukrainy). Po brawurowo zagranej “Tarantelli", po natchnionym (choć pełnym technicznych niedoróbek) wykonaniu “Scherza cis-moll", po jednym z najpiękniejszych crescend, jakie słyszałam, zaprezentowanym w “Nokturnie c-moll", mam prawo tak sądzić.

W “Nokturnie c-moll", w jego środkowej, dramatycznej części poczułam ciarki na grzbiecie. Lewkowicz dał też jedno z najpiękniejszych wykonań “Walca As-dur" op. 42. W “Sonacie b-moll" zrobił początkowo sporo bałaganu, ale w “Marszu żałobnym" zachwycił niebywałą głębią emocjonalną, a zarazem mistycznym spokojem i prostotą. A już jego interpretacje mazurków z opusu 30 zasługują na nagrodę specjalną: eteryczne, czujące, słodkie piano w c-moll, marzycielskie, uwodzicielskie cantabile w h-moll; no i “Polonez As-dur" - dźwięk jak dzwon, jasny i piękny, a we fragmencie oktawowym ten rodzaj olśniewającej techniki, który człowieka unosi z krzesła (niestety, kantylena w części powolnej - tylko zamarkowana, niewykończona). A więc Lewkowicz za mało widać chciał, jeśli tego konkursu nie wygrał, ale powinien był przynajmniej znaleźć się w finale.

Ben Kim zaszkodził sobie w II etapie kompletnie nieudanym polonezem, niedostatecznym przygotowaniem technicznym “Sonaty b-moll", indyferentnym “Marszem żałobnym", ale i tak można tu było odczytać wielki talent - choćby w przepięknym, impresjonistycznym finale. W morzu poprawności wyróżniał się Wei Chi Lin z Tajwanu - szczególną wrażliwością na ton jako plamę barwną, starannie oświetloną i obramowaną ciszą, odpowiednio dozowaną. Pod względem wyważenia proporcji dźwięku i ciszy nie miał sobie równych. Chwilami preludia grał tak, jakby wyszły one spod ręki Debussy’ego, nie Chopina, co jednak wcale temu ostatniemu nie szkodziło. W “Preludium F-dur" zwolnił tak dalece, że znalazł się na granicy rozmontowania narracji, a jednak wynagrodził to z okładem, składając jeszcze bardziej kunsztowną całość.

Zapamiętam także Howarda Na ze Stanów Zjednoczonych, pianistę może nierównego, ale wybitnie utalentowanego i jednego z nielicznych, którzy nie ogłuszali słuchaczy, nawet gdy przyszło im wyrazić wybuch gwałtownych emocji. Nie pamiętam równie pięknego, mimo paru niedokładności technicznych, wykonania “Etiudy e-moll" (z arpeggiami) i równie uroczego, aksamitnego piana. Szkoda, że pianista ten nie przeszedł do II etapu.

Teraz narażę się chyba wszystkim, ale nie będę kryła, że zapamiętam Hélčne Tysman z Francji. To pianistka, jak mi się zdaje, bardzo utalentowana i chociaż najwyraźniej brak jej odporności psychicznej, a i warsztat techniki często ją zawodzi, to za samą interpretację “Etiudy a-moll" chromatycznej i “Etiudy gis-moll" (zwanej tercjową), “Nokturnu H-dur" i “Walca Es-dur" przyznałabym jej nagrodę (imienia Samsona François): tyle w tym niewymuszonego wdzięku, elegancji, przepięknego pianissima, wartości przecież deficytowych. Zjawiskowe (nastrojem, frazowaniem, zróżnicowaniem jakości dynamicznych, a w ich wyborze trafiała zawsze w dziesiątkę) były także jej preludia, zwłaszcza Des-dur, As-dur, Es-dur i wreszcie cudowne “Preludium c-moll". Zdawało mi się nawet, że na moich oczach odradza się francuska szkoła pianistyczna.

Wszyscy ci pianiści to mój “salon odrzuconych", a zasługujących na życzliwą pamięć, bo niewykluczone, że jeszcze się na estradach świata pojawią. Trzeba jeszcze do tej grupy dopisać niewidomego, a tak bardzo interesującego muzyka, jak Nabuyuki Tsuji, dla którego odrzucenie stało się niezasłużoną krzywdą. Doprosić też przydałoby się Ryo Yanagitani (Kanada), rasowego pianistę, który jeden z walców, Rondo i Etiudę As-dur wykonał porywająco (niestety, w Etiudzie C-dur posypał się, co mu popsuło resztę wykonań). Dalej - Stanisława Drzewieckiego. Słusznie wprawdzie mówiono, że jest on w okresie przejściowym: już nie cudowne dziecko, a jeszcze nie dojrzały pianista. A przecież jego odrzucenie po I etapie odczułam jako rodzaj nauczki, bo np. etiudy grał pięknie, nośnym, czystym jak kryształ dźwiękiem, jako jeden z nielicznych swobodnie “pokonał" “Etiudę h-moll" oktawową.

Yuko Ueno (Japonka w barwach Francji) przypomniała, że szkoła francuska to jeszcze nie fantom; niestety, w balladzie miała poważny wypadek przy pracy. Natalia Wańdoch najlepiej bodaj ze wszystkich zagrała kolędę w “Scherzu h-moll" i zupełnie dobrze - “Balladę f-moll". Wei-Chi Lin (Tajwan) - sonorysta, z powodzeniem uprawiał dźwiękowe malarstwo, które Chopinowi świetnie czasem robi - w utworach w wolnym tempie, ale nie tylko. Sonia Chan (Kanada), która jest pianistką “poszukującą": łamiąc uświęcone tradycją i zapisem zasady narracji, proponuje pociągającą poetyckość wyrazu, rafinadę dźwiękową i dynamiczną, ładne, wcale nie nazbyt wiotkie pianissimo; niestety, gubi po drodze poszczególne nutki.

Na rafach

Co w tym roku sprawiało wykonawcom największą trudność, a co okazywało się nadspodziewanie łatwe? Zaskoczyło mnie, że podczas gdy ogarnięcie całej, czteroczęściowej formy sonaty Chopinowskiej często przekraczało możliwości pianisty, to części szybkie - najczęściej scherza lub finały - na ogół szły gładko. Finał “Sonaty

b-moll", uważany za bardzo trudny, udał się prawie wszystkim; można domniemywać, że to jego zdecydowanie futurystyczny wymiar pomagał pianistom XXI wieku. Ujęty zwykle w jedną, uderzającą o brzeg falę dźwiękową, podany jako sonorystyczna jedność, jedno wydarzenie. Tak m.in. zagrał ten fragment sonaty Japończyk Sekimoto.

W I etapie niemal nie do przejścia okazało się “Scherzo E-dur", z jego niesłychanie kapryśną formą. Na rafy tego utworu nadziała się większość pianistów, a dobrych wykonań było jak na lekarstwo; wymieńmy interpretację Galiny Czystiakowej (która poza tym jednym utworem wypadła słabo). Jej scherzo było nerwowe i niecierpliwe, ale z dobrze uchwyconym i plastycznym ujęciem każdej cząstki. Osobiście wolę, gdy tę nerwowość przekuwa się w specyficzne sowizdrzalstwo, tak jak to zrobił Ingolf Wunder. Wyjątkowo dużo trudności sprawiała pianistom “Etiuda h-moll" oktawowa. Dobrze ją zagrali chyba tylko Rachel Naomi Kudo i, jak już pisałam, Drzewiecki.

W II etapie zaskakująco trudnym testem okazały się mazurki. Dziwne, bo istnieją dziesiątki modelowych nagrań tych utworów, np. Artura Rubinsteina, jest więc na czym się wzorować. Jeszcze bardziej dziwi, że trudności z nimi miewają Polacy, choć można by oczekiwać, że wychowanie w polskim krajobrazie to prosta droga do naturalnego wchłonięcia ducha i pulsu kujawiaka, oberka, mazura. A jeszcze jest przecież polski nauczyciel...

Oczywiście, większości pianistów polskich duch mazurka nie jest obcy, niektórzy potrafią grać mazurki prześlicznie (Rafał Blechacz, ale także Szczepan Kończal); Krzysztof Trzaskowski je rozumie, ale nie zawsze udaje mu się zagrać dostatecznie ładnym dźwiękiem. Wszystkich zadziwili przenikliwością i naturalnością odczytania mazurków Japończycy, w tym Nobuyuki Tsuji, który otrzymał zasłużoną owację.

Trudności z mazurkami bledną jednak w porównaniu z tymi, jakie nastręcza “Andante spianato" i towarzyszący mu “Polonez Es-dur". Pierwszego niemal nie da się wykonać tak, żeby nie uśpić; drugi dziwnym trafem nie udaje się nawet jako pokaz fajerwerków. W domowej płytotece mam dwa wykonania tego zadziwiającego utworu - dobre czy tylko pamiętne? Pierwsze pochodzi od pianisty o niebywałej intuicji, Samsona François, i podejrzewam, że tak mógł to grać w salonach sam Chopin. Drugie jest Marthy Argerich: pianistka wciela się w polonezie w Mozartowską Królową Nocy, wściekle miota błyskawice w kolejnych wariantach tematu i robi to wspaniale, jednak z “Andante spianato" po prostu nie wie, co począć.

U Yeol Eum Sun polonez, bardzo “niegrzeczny" i butny, pełen był jednak płycizn. Inspirująco, z wielką naturalnością i kulturą, interpretował ten trudny utwór Nobuyuki Tsuji. A bezkonkurencyjnie odtworzyła go tylko Yuma Osaki.

Szkoły narodowe?

To kategoria już dobrze historyczna, anachronizm w świecie, gdzie nawet Chopin wydaje się tyleż własnością Japończyków, co Francuzów i Polaków. “Talentem świata obywatel" - proroczy Norwid nie przewidział chyba, jaki szeroki będzie ten świat Chopina w XXI wieku, bo w jego stuleciu światem był mały skrawek, tylko Europa - i to od Paryża na zachodzie do Moskwy na wschodzie.

Zasięg oddziaływania muzyki Chopina rozszerzył się daleko, daleko na wschód, z drugiej strony jednak zawęził. Nieobecnością świeci wiele nacji dawniej potężnych. Polska szkoła interpretacji Chopina to raczej byt intencjonalny, to samo dotyczy szkół francuskiej czy rosyjskiej. No, może z tą ostatnią nie jest jeszcze tak źle, tylko akurat ten konkurs nie miał szczęścia. W ogóle jednak Słowian, wyłączywszy Polaków, wstępuje w szranki niewielu. W tym roku rodzynkiem byłby Serb Mihajlović, gdyby nie to, że tak słabo wypadł. Nie zjawił się ani jeden Czech, ani jeden Słowak, ani jeden Brytyjczyk, ani jeden Niemiec, ani jeden reprezentant Izraela. Jedyny Austriak, zresztą faworyt publiczności i krytyki, doszedł zaledwie do II etapu. Finlandia, ostatnio wylęgarnia młodych talentów (Olli Mustonen i Antti Siirala), przysłała tym razem dwóch muzyków mocno niedojrzałych.

Pianiści polscy grali rozmaicie. Z kilkoma wyjątkami, jak przede wszystkim Rafał Blechacz, Jacek Kortus czy Piotr Banasik, technika ich jest nie dość dobra, przygotowanie staranne, ale całość nieco szara, a kiedy biorą duże tempa i im się udaje, zdają się mówić: patrzcie, Polak potrafi! Muzykalnością zalecali się szczególnie Szczepan Kończal i Piotr Banasik - obaj zakończyli konkurs na II etapie.

Bardzo jeszcze młody Jacek Kortus zapisał się doskonałym “Polonezem As-dur" i mazurkami (interpretacja mogła pretendować do nagrody specjalnej), mniej ciekawie wypadł w “Sonacie b-moll", ale w finale pokazał indywidualną wizję. Najsłabiej wypadł w III etapie, w koncercie z orkiestrą. Rafał Blechacz pokazał w walcach As--dur i cis-moll taniec w tempie do zatracenia, a tak lekki, że niemal unoszący się nad ziemią: widziało się wręcz, jak te utwory, nienapisane przecież do tańca, same tańczą. U każdego polskiego pianisty dałoby się znaleźć coś ciekawego, niestety, regulamin był bezwzględny: z osiemdziesiątki musiało zostać dwunastu i kropka.

Zbyteczne dodawać, że żadnej szkoły nie tworzą pianiści z Dalekiego Wschodu - każdy gra po swojemu, a raczej wedle wskazówek, jakie otrzymał czy to w Tokio, czy w Taipei, w Madrycie, Hanowerze, Warszawie lub Moskwie.

Po werdykcie

Zwycięstwo Rafała Blechacza jest niekwestionowane: Chopin, jakiego zaprezentował, to... po prostu Chopin. Podświadomie czy świadomie, za takim tęskniliśmy. Czy pianista pójdzie w ślady Krystiana Zimermana, z którym jest zestawiany? Zobaczymy.

Musiałabym skłamać, gdybym nie wyznała, że do czasu jego porywającego, uskrzydlonego wykonania “Koncertu e-moll", którym zdystansował absolutnie wszystkich konkurentów, kandydatkę do jednej z głównych nagród widziałam w Yumie Osaki. Wyłazi ze mnie ofiara globalizacji? Być może. Nadal jednak sądzę, że grała zjawiskowo, objawiając ogromny potencjał liryki i dramatyzmu.

Po ostatecznym werdykcie jury krytyka, jeśli zechce zachować niezależność, będzie rozdarta. Radość z uhonorowania główną nagrodą właściwego pianisty może zakłócić smutek, że drugą ręką areopag wymierzał niezasłużone kary. Czy i jak dalece skrzywdzono Wundera, pokaże CD z nagraniem live jego recitali, które już wkrótce się ukaże. Kara spotkała Rachel Naomi Kudo, której sztukę oceniono na równi z uczniowskimi produkcjami Yeol Eum Son czy Andrieja Jaroszyńskiego (nie pisałam o nim, bo i nie było czego). Kibicowałam Takashi Yamamoto: oprócz ognistego temperamentu wykazał przenikliwość w odczytaniu języka Chopina, mogło się nawet wydawać, że, podobnie jak kiedyś Tuwim, “przegryzł się na drugą stronę" polskości. Był to, jak sądziłam, koń trojański konkursu (Piotr Paleczny, jego obecny mentor, chował niespodziankę dobrze i w Dusznikach jej nie pokazał); spadłszy zeń w III etapie Yamamoto nie leciał daleko, bo tylko do IV miejsca, które podzielił z Shohei Sekimoto.

Nie kibicowałam temu ostatniemu, nie zachwycili mnie też laureaci III nagrody ex aequo, bracia Lim, przyznaję jednak, że młodszy, Dong Hyek, dokonał dramatycznego skoku umiejętności między sierpniem (Duszniki) a październikiem i być może za pół roku będzie pianistą wybitnym. Na razie nie jest.

ELŻBIETA SZCZEPAŃSKA-LANGE jest muzykologiem i krytykiem, stałym współpracownikiem dwutygodnika “Ruch Muzyczny". Opublikowała prace z dziedziny historii polskiej krytyki muzycznej, a także o życiu muzycznym w Getcie Warszawskim. Aktualnie pracuje nad kroniką muzyczną Warszawy w II połowie XIX w.

---ramka 380217|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2005