Finał pełen kopniaków

Juan Villoro, pisarz: Pośród całej tej katastrofy, jaką był finał mundialu, należy się cieszyć, że zwyciężył ten, który więcej wniósł do niego piłkarsko. Ironia polega na tym, że Hiszpanie grali bardziej po "holendersku" niż Holendrzy. Rozmawiał Maciej Wiśniewski

13.07.2010

Czyta się kilka minut

Maciej Wiśniewski: Lubi Pan podkreślać, że mecz zawsze rozgrywa się dwa razy: raz na boisku, drugi raz w głowie. Teraz, gdy stadiony w RPA już opustoszały, co zostało w głowie?

Juan Villoro: To oczywiście zależy od indywidualnego podejścia: w futbolu zbiegają się emocje, uprzedzenia, stare rywalizacje i chęć kompensaty, ale podejrzewam, że koniec końców w głowie najczęściej pozostają tylko stare traumy.

Niesłychanie interesująca wydaje mi się następująca parabola: zawiedli wszyscy piłkarze, którzy wystąpili w reklamie "Write the Future" - nakręconej dla Nike’a przez meksykańskiego reżysera Alejandro Gonzáleza I?árritu i znakomitej z punktu widzenia filmowego. Ronaldinho nie dostał powołania, Drogba grał z kontuzją, Ronaldo, Rooney i Ribéry nie zachwycili, Cannavaro miał na sumieniu błędy, które doprowadziły do wyeliminowania Włoch. To tak, jakby Bóg futbolu zdecydował, że ten, kto udaje w reklamach kogoś grającego najlepiej, na prawdziwej murawie słono za to zapłaci.

Meksykańska fala

A co pozostaje w głowie kibica z Meksyku?

Meksyk ma kilku rywali, którzy są dla nas "czarnymi charakterami". Pierwszy to oczywiście Stany Zjednoczone: półtora wieku temu straciliśmy na ich rzecz połowę terytorium, ale przez długi czas górowaliśmy nad nimi piłkarsko, co było jednym z naszych nielicznych historycznych zadośćuczynień. Od pewnego czasu, niestety, sytuacja się odwróciła: w mistrzostwach świata to USA przechodziły do następnej fazy rozgrywek, zostawiając Meksyk w tyle.

Drugi nasz "wróg" to Argentyna, tym razem z powodów czysto futbolowych. Od dłuższego czasu zmagamy się z mityczną granicą "piątego meczu": na mundialu w RPA, podobnie jak w Niemczech w 2006 r., w walce o ćwierćfinał graliśmy właśnie z Argentyną i kolejny raz polegliśmy. Czwarty mecz na turnieju okazał się meczem ostatnim.

A więc nam przede wszystkim pozostała powtórka "argentyńskiego kompleksu".

Wiadomo, że kibicowanie to z reguły pasmo cierpień i rozczarowań. Ale kondycja kibica meksykańskiego jest chyba wyjątkowo przygnębiająca...

Przypomnijmy: pierwszy gol w historii mistrzostw świata został strzelony właśnie Meksykowi - przez Francuza Luciena Laurenta, na turnieju w Urugwaju w 1930 r. Z pięciu krajów, które najczęściej brały udział w mundialach (cztery pozostałe to Brazylia, Włochy, Anglia i Argentyna) właśnie Meksyk ma najgorsze osiągnięcia. Zawsze byliśmy tłem: doświadczaliśmy okropnych golizas i upokorzeń. Od 1994 r. utrwaliliśmy swoją pozycję przeciętniaka, drużyny środka światowej tabeli: wychodzimy z grupy, ale ani kroku dalej.

Co charakterystyczne, zapał i oddanie meksykańskich kibiców są odwrotnie proporcjonalne do tych rezultatów: reprezentacja Meksyku nie tylko posiada jedną z największych publiczności, ale i jest jedną z najbardziej zyskownych - jest na czwartym miejscu w świecie, jeśli chodzi o poziom przychodów. Oddanie meksykańskiego kibica objawia się m.in. w tym, że jest gotów kupić wszystko, co ta reprezentacja reklamuje, więc sztucznie pompuje się jej wizerunek, żeby móc sprzedać więcej towarów.

Jeśli kiedykolwiek zorganizowano by mistrzostwa w kibicowaniu, na pewno gralibyśmy w finale: do RPA, nie dość, że daleko, to jeszcze w czasach kryzysu, pojechało ponad 20 tys. Meksykanów. Nasi kibice zatracają się w poparciu, nie mając jakiejkolwiek nadziei na realny sukces. Kibicowanie jest tylko pretekstem, aby odwołać się do wspólnoty: nasz kraj na przestrzeni historii doznał tak wielu porażek, że wszystkiego rodzaju święta kościelne czy państwowe nie służą do celebracji zwycięstw, ale oferują tylko okazję do bycia razem.

Patriotyzm futbolowy to nie tylko marketing, ale także narzędzie do przysłaniania wewnętrznych problemów - przykładem choćby manipulacja, której dopuściły się oligarchie honduraska i salwadorska w trakcie eliminacji do mundialu ’70, prowadząc obydwa kraje do wojny. W ostatnich miesiącach prezydent Meksyku Felipe Calderón zaczął snuć wizję "realizmu futbolowego", starając się przysłonić efekty uboczne swojej katastrofalnej wojny z narkotykami i "epidemię zabójstw", która przez ostatnie 3 lata przyniosła ponad 24 tys. ofiar.

Nie da się zmienić rzeczywistości samymi deklaracjami. Prezydent Calderón mówił przed mundialem, że Meksyk ma zły wizerunek w świecie nie dlatego, że ma problemy, ale z winy samych Meksykanów. Dawał przy tym przykład Brazylii: kraju, w którym panuje podobny poziom przestępczości, ale który cieszy się dobrą opinią w świecie (wkrótce będzie miejscem olimpiady i kolejnych mistrzostw świata). Według Calderóna dzieje się tak dlatego, że Brazylijczycy mówią dobrze o swoim kraju, a my, Meksykanie, źle. Trudno o większą głupotę.

Prezydent wykorzystał mundial jako zasłonę dymną dla problemów, które trawią Meksyk - kilkakrotnie pokazywał się z reprezentacją i pojechał do RPA na mecz inauguracyjny. Problem w tym, że sama reprezentacja jest źle zarządzana i toczą ją te same choroby, co resztę kraju - np. korupcja. W Meksyku miarą triumfu nie są zdobyte puchary, ale liczba pieniędzy zarobionych na transferach piłkarzy. Reprezentacją rządzą stacje telewizyjne i szefowie klubów: w meczu z Argentyną trener Aguirre wystawił wbrew wszelkiej logice "Bofo" Bautistę, prawdopodobnie na żądanie właściciela klubu Chivas z Guadalajary. Nie ma właściwie pracy z młodzieżą: młodzi chłopcy, aby dostać kontrakt w profesjonalnym klubie, muszą płacić łapówki.

Zamiast pomyśleć o jakiejś reformie piłki, Calderón skoncentrował się na manipulacji. Namówił Aguirrego, aby wystąpił w serii rządowych spotów propagandowych i zapewniał, jaki to Meksyk jest wspaniały, choć kilka tygodni wcześniej na konferencji prasowej w Hiszpanii trener mówił dziennikarzom, że kraj jest w ruinie.

Taki futbol, jakie społeczeństwo

Od początku mundial w RPA zapowiadano jako rywalizację Afryki i Ameryki Łacińskiej o miejsce w futbolowej hierarchii. Prędko okazało się, że Latynosi zostawili Afrykanów w tyle: do 1/8 przeszły wszystkie, poza Hondurasem, reprezentacje z regionu, a do ćwierćfinałów przedostały się aż 4 drużyny: Brazylia, Urugwaj, Argentyna i Paragwaj. Zaczęto nawet mówić, że "latynoska siła" zmiecie "starą i zmęczoną Europę", że futbol mówi po kastylijsku (nie zapominajmy o Hiszpanii!), a mundial zmienia się w Copa América. Ostatecznie okazało się, że Europa nie była aż tak zmęczona i zostawiła Amerykę Łacińską za burtą; tylko Urugwaj przeszedł do półfinałów po pamiętnym meczu z Ghaną...

Ano właśnie: taki jest futbol, po prostu nieprzewidywalny. Kto by powiedział, że Argentyna kompletnie rozłoży się pod naporem Niemiec, albo że Niemcy w niemal podobny sposób ulegną Hiszpanii? Zupełnie jakby Meksyk zaraził Argentynę jakąś tajemniczą grypą, a ta z kolei zaraziła Niemcy.

Jeśli zaś chodzi o triumf Europy nad Ameryką Łacińską, nie był on wcale tak oczywisty: w pierwszej połowie meczu Brazylii z Holandią to Brazylia dominowała. Wszystko zmieniła samobójcza bramka, pierwsza w historii brazylijskich mundiali i strzelona przez najlepszą brazylijską obronę "ever"... Ironia futbolu w pełnej krasie: trener Dunga, sam w przeszłości odpowiedzialny za defensywę, mimo rzeszy fantastycznych zawodników ofensywnych, zmontował drużynę "obronną". Stylistycznie to był rodzaj "Euro-Brazylii", która paradoksalnie została wyeliminowana z turnieju przez inną drużynę europejską, Holandię.

Podobnie było w meczu Chile z Hiszpanią: przez 20 minut Chilijczycy przeważali, aż do momentu, gdy bramkarz Bravo popełnił straszliwy błąd... Potem Hiszpanii o mało nie wykluczył Paragwaj.

Chile było jednym z objawień tego turnieju.

Nie chciałbym ulegać zbytnio ciągotom mechanicystycznym, ale sądzę, że istnieje związek pomiędzy organizacją społeczną danego kraju a poziomem jego futbolu. Chile organizowało mundial w 1962 r. Wszyscy wątpili, czy tak ubogie wówczas państwo da radę, ale mistrzostwa okazały się fantastyczne. Hasłem reprezentacji było "Skoro niczego nie mamy, pragniemy wszystkiego" (Porque nada tenemos, queremos todo) i Chilijczycy zajęli ostatecznie trzecie miejsce. Tego wyczynu nie udało się już nigdy powtórzyć. Przyszły trudne lata dyktatury, stadiony służyły za obozy koncentracyjne, wielu piłkarzy wyemigrowało, np. do Meksyku (choć była to bardziej migracja za pracą niż z przyczyn politycznych), i reprezentacja się rozleciała.

W eliminacjach mundialu we Włoszech w 1990 r. doszło do niesłychanego wydarzenia: w trakcie meczu z Brazylią na stadionie Maracaná bramkarz chilijski "El Cóndor" Rojas widząc, że Chile dostaje baty, wyjął schowany w rękawicy nóż i zaciął sobie twarz, wrzeszcząc, że został trafiony racą, i doprowadzając do przerwania meczu. Gdy oszustwo wyszło na jaw, zdyskwalifikowano go dożywotnio, a reprezentację wykluczono z eliminacji. To był typowy przykład latynoskiej kombinatoryki.

A potem mieliśmy już zupełnie inne Chile: z epoki transformacji i demokracji, z głęboką etyką pracy; nieprzypadkowo ten kraj miał świetne ostatnie eliminacje i niezły występ na tym turnieju.

Ostatecznie honor Ameryki Łacińskiej uratował Urugwaj: co prawda w dyskusyjny sposób pokonał Ghanę (Suárez wybił piłkę ręką z linii bramkowej), ale potem dobrze zagrał z Holandią i dał piękny spektakl w meczu o trzecie miejsce.

Tradycyjnie piłkarz urugwajski szukał tylko okazji do faulu, ale teraz Urugwajczycy pokazali, że latynoska jedenastka może być drużyną zdyscyplinowaną, która pomimo że w trakcie turnieju była ofiarą kilku fatalnych decyzji sędziowskich, nigdy nie protestowała. To przykład zupełnie nowej etyki piłkarskiej, która - jak widzieliśmy w meczu z Argentyną - niestety nie doszła jeszcze do Meksyku.

Sam trener Urugwajczyków, "El Maestro" Tabárez, to przykład prawości i kompetencji (wcześniej prowadził najlepsze drużyny świata: Milan, Boca Juniors i Pe?arol). Nota bene był najgorzej opłacanym trenerem na mistrzostwach, a np. taki Javier Aguirre trzecim wśród najlepiej zarabiających, no ale jak mówiłem: Meksyk to maszynka do robienia pieniędzy.

Urugwaj to drużyna, która ma świetny atak i świetną obronę, ale której brak środka pola: to historyczny i kulturowy problem ich futbolu. Urugwajczycy lubią atakować i bronić, ale nie mają nikogo w środku. Na urugwajskim boisku zawsze są jakby dwie wyspy, a pośrodku rzeka la Plata. Teraz też rozpaczliwie brakowało kogoś, kto by odzyskiwał i podawał piłkę...

A więc ma pan rację: Urugwaj uratował honor Ameryki Łacińskiej, i to nie tylko ze względu na osiągnięty rezultat i styl, ale i pełną godności postawę. Sądząc po meczu finałowym, uratował także honor futbolu w ogóle.

Bogowie, mesjasze i Holendrzy

Ten obrazek długo pozostanie w pamięci: twarz Diego Maradony w meczu z Niemcami: "Boski Diego" jako trener Argentyny nie rozumiał, co się dzieje na boisku, i nie potrafił zareagować... Według Pana, Maradona do perfekcji opanował sztukę "wielokrotnych, krótkich śmierci"; wówczas wydawało się, że umarł po raz kolejny.

Jego historia to pasmo śmierci i zmartwychwstań. Już przed mundialem widziano w nim trupa: Argentyna miała fatalne eliminacje i o mało nie straciła biletu do RPA.

Wydaje się, że Maradona postanowił być bardziej motywatorem niż trenerem: wytyczanie strategii i obieranie taktyki nie jest najwyraźniej jego specjalnością. To właściwie jedyny trener na świecie, który trenował swoich piłkarzy przez przytulanie: chciał być jak ojciec czy starszy brat i przekazać chłopcom swoją aurę.

Do jakiego stopnia mogło to odnieść skutek? Sądzę, że Argentyna miała wystarczająco dużo graczy, aby dać świetny występ nawet bez "technicznej głowy". Właściwie pomysłem na drużynę było przekonanie, że triumf indywidualności nada treść jej grze. Maradona miał oczywiście wśród najbliższych współpracowników trenera Bilardo, z którym zdobył tytuł w 1986 r., no i Veróna wśród piłkarzy: weterana, który doskonale potrafi czytać grę. Wszystko to teoretycznie powinno wystarczyć, aby Argentyna odniosła w mistrzostwach sukces. Wystarczyło tylko, żeby "Bóg" - Maradona - znalazł swojego "Mesjasza" - Messiego...

Prawdę mówiąc, tamta Argentyna z 1986 r. była bardzo podobna do Argentyny z 2010 r., ale wówczas uratowały ją i poprowadziły do zwycięstwa przebłyski geniuszu Diego. Także wtedy ledwie się zakwalifikowali, a decyzje trenera Bilardo były często dyskusyjne... Można sobie wyobrazić, że Brazylia byłaby mistrzem w ’70 bez Pelego, ale Argentyna bez Maradony w ’86 - nigdy.

Teraz oczywiście oczekiwano tego samego od Messiego: zawodnika, który w Barcelonie strzela po trzy gole na mecz i ciągnie za sobą resztę drużyny. Kłopot w tym, że w RPA grał dobrze, a dobrze to za mało jak na geniusza.

Czy Argentynie nie zabrakło przypadkiem czegoś, co miały inne drużyny: mniejszej lub większej "osi klubowej"? Niemcy i Holendrzy mieli swoją "oś bayernowską", Hiszpanie "oś barcelońską", a Maradona zrezygnował z możliwej "osi mediolańskiej"...

No tak: brak Javiera Zanettiego to nie błąd, lecz zbrodnia; doprawdy trudno zrozumieć, jak mogło zabraknąć tego nadzwyczajnego obrońcy. Tam jest, zdaje się, jakiś osobisty problem z Maradoną.

Pański ojciec wyemigrował z Barcelony w trakcie wojny domowej, a Pan pomieszkuje między Meksykiem a Barceloną; jest Pan fanem meksykańskiej Nexaci, ale również Barçy, na której opiera się trzon reprezentacji Hiszpanii.

To, co pan mówi na temat tych "osi", ma w sobie wiele prawdy: drużyna hiszpańska to w gruncie rzeczy Barcelona "o niskim nasileniu" (prawdziwa Barça jest od reprezentacji o wiele silniejsza, to jasne).

W jakimś sensie dzisiejsza Barcelona jest starą Holandią z lat 70.: drużyna Guardioli to dziedziczka dream-teamu Johana Cruyffa. W La Masía, gdzie szkoli się barcelońską młodzież, naucza się futbolu, jaki przyswojono sobie w czasach holenderskiego mistrza... To nie przypadek, że dwóch dzisiejszych reprezentantów Holandii, van Bommel i van Bronckhorst, grało w przeszłości w Barcelonie, tak jak wcześniej grali tam Kluivert, Koeman, Cocu, de Boer i wielu innych.

To ironia, że drużyną, która więcej zawdzięcza "pomarańczowym", nie jest sama Holandia, ale... Hiszpania: Hiszpanie grali bardziej po "holendersku" niż Holendrzy. To powiedział zresztą sam Cruyff, który kibicował Hiszpanii, bo dla niego to właśnie była "prawdziwa" Holandia.

Przed rozpoczęciem Mistrzostw jednym z faworytów była właśnie Hiszpania; jednocześnie nie brakowało głosów, że Hiszpanie równie dobrze mogą podzielić "odwieczny" los Holendrów: drużyny, która już dawno powinna była sięgnąć po puchar, ale nigdy jej się to nie udało... W książce "Bóg jest okrągły" pisał Pan w odniesieniu do "tamtej" drużyny z lat 70., że Holandia zdobędzie Mistrzostwo "tylko wtedy, gdy przestanie być beztroska, zacznie doświadczać cierpień i przeciwności"; "obecna" Holandia nie tylko zamieniła "futbol totalny" na "totalną redukcję", ale w sposób widoczny zaczęła cierpieć: wystarczyło spojrzeć na Arjena Robbena... Koniec końców mityczny los Holendrów podzielili sami Holendrzy.

No tak: reprezentacja Holandii to była drużyna bardzo ekonomiczna, praktyczna i mało efektowna. Ale trzeba też powiedzieć, że reprezentacja Hiszpanii nie zagrała na tym mundialu ani jednego naprawdę wielkiego meczu (no, może ten z Niemcami...). Przegrywała ze Szwajcarią, przestrzeliwała karne, zwycięstwa odniosła z wielkim wysiłkiem i jeśli już strzelała gole, to wygrywała różnicą jednej bramki, tak jak w finale, który przejdzie do historii jako "finał kopniaków".

Pośród całej tej katastrofy, jaką był finał, należy się cieszyć, że zwyciężył ten, który więcej wniósł do niego piłkarsko. Brak było błysku, ale dla mnie zwycięstwo Hiszpanii to potwierdzenie barcelońskiego sposobu dominowania nad piłką: jaką rozkoszą było zobaczyć Casillasa unoszącego puchar w otoczeniu siedmiu barcelonistów... Hiszpanie zasłużyli na ten triumf; może nie finałem, ale z całą pewnością wkładem, jaki ich pokolenie wniosło do futbolu na przestrzeni ostatnich lat.

JUAN VILLORO (ur. 1956 r. w mieście Meksyk) jest prozaikiem, dziennikarzem i tłumaczem. Jeden z najbardziej uznanych meksykańskich i latynoamerykańskich intelektualistów, wykładał literaturę na uniwersytetach UNAM w Mieście Meksyk, Yale, Bostonie i Pompeu Fabra w Barcelonie. Felietonista dzienników "Reforma" (Meksyk), "El Periódico de Catalunya" (Katalonia), "Mercurio" (Chile). Otrzymał Nagrodę IBBY ("International Board on Books for the Young") za powieść dla dzieci "El profesor Zíper y la fabulosa guitarra eléctrica" (1992), Nagrodę im. Xaviera Villaurrutii za zbiór opowiadań "La casa pierde" (1999), Nagrodę Mazatlán za zbiór esejów "Efectos personales" (2000), Nagrodę Herralde za powieść "El testigo" (2004), Międzynarodową Nagrodę im. Manuela Vázqueza Montalbána za zbiór kronik futbolowych "Dios es redondo" (2006), Nagrodę im. Antonina Artauda za zbiór opowiadań "Los culpables" (2007); jego reportaż "La alfombra roja. El imperio del narcoterrorismo" zdobył Międzynarodową Nagrodę Dziennikarską Króla Hiszpanii (2010). Przekładał na kastylijski m.in. Grahama Greene’a i Trumana Capote’a.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2010