Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Największe święto kina polskiego i najważniejszy międzynarodowy festiwal filmowy w Polsce, oba przeniesione na jesień z powodu pandemii, chcąc nie chcąc stały się imprezami konkurencyjnymi. W obecnych warunkach taka klęska urodzaju wydaje się czymś naturalnym, ale nie dla wydarzeń tej rangi. Skoro cała branża (polscy twórcy, dystrybutorzy, kina, animatorzy kultury filmowej) na skutek lockdownu znalazła się w sytuacji dramatycznej, tego rodzaju kumulacja oznacza ni mniej, ni więcej, tylko kanibalizację. Uderzy ona we wszystkich, z widzami włącznie. Szeroko pojęte środowisko filmowe ulegnie rozproszeniu, dziennikarze będą pracować na pół gwizdka, a ranga obu festiwali i prezentowanych tam tytułów na pewno się osłabi. I to w każdym wymiarze – medialnym, społecznym, rynkowym.
Najmniej opłaca się to festiwalowi w Gdyni, czyli polskiemu kinu. Zwłaszcza że reforma tegorocznej edycji (przywrócenie funkcji dyrektora artystycznego i tym samym bardziej przejrzysta selekcja) nadal stoi pod znakiem zapytania. Być może nie ma sensu zawczasu rozdzierać szat, bo kolejna fala pandemii może wymieść wszystko z realu do sieci. Niezależnie jednak, jak bardzo hybrydowa ma być formuła festiwali, kto pierwszy zarezerwował sobie listopadowe daty i gdzie akurat w tym czasie były wolne miejsca na pokazy filmów, obaj organizatorzy powinni przemyśleć strategię. Może ktoś jednak odważy się ustąpić – coś przesunąć, coś przeorganizować. W przeciwnym razie ucierpi potężny kapitał tych dwóch arcyważnych dla kultury wydarzeń. Nie tylko przez obowiązujący jesienią reżim sanitarny. ©
CZYTAJ TAKŻE: RECENZJE FILMOWE ANITY PIOTROWSKIEJ >>>