Faeza śpi już spokojnie

Rodzina Omerów miała powody, aby uciekać z Iraku. Są nie tylko Kurdami, ale też jazydami, mniejszością znienawidzoną przez islamskich ekstremistów. Oto ich opowieść.

04.12.2017

Czyta się kilka minut

Faeza Omer i Katarzyna Marisch. Meckenheim, 2017 r. / JACEK TARAN
Faeza Omer i Katarzyna Marisch. Meckenheim, 2017 r. / JACEK TARAN

Katarzyna pamięta tamten dzień. – Dzieci bawiły się na placu zabaw, śmiechy, krzyki – wspomina. – Nagle na niebie zjawiła się awionetka. Zwykły mały samolot. I dzieci syryjskie rzuciły się do ucieczki. Jeden chłopczyk wtulił się we mnie, wbijając palce. Nie wiedziałam, o co chodzi. Przytuliłam go. Zsikał się w majtki. Nigdy nie widziałam tak przerażonego dziecka. Zaczęłam płakać razem z nim.

Katarzyna Marisch ma 39 lat, pochodzi z okolic Tarnowa. 15 lat temu wyszła za Matthiasa, którego poznała na studiach w Monachium. Początkowo mieszkali w Berlinie. Gdy urodził się pierwszy syn, przenieśli się do Meckenheim, na przedmieścia Bonn. Scena na placu zabaw wydarzyła się latem, półtora roku temu.

Druga bohaterka tej historii, Faeza Omer, ma 25 lat i pochodzi z Shingalu. To jakieś 100 km od irackiego Mosulu. Ma męża Salama i dwóch synów: Sardela i Sandro.

Do Niemiec przybyli w 2015 r. Dużą część drogi pieszo. W Iraku Faeza była pielęgniarką. Chciałaby wrócić do zawodu. Ale najpierw musi zaliczyć kursy językowe i kurs integracyjny, na którym uchodźcy zapoznają się także z niemiecką kulturą.

Gdy przyjechali do Niemiec, mały Sandro mówił tylko dwa słowa: „mama” i „terrorysta”.

Kurdowie i jazydzi

Z Katarzyną spotykamy się w jej domu, na typowym dla klasy średniej osiedlu. Niewielkie zadbane domki jednorodzinne, równo przycięte żywopłoty, za domem ogródek. Sąsiedzi się znają. Sielanka.

– Wszystko zaczęło się od placu zabaw, gdzie przychodziły rodziny z Syrii, Iraku, północnej Afryki – mówi Katarzyna. – Tam poznałam małą Dimę. Widywałam ją, jak przychodziła z rodzicami. Uśmiechaliśmy się do siebie, ale na tym się kończyło. Pewnego dnia mój syn podbiegł do huśtawki, na której bawiła się Dima. Jej ojciec chciał ją zabrać, żeby ustąpić miejsce mojemu dziecku. Wstrzymałam go, przecież dzieci mogą się bawić razem. Zaczęliśmy rozmawiać. Jeszcze słabo mówił po niemiecku. Później spotykaliśmy się ­wielokrotnie. W czasie jednego z takich spotkań zdarzyła się historia z awionetką.

Wtedy, także na placu zabaw, Katarzyna poznała rodzinę Omerów. Najpierw dziadków: Aliasa i Gawre. Przychodzili z Sardelem i Sandro. Syn Katarzyny chętnie się z nimi bawił. Zaczęli spotykać się częściej. Potem poznała Faezę. Dziś powie o niej: – To moja nowa siostra.

Rodzina Omerów to iraccy Kurdowie i jazydzi – wyznawcy religii, która łączy różne elementy islamu, chrześcijaństwa, judaizmu i lokalnych wierzeń. W społeczności jazydów pozycja kobiety jest wysoka.

Gdy w 2014 r. północną część Iraku zajęło tzw. Państwo Islamskie (IS), jazydzi stali się – obok chrześcijan i muzułmanów szyitów – głównym celem sunnickich ekstremistów. Zwłaszcza Kurdowie jazydzi. Zabijani i wypędzani z domów, masowo uciekali z Iraku. Wielu podążyło do Niemiec.

Warunki integracji

Katarzyna wspomina: – Gdy Alias i Gawre zapraszali mnie do siebie, trochę się bałam, odwlekałam wizytę. W końcu zrobiłam dzieciom prezenty na Boże Narodzenie i poszłam. Poznałam całą rodzinę, 12 osób. Przyjęli mnie jak swoją. Dwa tygodnie później zaprosiłam ich do siebie, na wspólne gotowanie. Za kilka dni, już z mężem i synami, poszliśmy do nich poznać kurdyjską kuchnię. A gdy Kurdowie gotują, jest to gotowanie przez wielkie „G”...

Jedziemy razem do Omerów.

Blokowisko, zbudowane w latach 60. i 70. XX w. dla urzędników, gdy Bonn było stolicą Niemiec Zachodnich. Dziś żyją tu uchodźcy z Syrii i Iraku, ale też dobrze już zintegrowani Turcy i mniej zamożni Niemcy. Na schodach mija nas muzułmańska rodzina: kobieta z zakrytą twarzą prowadzi dzieci, mężczyzna dźwiga worki ze śmieciami. Mówią: „hallo”.

– To dobry znak – mówi Katarzyna. – Wcześniej nie odzywali się w ogóle. Do integracji potrzebne są trzy rzeczy: język, praca i niemieccy przyjaciele.

Tego samego zdania jest diakon Michael Lux, szef grupy socjalnej Caritas-Meckenheim.

– Najważniejsze dla integracji jest rozproszenie grup – mówi diakon Lux. – Lokowaliśmy rodziny z Syrii czy Iraku między rodzinami niemieckimi, aby ułatwić im integrację przez zawieranie znajomości z sąsiadami. Stworzyliśmy też „okrągły stół”: przedstawiciele władz miasta, organizacje pomocowe, kluby sportowe. Opracowaliśmy plan integracji. Miasto wynajmuje mieszkania od prywatnych właścicieli, a Caritas pomaga je wyposażyć. Organizujemy kursy językowe, stworzyliśmy sieć kawiarni i świetlic.

U Omerów czeka na nas cała rodzina. Przyjechali też kuzyni z Bielefeld.

Czas na kolację. Stół wyjeżdża na korytarz, a my siadamy na podłodze dookoła maty. Faeza specjalnie na tę okazję założyła tradycyjną suknię, uszytą naprędce przez obie babcie (jej mamę i teściową). Mężczyźni pomagają w kuchni, przynoszą półmiski, zapraszają do jedzenia. Niektóre z kobiet mają wytatuowane na dłoniach duże kropki, a na przedramieniu własne imię. – Państwo Islamskie swoim ofiarom ucina głowy, więc gdyby coś się stało, po tych tatuażach rodzina mogłaby zidentyfikować ciało – wyjaśnia Faeza. Piękna kobieta, lubi się śmiać, tańczyć.

Po kolacji siadamy w drugim pokoju.

Gdy Faeza opowiada, poważnieje. Cały czas wyłamuje palce, nerwowo stuka paznokciami w stół. Drży. Nie patrzy w oczy, zakrywa twarz dłońmi. Płacze.

Między frontami

Był początek lata 2014 r. Wiedzieli, że bojownicy tzw. Państwa Islamskiego są już w Mosulu. Ale nie bali się. Peszmergowie – żołnierze kurdyjscy z północnego Iraku – obiecali im ochronę. Gdy przybyli do nich uciekinierzy z Tall Afar – miasta między Mosulem i Shingalem – ciągle wierzyli, że peszmergowie ich obronią.

Faeza: – To było 3 sierpnia. Jakoś o drugiej nad ranem usłyszeliśmy strzały. Wybiegliśmy na ulicę, był krzyk, strach. Nad ranem ucichło. Położyliśmy się spać. O siódmej obudziła mnie teściowa. Krzyczała, żeby uciekać w góry. Zadzwonił przyjaciel z drugiej strony miasta i powiedział, że IS zabija mężczyzn, a dzieci i kobiety bierze do niewoli. Wujek miał dużego pikapa, upchaliśmy się na nim większą grupą. IS było blisko. Paliły się sąsiednie dzielnice.

Faeza mówi, że wtedy po raz pierwszy zobaczyła coś, co potem było codziennością: konieczność wyboru. Gdy uciekali w karawanie przeładowanych aut, z jednego wypadła dziewczynka. Nikt po nią nie wrócił.

Z Shingalu uciekło kilka tysięcy ludzi. Szanse na przeżycie mieli ci, którzy szybko podjęli decyzję. Ekstremiści dawali wybór: przechodzisz na islam lub giniesz. Młode kobiety porywali na niewolnice seksualne – dla siebie i na sprzedaż.

Faeza: – W górach musieliśmy porzucić auta, ruszyliśmy pieszo w stronę Kurdystanu. Mieliśmy tylko dokumenty, trochę biżuterii i pieniędzy. Najgorsze były pierwsze dni, bez jedzenia i wody, w upale. Wiele starszych osób umarło. Małe dzieci też nie wytrzymywały. Szliśmy do Sherefedin. To święte miejsce jazydów, świątynia, cel pielgrzymek.

Trafili między walczące strony: Kurdów i ekstremistów. Rozdzielili się, część zawróciła. Ich grupa się przedarła. Podobno ci, którzy zawrócili, zginęli.

Faeza: – W świątyni dostaliśmy wodę i trochę jedzenia, ale Sherefedin było przepełnione. Jedna z kobiet urodziła dziecko. Zostawiła je w świątyni i poszła dalej.

Jesteś śmieciem

Peszmergowie pomogli im dostać się do Dahuk w Kurdystanie, gdzie był obóz uchodźców. Panował w nim tłok, jeden pokój przypadał na kilka rodzin.

Faeza: – Był głód, zaczęły się choroby, a cały czas przybywali nowi ludzie. To, co opowiadali, było straszne. Rodziny opuszczały domy tak jak my, w kilkanaście osób, a do obozu docierały po trzy-cztery. Nowi mówili, że w górach pełno jest rozkładających się ciał. Jedna kobieta zostawiła tam dwoje dzieci. Młodsze zmarło z głodu, ze starszym piła własny mocz. Też umarło. Po kilku dniach w obozie popełniła samobójstwo. Przyszła samotna starsza kobieta, w ciężkim stanie. IS zabiło całą jej rodzinę. Pokazali jej zwłoki męża, dzieci, wnuków i zmusili do picia ich krwi. Ją oszczędzili, żeby opowiedziała, co czeka tych, którzy nie chcą przejść na islam.

Faeza Omer ze swoimi synami Sandro i Sardelem. Meckenheim, 2017 r. // JACEK TARAN

 

Faeza mówi, że chciała coś robić, cokolwiek, bo bezczynność odbierała rozum. Zgłosiła się do szpitala w Dahuk. – Dostałam pracę. Zarobki były niskie, ale byłam potrzebna. Problemy stwarzali pacjenci muzułmańscy, którzy nie chcieli być leczeni przez kobietę i do tego jazydkę. Od jednego usłyszałam: „Jesteś śmieciem, przejdziesz na islam albo zginiesz”. W szpitalu był wspaniały międzynarodowy zespół lekarzy, którzy mnie wspierali. Niektórzy z nich też byli muzułmanami. Znów miałam szczęście. Mąż dostał pracę w hotelu w Dahuk. Ale wiedzieliśmy, że nie możemy zostać w obozie, tam nie było przyszłości.

Bez powrotu

Opuścili obóz 14 sierpnia 2015 r. Czyli w rok i 11 dni od opuszczenia domu.

Faeza: – Pieniądze wystarczyły tylko dla mnie i dzieci. Razem ze mną ruszyli też rodzice i dwóch braci. Mąż został w obozie ze swoją matką, musiał odłożyć jeszcze pieniądze na podróż dla niej. Pojechaliśmy do Turcji. Potem po trzech dniach dotarliśmy z przemytnikami do Bułgarii. Tam zostaliśmy pobici przez Pakistańczyków. Mój syn Sardel, który miał wtedy sześć lat, mocno ucierpiał, bałam się, że nie przeżyje.

Z Bułgarii ruszyli dalej pieszo. – Szliśmy nocami przez lasy, padało. Gdy widzieliśmy latarki strażników, kładliśmy się w błoto. Najtrudniej było z dziećmi. Coraz częściej dostawały ataków paniki, nie spały, wszystkiego się bały. Zatrzymała nas policja. Spędziliśmy 10 dni w areszcie. Puszczono nas po wzięciu odcisków palców. Przemytnicy przewieźli nas do Serbii, tam policja nie robiła problemów, tylko przekazała nas kolejnym przemytnikom. Dotarliśmy do granicy węgierskiej, gdzie nas zostawiono. Nie wiedzieliśmy, co robić dalej. Spotkaliśmy znów kogoś, kto pokazał nam, jak przejść przez granicę bez dokumentów. Dotarliśmy do Budapesztu. Stąd autobusami zawieziono nas do Wiednia, potem pociągiem dojechaliśmy do Monachium.

Był 14 września 2015 r. Miesiąc od opuszczenia obozu w Dahuk.

Faeza mówi, że w Monachium spotkali się z serdecznym przyjęciem. – Ludzie przynosili jedzenie, przytulali nas. Nie mogłam w to uwierzyć, nie rozumiałam tego i trochę się bałam.

Nie chce wracać do Iraku. – Tu mogę żyć jak człowiek, nawet jeśli biednie – mówi. – Jeśli nie przedłużą mi statusu uchodźcy, znów wezmę dzieci i ucieknę. Zrobię wszystko, żeby tam nie wrócić. Tu jestem szczęśliwa. Kiedy się budzę, nie boję się.

Salam, mąż Faezy, dołączył do nich wraz ze swoją matką 2 lutego 2016 r.

Najstarsza wolontariuszka

W 2015 r., w pierwszej grupie migrantów i uchodźców, do 24-tysięcznego Meckenheim przybyło 500 osób. Do sąsiedniego Rheinbach blisko 600. Miasta zapewniły im dach nad głową i wyżywienie. Kwestia integracji została przesunięta na organizacje pozarządowe i wolontariuszy.

Jedną z takich nieformalnych grup jest Koło Pomocy Uchodźcom Rheinbach. Angażują się tu głównie emeryci. Często tacy, którzy w życiu zawodowym zajmowali wysokie stanowiska.

Organizacją kieruje Gerd-Uwe Geertds, były członek władz SPD. Mówi: – Na początku miasto nie chciało z nami współpracować, burzyliśmy urzędniczy spokój. Zaczęliśmy od świetlicy, gdzie mogli przychodzić szukający pomocy. Stworzyliśmy listę zgłaszających się do nas uchodźców, zebraliśmy dokładne dane. Okazało się, że mamy ponad 10 proc. ludzi z wyższym wykształceniem, ale niemało było analfabetów. To wymagało zróżnicowania pomocy. Kierowaliśmy ich na różne szkolenia.

– Często spotykaliśmy się też z niewdzięcznością, postawą roszczeniową, czasem z agresją młodych mężczyzn-uchodźców – przyznaje Dirk Frankenberger, również wolontariusz. – Problemem jest niedotrzymywanie umów i niepunktualność. Ale to mija, oni uczą się zasad naszego społeczeństwa. Oczywiście nie zawsze to jest łatwe, lecz zawsze możliwe. Gdy widzę, że przy jednym stole siedzą Afgańczyk, Pakistańczyk i Syryjczyk, to czuję się szczęśliwy, bo w ich krajach byłoby to niemożliwe.

W siedzibie organizacji spotykamy Evę Pippig. Ma 91 lat i jest najstarszą wolontariuszką w Rheinbach. Mówi: – Jestem ewangeliczką, jakże mogłabym nie pomagać? Będę to robić, dopóki będę miała siły. Mogę upiec ciasto, uśmiechać się do nich. Oni tego potrzebują. Wielu zna tylko nienawiść i strach. Ja w 1945 r. uciekałam z bombardowanego Drezna. Potrafię sobie wyobrazić, co oni przeżyli.

Nie jesteśmy tacy straszni

Faeza nie kryje wzruszenia, gdy opowiada o Katarzynie: – Jest moją najlepszą przyjaciółką. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Patrzyłyśmy na siebie nieufnie na placu zabaw. Kasia pierwsza odezwała się do mnie. Od początku motywowała mnie do nauki niemieckiego, zaprosiła do domu. To z nią byłam pierwszy raz w życiu w restauracji. To było dla mnie coś nieoczekiwanego, taka dobroć, bezinteresowna pomoc. Kocham ją jak siostrę.

Katarzyna: – Faeza jest najbardziej zaradna z całej rodziny. Nie boi się pytać, chce się uczyć. Swoją determinacją zaraziła resztę rodziny. Też nazywam ją siostrą. A jej obie babcie mówią mi, że jestem ich nową wnuczką. Szybko też uczą się zasad. Jednego dnia przyszłam z pracy i zastałam całą ich rodzinę bawiącą się w moim ogródku. Powiedziałam im, że u nas tak się nie robi, że nie można przychodzić do kogoś pod nieobecność gospodarza. Przeprosili i więcej to się nie powtórzyło. Trochę mi wstyd za moich rodaków, którzy w kraju mówią tyle złych rzeczy o uchodźcach, nie znając ich. Próbuję ich zrozumieć, bo na początku sama się ich bałam. Potrzebna jest rozmowa. Gdy poznajemy ich imiona, historię, lęki, to przestajemy się ich bać.

Faeza też zdaje się rozumieć obawy Polaków. – Myślę, że to dobrze, że Polacy się trochę boją, bo nie wszyscy uchodźcy są dobrzy. Ale nie jesteśmy tacy straszni. A Niemcy mądrze z nami postępują. Jesteśmy kontrolowani i to jest dobre: nie przyjdziesz na kurs języka, to dzwonią i pytają. Nie przyprowadzisz dziecka do przedszkola, to sprawdzają, dlaczego.

Faeza wraca do wspomnień z Iraku. Znów poważnieje. Znów zakrywa twarz dłońmi.

Do stołu podbiega Sardel.

– Mamo! – woła. – Po co im to opowiadasz? Teraz nie będą mogli spokojnie spać. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Fotoreporter i dziennikarz, fotoedytor „Tygodnika Powszechnego”. Jego prace publikowane były m.in w „Gazecie Wyborczej”, „Vogue Polska”, „Los Angeles Times”, „Reporter ohne Grenzen”, „Stuttgarter Zeitung”. Z „Tygodnikiem” współpracuje od 2008 r. Jest też… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 50/2017